Do Rafała A. Ziemkiewicza straciłem nieco serca po jego żałosnych tłumaczeniach dotyczących publikowania w gazecie pana H.. Pozostaje on jednak ważnym publicystą, a jego teksty są czytane i komentowane zarówno po lewej, jak i prawej stronie sceny politycznej w Polsce. Taka ranga dziennikarska zobowiązuje moim zdaniem do trzymania się pewnego poziomu, także poziomu kultury.
Tymczasem w swoim wideo-felietonie zamieszczonym na internetowej
stronie „Do Rzeczy” autor „Polactwa” stoczył się do poziomu rynsztoka. Otóż,
komentując list w obronie wulgarnej pani dyrektor pewnego teatru, określił jego
sygnatariuszy dokładnie takim samym słowem, jakim owa dama ośmieliła się określić
papieża Franciszka. Wątpię, by Ojciec Święty życzył sobie takiej obrony. Nie trzeba było długo czekać, a odezwał się pewien wybitny
reżyser (słowa „wybitny” używam tu bez ironii), sam słynący z chamskich i
głupich wypowiedzi. Ów reżyser nazwał z kolei prawicowego publicystę „głównym
ch…”. Teraz tylko czekać, aż odezwie się jakiś konserwatywny autorytet i
spróbuje poziomem wulgarności przebić pana reżysera. I tak będą się taplać w
tym… no mniejsza z tym, co to jest.
Przypadek Rafała A. Ziemkiewicza – i nie tylko jego
niestety – pokazuje, że polska prawica nie tylko powinna odwoływać się do
innego systemu wartości niż lewica, ale również posługiwać innym od lewicy
językiem (zresztą jedno łączy się z drugim). Inaczej stacza się do poziomu, na
którym znajduje się przeciwnik i tapla w tej samej brzydko pachnącej breji. I
nie chodzi tutaj bynajmniej o jakieś świętoszkowate rumienienie się z powodu
brzydkiego wyrazu.
Notabene bardzo ciekawie o poszukiwaniu takiego języka pisał ostatnio na portalu Rebelya Kamil Suskiewicz. Warto się nad tym trochę zastanowić
zwłaszcza teraz, w Wielkim Tygodniu. O pewnych rzeczach nie da się po prostu opowiedzieć
językiem ludzi z tzw. marginesu społecznego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz