niedziela, 29 lipca 2012

O „integralności postaw i czynów” raz jeszcze – Hołownia odchodzi

Przy okazji kontrowersji wokół Grzegorza Brauna, twórcy „Eugeniki”, zastanawiałem się na tym blogu nad tym, „co mam sądzić o tych księżach lub zakonnikach, którzy zamieszczają teksty na łamach prasy promującej aborcję, in vitro, antykoncepcję, czyny homoseksualne, styl życia sprzeczny z moralnością katolicką? Cały czas próbowałem znaleźć dla takiej działalności publicystycznej duchownych jakieś uzasadnienie, ale ciągle mi wychodziło, że jednak się nie godzi, bo przecież co innego wywiad – gdzie „wiadomo kto jest pytanym, a kto pytającym i kto kogo reprezentuje” – a co innego mniej lub bardziej regularne zamieszczanie tekstów na łamach prasy, która albo traktuje Kościół wrogo, albo też instrumentalnie, wykorzystując księży czy osoby z Kościołem związane do siania zamętu w duszach mniej zorientowanych. Pamiętam oczywiście, że Chrystus jadał z celnikami i prostytutkami wzbudzając tym samym zgorszenie u pobożnych Żydów. Jednak trudno sobie wyobrazić, by ktoś mógł wykorzystać Go z tego powodu do np. promocji prostytucji, aborcji na życzenie czy uzasadnienia przekrętów przy pobieraniu podatków. To po prostu nie mogłoby się udać.

Podobny kłopot mam z dziennikarzami nie ukrywającymi swojego katolicyzmu, a nawet wykorzystującymi „celebrycką” sławę do prób ewangelizacji z pomocą książek. Z jednej strony rozumiem, że próbują oni nawiązać dialog ze środowiskami często wrogo odnoszącymi się do Kościoła i dlatego unikają np. używania w stosunku do nich pejoratywnego słownictwa, które z góry przekreśliłoby możliwość takiego dialogu. Choć trochę trudniej mi już zrozumieć ich zastrzeganie się, że celem ich „siłowania się na argumenty” nie jest „dokonywanie nawróceń”. A niby co w tym złego, że dowodząc swojej racji na drodze rozumowej, jednocześnie chciałoby się, aby ta druga strona uwierzyła w Chrystusa? I dlaczego od razu zestawiać w tym samym zdaniu próbę nawrócenia kogoś z „ideologicznym zabójstwem”? Z drugiej strony ciężko mi pojąć, jak taki dziennikarz może publikować na łamach czasopisma, którego redakcja potrafi w kilku zaledwie słowach na okładce zmieścić taką dawkę kłamstw, że na ich opisanie i sprostowanie potrzeba by sążnistego artykułu lub nawet książki.

Szymon Hołownia na swoim blogu nieco mi wyjaśnił strategię takich katolickich żurnalistów, porównując swoją działalność dziennikarską do sklepiku „w pełnej różności galerii handlowej”, który usiłuje „dobrze prowadzić”. Wyjaśnił, choć chyba niezupełnie przekonał. Można by powiedzieć, że lepsza to strategia niż zamykanie się w jakimś chrześcijańskim getcie. Takie zamykanie się przecież uniemożliwia nawet „siłowanie się na argumenty”, nie mówiąc już o próbach nawracania. Jednak wydaje się, że w tej sytuacji lepszym rozwiązaniem byłoby chyba zbudowanie naprzeciw owej „pełnej różnorodności galerii” własnego „centrum handlowego”, w którym „towar” przyciągałby oko prawdziwym, a nie podrobionym blaskiem. Przecież wśród błyskotek „pełnej różnorodności galerii” uwadze może ujść prawdziwa perła. A chyba o „blask Prawdy” Hołowni chodzi najbardziej?

Wygląda na to, że faktycznie o to mu chodzi. Dlatego warto zauważyć i docenić gest, na jaki się zdobył odchodząc z czasopisma, którego redakcji najwidoczniej przyświecają zupełnie inne cele – nie mające nic wspólnego z poszukiwaniem prawdy czy choćby „siłowaniem się na argumenty”. 

czwartek, 26 lipca 2012

Jest afera

Kłaopouchy zaglądał do studni. Chciał zobaczyć gwiazdy. Jednak za każdym razem zwidywał mu się a to Kuba Powiatowy, a to znów objawiała Kasia Chichopek. Zrezygnowany zaczął się rozglądać za jakimś kamykiem, by zmącić spokojne lustro wody. Właśnie wówczas usłyszał tak dobrze znajome i niezmiernie wesołe pokrzykiwanie Prosiaczka:
-         Kłapousiu! Kłapousiu!
Osiołek na wszelki wypadek ponownie wsadził głowę do studni w płonnej nadziei, że nie zostanie rozpoznany. Było już jednak za późno. Tuż obok swego odbicia zobaczył po chwili różową główkę Prosiaczka.
-         Kłapousiu! – wołał uradowany Prosiaczek podskakując i próbując zobaczyć to, co widział osiołek. – Jest afera! Afera!
-         O, nie! – powiedział ponuro i bardziej do siebie niż do Prosiaczka Kłapouchy.
-         O, tak! O, Tak! – wykrzykiwał zadowolony mały przyjaciel Kubusia Puchatka. – I to afera taśmo-ciągowa! Tasiem-cowa! Tasiem-kowa! Taś-mowa nawet!
-         To jaka w końcu? – spytał w zasadzie na odczepnego Kłapouchy. I tak jego astronomiczne zainteresowania zdawały się być skazane na porażkę. Od samego początku.
-         Ojej! Ojej! – zafrasował się Prosiaczek. – Dokładnie nie wiem. Ale jest to olbrzymia afera. To znaczy... to znaczy... nie taka olbrzymia znowuż... ale jest... I pan Premier Prymus nic o niej nie wiedział od... od... dwa tysiące... dwa tysiące... – próbował sobie przypomnieć i przestał podskakiwać, by się lepiej skupić. Stropiony usiadł pod studnią i wpatrywał się w jakąś chmurkę na niebie. Kłapouchy w tym czasie z rezygnacją spoglądał na swoje odbicie. Kuba Powiatowy i Kasia Chichopek gdzieś znikli.
-         Od dwa tysiące ósmego! – wykrzyknął Prosiaczek z triumfem, przypomniawszy sobie to, co powiedziała mu Sowa Przemądrzała.
Kłapouchy znów zobaczył znikające i pojawiające się uszka Prosiaczka obok swojego odbicia.
-         I teraz Premier Prymus.. i teraz Premier Prymus... – mały przyjaciel Kubusia Puchatka próbował powiedzieć coś jeszcze ważnego.
-         Wiesz, Prosiaczku, chyba jednak luneta jest najlepsza mimo wszystko. A zresztą w nocy i tak gwiazdy widać jak na dłoni. Jeśli nie ma chmurek oczywiście.
Prosiaczek stał z otwartym ryjkiem nic nie rozumiejąc. Kłapouchy wykorzystał sytuację i powoli podążył w stronę Stumilowego Lasu, w którego cieniu uwijały się ciemne sylwetki Rosjan. Pod przykrywką montowali urządzenia wiertnicze. Oficjalnie nie byli to Rosjanie. I wcale nie szukali gazu łupkowego. Przykrywka była dość spora, choć niepozorna. I to właśnie zaintrygowało teraz Kłapouchego. Nawet bardziej niż gwiazdy.

środa, 11 lipca 2012

Opowieść o mongolskich dziwach i cudach oraz o „historii spuszczonej z łańcucha”

Gdybym był nastolatkiem, chciałbym tę książkę dostać pod choinkę na Boże Narodzenie. Potem w zimowe wieczory towarzyszyłbym autorowi w jego podróży przez Syberię i Mongolię, ukrywał się z nim zimą w lesie, unikał spotkania z ludźmi, z przerażeniem patrzył na płynące rzeką trupy zamordowanych przez bolszewików, ostrożnie posuwał się wzdłuż stromych zboczy lub zdradzieckich bagien, z lękiem patrzył na lód pod nogami, pod którym pędzi rwąca rzeka, chronił za głazem przed kulami czerwonego oddziału, z zainteresowaniem obserwował egzotyczne zwierzęta, z ciekawością, ale i też odrazą poznawał świat magii, czarów i zabobonów mongolskich świątyń. Tej przyjemności pozbawili mnie komuniści. Ossendowski podpadł im swoim antykomunizmem i „Leninem” do tego stopnia, że w czasie II wojny światowej sowieccy żołnierze rozgrzebali w mroźną zimę jego grób i sprowadzili dentystę, by upewnić się, że to autor poczytnych książek podróżniczych, a nie ktoś inny, faktycznie nie żyje. A po wojnie czerwoni niszczyli jego książki i eliminowali z powszechnej świadomości jego imię. Nawet teraz, w wolnej ponoć Polsce, z tablicy upamiętniającej tego podróżnika i niezwykle popularnego, tłumaczonego na wiele języków, przedwojennego pisarza usunięto słowo „antykomunista”.

„Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” to znakomita książka podróżnicza, a jednocześnie dokument pewnej epoki, jedna z książek opisujących ucieczkę Polaków z dawnego imperium rosyjskiego ogarniętego pożogą bolszewicką. Dość wspomnieć tutaj „Przez płonący Wschód” Ferdynanda Goetla – również znakomitego, poczytnego i przekładanego na obce języki przed wojną pisarza, którego komuniści skazali na zapomnienie i który z trudem toruje sobie drogę do czytelniczej świadomości dzisiaj – czy „Przez Urianchaj i Mongolię. Wspomnienia z lat 1920-1921” Kamila Giżyckiego, którego Ossendowski napotkał w czasie swojej przeprawy na wschód.

