Kap, kap, kap… już jest po wszystkim… Sufit przecieka, woda kapie do podstawionego wiadra, król Lear ogołocony z wszystkiego może tylko wspominać dawne czasy i raz jeszcze wracać myślą do tego, co się stało. Odarty z szat, w białej bieliźnie. Biel – symbol niewinności, nasuwa skojarzenia biblijne. Chrystusowe „Noli me tangere!” po zmartwychwstaniu. Nieskalana czystość wybielonych w krwi Baranka. Biel – symbol ogołocenia z tego wszystkiego, co zbędne, niepotrzebne. W gruncie rzeczy, jakby król stanął przed nami nagi. Nie różni się już niczym od nas. Choć jednak różni się od pozostałych bohaterów dramatu. Ta biel to również znamię szaleństwa po niemożliwym do zniesienia cierpieniu. W całej sztuce tylko jedna jeszcze postać występuje na biało – Tomek-Edgar, który staje się nikim, tracąc swoją dawną tożsamość, umierając dla bliskich – teraz wrogów. Biel – przezroczystość. Edgar znika. Jest tylko Tomek, którego nikt nie zna i który nie ma przeszłości, nie ma domu, nie ma bliskich, jest jak liść miotany przez burzę.
Wkrótce z mroku w głębi komnaty wyłania się błazen (w tej roli znakomita Maria Czykwin), błazen, który staje się reżyserem, narratorem i odtwórcą tragedii króla Leara. To on – ona? – wkłada w jego usta i w usta innych bohaterów wypowiadane słowa. Cienie przeszłości więc ponownie prześladują króla wyłaniając się – podobnie jak błazen – z mroku. Te cienie – nieudolni „aktorzy” odtwarzający swoje role – wyglądają groteskowo. Czy są to pacjenci jakiegoś szpitala dla umysłowo chorych, w którym znalazł się też tytułowy bohater sztuki? A może to zombie powstający z grobów, by raz jeszcze odegrać swoje minione życie? Bezdomni, którzy wcielają się w postaci możnowładców, gdy sami nie posiadając nic, tylko tak mogą stać się kimś ważnym? Ich groteskowo pomalowane twarze, nie pasujące do odtwarzanych kreacji aktorskich, to znamiona rozkładu, szaleństwa, nieudolny sceniczny makijaż, karykaturalna maska błazna? Ziemiste kolory fartuchów i brudne marynarki to symbol zbrukania grzechem, skaza ziemskiej egzystencji, przypadkowy strój żebraka? Już na początku dramatu widz staje przed zagadką, przed wieloma możliwościami interpretacyjnymi. Sama scenografia, stroje i aktorskie makijaże przywodzą na myśl współczesne malarstwo. Dla mnie skojarzenie z twórczością Stasysa Eidrigevičiusa nasunęło się niejako automatycznie, choć nie wykluczam, że na ten trop mogło mnie nieco mylnie naprowadzić nazwisko litewskiego reżysera sztuki.
To było moje drugie spotkanie z tym przedstawieniem na deskach Teatru Współczesnego. Byłem ciekaw ponownej konfrontacji. Za pierwszym razem zobaczyłem spektakl Cezarijusa Graužinisa po obejrzeniu „Rana” Kurosawy, a więc poprzeczka była ustawiona wysoko. Wówczas wyszedłem z teatru oszołomiony. Ujęła mnie fenomenalna i przejmująca kreacja Bogusława Kierca jako Leara, jak również Marii Czykwin w roli Błazna. Pamiętam, że wchodziłem na widownię pełen obaw, gdyż do teatru przybyło sporo młodzieży szkolnej. Młodzież siedziała przez całe przedstawienie jak zaczarowana.
Również i w tamten łykend – ponad dwa tygodnie temu – „Król Lear” mną poruszył, wstrząsnął. Zachwyciła gra Kierca, ujęła swym aktorstwem Maria Czykwin. Odrobinę może – ale tylko odrobinę, gdyż brałem poprawkę na samą koncepcję widowiska – raziły momentami nawiązania do kultury popularnej, do tandetnych filmów. Choć nie zawsze – skojarzenie z filmami Tarantino w pewnej chwili wydało mi się jak najbardziej na miejscu. Ogromnie podobały mi się znowu poetyckie fragmenty spektaklu – zwłaszcza ten z parasolem, gdzie znakomity popis dał Piotr Łukaszczyk. Przejmująca wydała mi się postać hrabiego Gloucester – z jednej strony śmiesznego i żałosnego starego głupca, z drugiej postaci tragicznej, dotkniętej cierpieniem, mającej na przekór losowi swoje chwile wielkości. I wreszcie końcówka widowiska, gdy wymowny i cięty język Błazna nagle odmawia mu posłuszeństwa. Nie ma pointy, nie ma dowcipnego bon motu, z gardła wydobywają się tylko nieartykułowane dźwięki.
Sama wymowa tego spektaklu jest mi z gruntu obca. Błazen prowadzący korowód postaci? Hmm… Wolałbym jednak kapłana. Różne błazny usiłowały już nam wyznaczać kierunek. Chociaż tym razem, dzięki spostrzeżeniom Soboty – która odebrała widowisko raczej negatywnie – na temat kolorów szat bohaterów, dostrzegłem w „Królu Learze” Graužinisa dawkę trochę jaśniejszych barw, nieco więcej sensu w tym ogólnym bezsensie. Ogólnie rzecz biorąc jest to jedno z lepszych przedstawień we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, na które wybrać z pewnością się warto.
Na marginesie dodam, że innym takim widowiskiem teatralnym – choć zgoła odmiennym – jest „Dawno temu w Odessie”. Mieliśmy okazję je obejrzeć całkiem niedawno. Niestety notoryczny brak czasu uniemożliwił napisanie choć paru słów na ten temat tuż po spektaklu.
„Król Lear” – reżyseria Cezarijus Graužinis, Wrocławski Teatr Współczesny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz