Gdybym był nastolatkiem, chciałbym tę książkę dostać pod choinkę na Boże Narodzenie. Potem w zimowe wieczory towarzyszyłbym autorowi w jego podróży przez Syberię i Mongolię, ukrywał się z nim zimą w lesie, unikał spotkania z ludźmi, z przerażeniem patrzył na płynące rzeką trupy zamordowanych przez bolszewików, ostrożnie posuwał się wzdłuż stromych zboczy lub zdradzieckich bagien, z lękiem patrzył na lód pod nogami, pod którym pędzi rwąca rzeka, chronił za głazem przed kulami czerwonego oddziału, z zainteresowaniem obserwował egzotyczne zwierzęta, z ciekawością, ale i też odrazą poznawał świat magii, czarów i zabobonów mongolskich świątyń. Tej przyjemności pozbawili mnie komuniści. Ossendowski podpadł im swoim antykomunizmem i „Leninem” do tego stopnia, że w czasie II wojny światowej sowieccy żołnierze rozgrzebali w mroźną zimę jego grób i sprowadzili dentystę, by upewnić się, że to autor poczytnych książek podróżniczych, a nie ktoś inny, faktycznie nie żyje. A po wojnie czerwoni niszczyli jego książki i eliminowali z powszechnej świadomości jego imię. Nawet teraz, w wolnej ponoć Polsce, z tablicy upamiętniającej tego podróżnika i niezwykle popularnego, tłumaczonego na wiele języków, przedwojennego pisarza usunięto słowo „antykomunista”.
„Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” to znakomita książka podróżnicza, a jednocześnie dokument pewnej epoki, jedna z książek opisujących ucieczkę Polaków z dawnego imperium rosyjskiego ogarniętego pożogą bolszewicką. Dość wspomnieć tutaj „Przez płonący Wschód” Ferdynanda Goetla – również znakomitego, poczytnego i przekładanego na obce języki przed wojną pisarza, którego komuniści skazali na zapomnienie i który z trudem toruje sobie drogę do czytelniczej świadomości dzisiaj – czy „Przez Urianchaj i Mongolię. Wspomnienia z lat 1920-1921” Kamila Giżyckiego, którego Ossendowski napotkał w czasie swojej przeprawy na wschód.
Gdybym czytał „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” jako nastolatek, pewnie co innego zaprzątnęłoby moją wyobraźnię, co innego fascynowałoby. Zapewne w mojej pamięci pozostałby smak egzotycznej przygody i tajemniczy świat wschodniej religii. Dzisiaj książka Ossendowskiego fascynuje mnie przede wszystkim jako świadectwo czasów przełomu, fermentu, kiedy nowa zbrodnicza ideologia zagarniała kolejne obszary dawnego świata, niszcząc jego pozostałości, wprowadzając chaos i zamęt, dając pole do popisu najgorszym instynktom i najpodlejszym, pozbawionym skrupułów, charakterom. Autor był przecież bezpośrednim świadkiem narodzin tego, co Jerzy Stempowski określił mianem „historii spuszczonej z łańcucha”. Bardzo ciekawy dla mnie w książce Ossendowskiego jest obraz rosyjskiej emigracji: próbującej podjąć wspólną walkę z bolszewizmem, zjednoczyć się wobec zagrożenia płynącego nie tylko z opanowanej chaosem Rosji, a jednocześnie nie umiejącej dojść do trwałego porozumienia, dzielonej konfliktami, wzajemną nieufnością i rozbijanej od wewnątrz także przez komunistycznych agentów. Czytając te strony, uświadamiałem sobie, że pewnie rosyjska emigracja niewiele różniła się pod tym względem od polskiej w czasie II wojny światowej czy od polskiej prawicowej opozycji podejmującej wysiłki zjednoczeniowe, by wkrótce potem podzielić się na kilka wrogich sobie partii i znów mówić o pojednaniu oraz wspólnej działalności. Tłumaczy to nieco sukces, jaki odniósł krwawy reżim bolszewicki, a jednocześnie rzuca ciekawe światło na podobieństwa między Polakami a Rosjanami.
Drugi temat, który w książce zwrócił moją uwagę, to religijny świat Mongolii. Nie mam co ukrywać: opisywany przez Ossendowskiego budzi moją odrazę. Właśnie tak: odrazę. Nie fascynację, nie ciekawość, ale odrazę. Wszystko to wydaje mi się wręcz utytłane – jeśli to można tak niezręcznie wyrazić – w najgorszych mrokach pogaństwa. A przy tym mam wrażenie, jakby autor opisywał świat, w którym władają demony. Notabene to chyba za te same demony nie tak dawno temu ciskano gromy na głowę Wojciecha Cejrowskiego po jednym z jego programów przedstawiających świat buddyzmu.
Ossendowski w pewnym momencie sam czyni podobną uwagę:
Wszystko to jest ponure, tchnące wschodnią starożytnością i pierwotną wręcz psychiką. Dla nas, Europejczyków, Żywy Budda to krzyczący anachronizm. Pijany ślepiec lubujący się w słuchaniu banalnych piosenek z gramofonu lub rażący prądem elektrycznym przybocznych lamów, okrutny starzec, trujący potajemnie swoich politycznych przeciwników, dostojnik kościoła trzymający w ciemności umysłowej naród i ogłupiający go swymi proroctwami i wróżbami – nie jest jednak zupełnie zwyczajnym człowiekiem.
Ostatnie partie książki Ossendowskiego czytałem z narastającą irytacją. Te wszystkie wróżby, proroctwa, legendy i wizje! Jakieś podziemne państwo Władcy Świata! I „tajemnicze” i straszliwe przepowiednie tegoż! Nie mogłem tych bzdur czytać spokojnie i z niecierpliwością przewracałem stronnice czekając końca. Autora wyraźnie poniosła wyobraźnia. I znów – jako nastolatek czytałbym zapewne te banialuki z wypiekami na twarzy, próbował dopatrzyć się w wydarzeniach historycznych spełnienia tych „proroctw” z mrocznych zakamarków Azji. Być może również robiły one wrażenie na ludziach pamiętających jeszcze strzały i eksplozje I wojny światowej oraz dzikie bolszewickie hordy kojarzące się z najazdem Tamerlana. Dzisiaj nie sposób nie czytać tych idiotyzmów z rozdrażnieniem. Nawet jeśli – jak ja – jest się skłonnym wierzyć, że istnieją rzeczy, których nie da się wyjaśnić racjonalnie, wobec których „mędrca szkiełko i oko” są bezradne.
Jak już wspomniałem, Ossendowski momentami puszcza wodze fantazji. Bez wątpienia ubarwia swoją – i tak już przecież zajmującą – narrację i w trakcie lektury trzeba o tym pamiętać. Prorocze sny i wizje to jeden z przykładów. Można się też zastanawiać, czy wszystkie opisywane tu postaci są rzeczywiste albo czy dla potrzeb swej opowieści autor ich nie podkoloryzował. Ile w tajemniczym baronie Ungernie na przykład jest z prawdziwej, historycznej postaci, a ile to zwykła literacka fikcja, bohater wzorowany na przeczytanych przez autora powieściach z przełomu XIX i XX wieku? Ossendowski wprawdzie zdaje nam relację ze swej egzotycznej wyprawy, ale też zależy mu na tym, by była to opowieść atrakcyjnie podana, nawet jeśli miałyby się w niej znaleźć elementy baśniowe. Momentami jest przez to anachroniczny, a nawet mocno irytujący. Wciąż jednak wart lektury.
Antoni Ferdynand Ossendowski, Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów, Poznań 2009.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz