Z nazwiskiem Łysiaka zetknąłem się jeszcze w szkole średniej (jeśli nawet nie wcześniej). W mojej klasie był kolega zafascynowany wojnami napoleońskimi i w związku z tym czytał prozę Łysiaka. Potem co jakiś czas natykałem się na fanów tego pisarstwa. Intrygowało mnie to, ale z drugiej strony Napoleon jako taki mnie nie ciekawił, a inna tematyka podejmowana przez autora nie była mi bliżej znana. Zastanawiał mnie też ten błysk w oku, z jakim jego admiratorzy wymieniali jego nazwisko.
Jakiś czas później, w latach dziewięćdziesiątych miałem wreszcie okazję trochę Łysiaka poczytać. Jednak nie były to książki, a artykuły i felietony zamieszczane na łamach „Gazety Polskiej”, „Najwyższego Czasu” i chyba „Tygodnika Solidarność”. Ta dawka publicystyki podziałała jak kubeł zimnej wody, jeśli to porównanie jest w ogóle adekwatne, bo jakoś nie paliłem się nadmiernie do lektury jego książek. Po prostu frapowała mnie ta popularność w pewnych kręgach. Cóż tam takiego było, że nastawiło mnie negatywnie? Czym felietonista Łysiak ugasił tlące się iskierki zainteresowania? Łysiak przecież był „swój”, a jego teksty wywoływały u niektórych moich znajomych zachwyt mocnymi opiniami, bezkompromisowością i dosadnością wyrażanych sądów. To, co mnie uderzyło, to fakt, że o czymkolwiek by Łysiak napisał, pisał o… sobie samym. Jego artykuł czy felieton mógł być o lustracji, dekomunizacji, ówczesnej sytuacji politycznej, historii czy literaturze, a w gruncie rzeczy to jego przewodnią myślą zdawało się być to, jakim wspaniałym facetem jest sam autor. Może nawet do pewnego momentu się łudziłem, że to tylko w ferworze dyskusji i publicystycznej pasji Łysiak skupia się tak na sobie samym i w końcu przeczytam jakiś jego tekst, który o Łysiaku nie będzie. Nic jednak takiego się nie stało. Zrażony omijałem szerokim łukiem jego książki w księgarniach, a gdy ktoś wyrażał zachwyt jego prozą, dziwiłem się, że można obcować z kimś o tak wygórowanym ego. Oczywiście tłumaczono mi, że się mylę, że publicystka Łysiaka to jedno, a jego literatura to drugie. Nie dawałem się przekonać.
Chyba też moją niechęć do Łysiaka wywołały jego pogardliwe uwagi o powieściach Tadeusza Konwickiego, którego pisarstwo do tej pory stanowi dla mnie ważny punkt odniesienia, choć pokręconych dróg samego autora „Sennika współczesnego” pojąć nie jestem w stanie, a jego zachwyty nad pewnym redaktorem arcyliberalnej gazety są mi obce.
Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że po tym feralnym zetknięciu się z publicystyczną działalnością pisarza, przestał on mnie kompletnie ciekawić. W pewnym momencie znowu zaczął zastanawiać. Zwłaszcza jego książki poświęcone malarstwu. Zdarzało mi się i zdarza sięgać po te bogato ilustrowane i drogie tomy, wertować je, a potem odkładać na półkę z westchnieniem. Gdyby nie zaporowa cena, to kto wie? Może nawet bym się skusił i w końcu nabył choć jeden z tych woluminów? Od czasu do czasu czytałem też jakiś jego felieton lub artykuł w dawnym „Uważam Rze”. Mam wrażenie, że autor jakby mniej przestał skupiać się na sobie samym, choć w dalszym ciągu jest to ten sam dobrze mi znajomy styl, któremu cnota zwięzłości zdaje się być cechą obcą, a czytelnik zostaje przytłoczony wypisami z tekstów innych autorów, które mają świadczyć o… właśnie – o czym? O oczytaniu autora? O tym, że wytrwale wertuje książki i czasopisma? Że ma bogaty zbiór fiszek (w których mogą się zdarzać pomyłki)? W przeciwieństwie do Pilcha, Łysiak felietonista i publicysta ma mi jednak coś tam do powiedzenia (nie o współczesności, gdyż jest tutaj nieznośnie przewidywalny), chociaż traktuję to z pewną dozą ostrożności, z jaką traktuję niemal każdego, kto wyraża swoje sądy z nieznoszącą sprzeciwu pewnością siebie. Może więc Łysiak nie jest u mnie jeszcze zupełnie skreślony? Przynajmniej to, co pisze, wywołuje u mnie jakąś większą reakcję niż tylko wzruszenie ramion (przeciwnie do quasi felietonistyki Pilcha), a jego artykuły poświęcone sztuce, czegoś tam mogą chyba jednak nauczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz