Kiedy zobaczyłem tę książkę na półce z publikacjami
historycznymi oczy musiały mi się zaiskrzyć z radości. Nie wiem, nie pamiętam,
kiedy po raz pierwszy przeczytałem o niej i u kogo. Faktem jest, że tytuł utkwił
mi w pamięci i daremno szukałem go na półkach bibliotek i w księgarniach.
Musiało w tej recenzji, wzmiance lub omówieniu „Niemcewicza od przodu i tyłu”
być coś na tyle intrygującego, że niedoszła praca doktorska byłego publicysty
„Słowa”, „Prosto z Mostu” i „Czasu” stała się dla mnie jednym z tych dzieł,
których mimowolnie się szuka, nawet jeśli nie do końca się wie, czego się po
nich spodziewać.
Już kartkując książkę Zbyszewskiego w księgarni i czytając drobne fragmenty, czułem, że szykuje się znakomita lektura. I nie zawiodłem się. Przepyszna to lektura zaiste! Przepyszna polszczyzna. Nasuwająca skojarzenia ze szlacheckim bajaniem, literaturą sowizdrzalską i najlepszymi przykładami polskiej literatury pięknej narracja. Opowieść śmieszna, ale i jednocześnie smutna wielce. Jest albowiem ta historia o Niemcewiczu, a w zasadzie o znacznej części jego życia, równocześnie, a może przede wszystkim opowiadaniem o schyłku I Rzeczypospolitej. Jak na ironię jej pierwsze wydanie ukazało się w roku, który miał już na zawsze oznaczać schyłek II Rzeczpospolitej i ostateczną ruinę resztek z tego, co pozostało po dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Nie sposób więc nie czytać tej publikacji nie mając w świadomości symboliki tego faktu.
Trudno mi uwierzyć, że Zbyszewski na serio myślał o obronie swojego dzieła jako pracy doktorskiej – nawet jeśli zgodzimy się z jego uwagami na temat nudnych dysertacji naukowych, zalegających magazyny i nieczytanych. Książce Zbyszewskiego daleko bowiem do tzw. „naukowego obiektywizmu” albo choć dążenia do niego, a jego publikacja, chociaż opatrzona przypisami i imponującą bibliografią, to przede wszystkim utwór literacki, mający znamiona powieści łotrzykowskiej, pamfletu, kojarzący się z oświeceniową literaturą francuską typu „Kubuś Fatalista i jego pan” Diderota, z prozą L. Sterne’a oraz utworami satyrycznymi. Emocjonalny stosunek autora do opisywanych wydarzeń widoczny jest w jego dosadnym, soczystym słownictwie, a także neologizmach wyrażających nastawienie do przedstawianych postaci („rublochapy”, „Kluchosław” itp.). Autor przystawia I Rzeczpospolitej u jej schyłku krzywe zwierciadło i widzimy groteskowo powykrzywiane gęby naszych antenatów.
Przy tym Zbyszewski nie oszczędza zarówno obozu patriotów, jak i zdrajców i sprzedawczyków. Śmiejemy się z Niemcewicza, Kościuszki, targowiczan, Stanisława Augusta, Czartoryskich... W pysznych, bogato zdobionych strojach, z wystawnymi orszakami przed jego krzywym zwierciadłem paradują bogaci magnaci, ubodzy kmiotkowie, Żydzi, chciwi na łupy Rosjanie… Czytając jego książkę miałem wrażenie, jakby Zbyszewski opisywał świat, który jest daleki, ale jednocześnie mu bardzo bliski, znany, którego smętne pozostałości jeszcze pewnie miał okazję oglądać w przedwojennej Polsce, a po którym dzisiaj pozostało już tylko ledwo słyszalne echo.
Równocześnie sam czytelnik musi odczuwać z jednej strony egzotykę, dalekość, a może nawet obcość opisywanego przez autora świata, a z drugiej bliskość, dziwną znajomość – wręcz do tego stopnia, jakby stał przed zwierciadłem, w którym odbija się Polska przełomu XX i XXI wieku. Weźmy choćby łagodne potraktowanie zdrajców i sprzedawczyków, którym zaprzaństwo nie przeszkadza być osobami publicznymi – ba! , którzy mają nawet swoich obrońców potrafiących ich obłudę i sprzedajność obrócić w cnotę uczciwości i niezłomności. Czy np. Szczęsny Potocki nie byłby zapraszany do telewizji, gdyby takowa istniała w czasach Stanisława Augusta? A kontrskuteczność działań obozu patriotycznego? Marnowanie szans, które się już więcej nie powtórzą? Przegrywanie batalii, których wydawałoby się przegrać nie sposób?
A jeszcze do tego obraz Rosjan łupiących polskie dwory i posiadłości, preludium w zasadzie niszczenie polskiego ziemiaństwa, polskiej kultury, polskiej obecności na ziemiach, które jak się zdaje bezpowrotnie zostały już utracone. Bo przecież którymś z kolejnych etapów tej destrukcji będzie najazd czerwonej hołoty w czasie wojny polsko-bolszewickiej opisany m.in. w „Pożodze” , a potem sowiecki walec miażdżący wątłe resztki dawnej świetności. Jakże gorzkimi łzami zapłakaliby ci pyszni magnaci widzący taką „finis Poloniae”!
Jest zatem książka Zbyszewskiego książką o Niemcewiczu, o naszych przodkach i o nas samych wreszcie. Jeśli śmiejmy się z króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, Kościuszki, Niemcewicza czy innych bohaterów tej opowieści, z siebie samych się śmiejemy.
Już kartkując książkę Zbyszewskiego w księgarni i czytając drobne fragmenty, czułem, że szykuje się znakomita lektura. I nie zawiodłem się. Przepyszna to lektura zaiste! Przepyszna polszczyzna. Nasuwająca skojarzenia ze szlacheckim bajaniem, literaturą sowizdrzalską i najlepszymi przykładami polskiej literatury pięknej narracja. Opowieść śmieszna, ale i jednocześnie smutna wielce. Jest albowiem ta historia o Niemcewiczu, a w zasadzie o znacznej części jego życia, równocześnie, a może przede wszystkim opowiadaniem o schyłku I Rzeczypospolitej. Jak na ironię jej pierwsze wydanie ukazało się w roku, który miał już na zawsze oznaczać schyłek II Rzeczpospolitej i ostateczną ruinę resztek z tego, co pozostało po dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Nie sposób więc nie czytać tej publikacji nie mając w świadomości symboliki tego faktu.
Trudno mi uwierzyć, że Zbyszewski na serio myślał o obronie swojego dzieła jako pracy doktorskiej – nawet jeśli zgodzimy się z jego uwagami na temat nudnych dysertacji naukowych, zalegających magazyny i nieczytanych. Książce Zbyszewskiego daleko bowiem do tzw. „naukowego obiektywizmu” albo choć dążenia do niego, a jego publikacja, chociaż opatrzona przypisami i imponującą bibliografią, to przede wszystkim utwór literacki, mający znamiona powieści łotrzykowskiej, pamfletu, kojarzący się z oświeceniową literaturą francuską typu „Kubuś Fatalista i jego pan” Diderota, z prozą L. Sterne’a oraz utworami satyrycznymi. Emocjonalny stosunek autora do opisywanych wydarzeń widoczny jest w jego dosadnym, soczystym słownictwie, a także neologizmach wyrażających nastawienie do przedstawianych postaci („rublochapy”, „Kluchosław” itp.). Autor przystawia I Rzeczpospolitej u jej schyłku krzywe zwierciadło i widzimy groteskowo powykrzywiane gęby naszych antenatów.
Przy tym Zbyszewski nie oszczędza zarówno obozu patriotów, jak i zdrajców i sprzedawczyków. Śmiejemy się z Niemcewicza, Kościuszki, targowiczan, Stanisława Augusta, Czartoryskich... W pysznych, bogato zdobionych strojach, z wystawnymi orszakami przed jego krzywym zwierciadłem paradują bogaci magnaci, ubodzy kmiotkowie, Żydzi, chciwi na łupy Rosjanie… Czytając jego książkę miałem wrażenie, jakby Zbyszewski opisywał świat, który jest daleki, ale jednocześnie mu bardzo bliski, znany, którego smętne pozostałości jeszcze pewnie miał okazję oglądać w przedwojennej Polsce, a po którym dzisiaj pozostało już tylko ledwo słyszalne echo.
Równocześnie sam czytelnik musi odczuwać z jednej strony egzotykę, dalekość, a może nawet obcość opisywanego przez autora świata, a z drugiej bliskość, dziwną znajomość – wręcz do tego stopnia, jakby stał przed zwierciadłem, w którym odbija się Polska przełomu XX i XXI wieku. Weźmy choćby łagodne potraktowanie zdrajców i sprzedawczyków, którym zaprzaństwo nie przeszkadza być osobami publicznymi – ba! , którzy mają nawet swoich obrońców potrafiących ich obłudę i sprzedajność obrócić w cnotę uczciwości i niezłomności. Czy np. Szczęsny Potocki nie byłby zapraszany do telewizji, gdyby takowa istniała w czasach Stanisława Augusta? A kontrskuteczność działań obozu patriotycznego? Marnowanie szans, które się już więcej nie powtórzą? Przegrywanie batalii, których wydawałoby się przegrać nie sposób?
A jeszcze do tego obraz Rosjan łupiących polskie dwory i posiadłości, preludium w zasadzie niszczenie polskiego ziemiaństwa, polskiej kultury, polskiej obecności na ziemiach, które jak się zdaje bezpowrotnie zostały już utracone. Bo przecież którymś z kolejnych etapów tej destrukcji będzie najazd czerwonej hołoty w czasie wojny polsko-bolszewickiej opisany m.in. w „Pożodze” , a potem sowiecki walec miażdżący wątłe resztki dawnej świetności. Jakże gorzkimi łzami zapłakaliby ci pyszni magnaci widzący taką „finis Poloniae”!
Jest zatem książka Zbyszewskiego książką o Niemcewiczu, o naszych przodkach i o nas samych wreszcie. Jeśli śmiejmy się z króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, Kościuszki, Niemcewicza czy innych bohaterów tej opowieści, z siebie samych się śmiejemy.
Karol Zbyszewski, Niemcewicz
od przodu i tyłu, Poznań 2013.
Akto jest obecnie kluchosławem w IIIRP?
OdpowiedzUsuńDonio,Ewcia?
Usuń