Gdybym czytał „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” jako nastolatek, pewnie co innego zaprzątnęłoby moją wyobraźnię, co innego fascynowałoby. Zapewne w mojej pamięci pozostałby smak egzotycznej przygody i tajemniczy świat wschodniej religii. Dzisiaj książka Ossendowskiego fascynuje mnie przede wszystkim jako świadectwo czasów przełomu, fermentu, kiedy nowa zbrodnicza ideologia zagarniała kolejne obszary dawnego świata, niszcząc jego pozostałości, wprowadzając chaos i zamęt, dając pole do popisu najgorszym instynktom i najpodlejszym, pozbawionym skrupułów, charakterom. Autor był przecież bezpośrednim świadkiem narodzin tego, co Jerzy Stempowski określił mianem „historii spuszczonej z łańcucha”. Bardzo ciekawy dla mnie w książce Ossendowskiego jest obraz rosyjskiej emigracji: próbującej podjąć wspólną walkę z bolszewizmem, zjednoczyć się wobec zagrożenia płynącego nie tylko z opanowanej chaosem Rosji, a jednocześnie nie umiejącej dojść do trwałego porozumienia, dzielonej konfliktami, wzajemną nieufnością i rozbijanej od wewnątrz także przez komunistycznych agentów. Czytając te strony, uświadamiałem sobie, że pewnie rosyjska emigracja niewiele różniła się pod tym względem od polskiej w czasie II wojny światowej czy od polskiej prawicowej opozycji podejmującej wysiłki zjednoczeniowe, by wkrótce potem podzielić się na kilka wrogich sobie partii i znów mówić o pojednaniu oraz wspólnej działalności. Tłumaczy to nieco sukces, jaki odniósł krwawy reżim bolszewicki, a jednocześnie rzuca ciekawe światło na podobieństwa między Polakami a Rosjanami.

Drugi temat, który w książce zwrócił moją uwagę, to religijny świat Mongolii. Nie mam co ukrywać: opisywany przez Ossendowskiego budzi moją odrazę. Właśnie tak: odrazę. Nie fascynację, nie ciekawość, ale odrazę. Wszystko to wydaje mi się wręcz utytłane – jeśli to można tak niezręcznie wyrazić – w najgorszych mrokach pogaństwa. A przy tym mam wrażenie, jakby autor opisywał świat, w którym władają demony. Notabene to chyba za te same demony nie tak dawno temu ciskano gromy na głowę Wojciecha Cejrowskiego po jednym z jego programów przedstawiających świat buddyzmu.
Ossendowski w pewnym momencie sam czyni podobną uwagę:

Wszystko to jest ponure, tchnące wschodnią starożytnością i pierwotną wręcz psychiką. Dla nas, Europejczyków, Żywy Budda to krzyczący anachronizm. Pijany ślepiec lubujący się w słuchaniu banalnych piosenek z gramofonu lub rażący prądem elektrycznym przybocznych lamów, okrutny starzec, trujący potajemnie swoich politycznych przeciwników, dostojnik kościoła trzymający w ciemności umysłowej naród i ogłupiający go swymi proroctwami i wróżbami – nie jest jednak zupełnie zwyczajnym człowiekiem.

Ostatnie partie książki Ossendowskiego czytałem z narastającą irytacją. Te wszystkie wróżby, proroctwa, legendy i wizje! Jakieś podziemne państwo Władcy Świata! I „tajemnicze” i straszliwe przepowiednie tegoż! Nie mogłem tych bzdur czytać spokojnie i z niecierpliwością przewracałem stronnice czekając końca. Autora wyraźnie poniosła wyobraźnia. I znów – jako nastolatek czytałbym zapewne te banialuki z wypiekami na twarzy, próbował dopatrzyć się w wydarzeniach historycznych spełnienia tych „proroctw” z mrocznych zakamarków Azji. Być może również robiły one wrażenie na ludziach pamiętających jeszcze strzały i eksplozje I wojny światowej oraz dzikie bolszewickie hordy kojarzące się z najazdem Tamerlana. Dzisiaj nie sposób nie czytać tych idiotyzmów z rozdrażnieniem. Nawet jeśli – jak ja – jest się skłonnym wierzyć, że istnieją rzeczy, których nie da się wyjaśnić racjonalnie, wobec których „mędrca szkiełko i oko” są bezradne.

Jak już wspomniałem, Ossendowski momentami puszcza wodze fantazji. Bez wątpienia ubarwia swoją – i tak już przecież zajmującą – narrację i w trakcie lektury trzeba o tym pamiętać. Prorocze sny i wizje to jeden z przykładów. Można się też zastanawiać, czy wszystkie opisywane tu postaci są rzeczywiste albo czy dla potrzeb swej opowieści autor ich nie podkoloryzował. Ile w tajemniczym baronie Ungernie na przykład jest z prawdziwej, historycznej postaci, a ile to zwykła literacka fikcja, bohater wzorowany na przeczytanych przez autora powieściach z przełomu XIX i XX wieku? Ossendowski wprawdzie zdaje nam relację ze swej egzotycznej wyprawy, ale też zależy mu na tym, by była to opowieść atrakcyjnie podana, nawet jeśli miałyby się w niej znaleźć elementy baśniowe. Momentami jest przez to anachroniczny, a nawet mocno irytujący. Wciąż jednak wart lektury.

Antoni Ferdynand Ossendowski, Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów, Poznań 2009.