środa, 5 października 2016

Corner Shop: Gra pozorów – cztery sztuki Oscara Wilde’a


Gdyby mnie ktoś kiedyś spytał, czy warto było poświęcić tyle czasu, by się nauczyć języka angielskiego, pewnie bym odpowiedział, że warto, bo dzięki temu mogę czytać Wilde’a w oryginale. A przecież nawet najlepszy przekład nie odda wszystkich niuansów oryginału. 

Cztery dramaty Oscara Wilde’a zebrane w dwóch tomikach serii „Wordsworth Classics” to uczta literacka i intelektualna dla każdego miłośnika dobrego pisarstwa. A ostatni z nich, przezabawna komedia „The Importance of Being Earnest”, jest przykładem tego, o czym mówię w pierwszym akapicie. Tłumacz musi się już potknąć na samym tytule. Cóż bowiem z nim zrobić? Spolszczenie go jako „Bądźmy poważni na serio” jest jakąś próbą wybrnięcia z sytuacji, ale i tak nie oddaje sensu oryginału, gdzie żart zaczyna się już właśnie w tytule, a oparty jest na homonimie. Pełny zaś sens tego żartu wyjaśnia się w trakcie sztuki, osiągając swoją puentę w dosłownie ostatnim zdaniu. Zresztą z początku samo „The Importance of Being Earnest” może wydawać się tytułem nie niosącym ze sobą jakichś innych, ukrytych treści. Tymczasem okazuje się, że to tylko pozór, a to z kolei wiedzie nas do... Ale o tym za chwilę. 

Kiedy czyta się te sztuki, ma się wrażenie, że właściwie mogłyby być one wystawiane przy braku dekoracji, ubóstwie rekwizytów i bez szczególnych kostiumów, bo sam język Oscara Wilde’a, same napisane przezeń dialogi, te wszystkie gry i szermierki słowne uprawiane przez wykreowane przezeń postaci, te ich dialogowe pojedynki i prześciganie się w paradoksach i żartobliwych bon motach wystarczą, by przykuć uwagę widza przez cały czas trwania przedstawienia. Wprawdzie anonimowy autor wstępu do drugiego tomiku zwraca uwagę na symbolikę zastosowanych rekwizytów i dekoracji, ale wciąż pozostaje wrażenie, że nawet i bez nich te dramaty obroniłby się samym językiem – oczywiście w dobrej aktorskiej interpretacji. Tutaj po prostu wiele dzieje się w słowach i pomiędzy słowami. Język maskuje i demaskuje jednocześnie. A zresztą ten sam anonimowy autor wstępu do II tomu przytoczył słowa W.H. Audena o „The Importance of Being Earnest”, że jest to „The only pure verbal opera in English” („Jedyna czysto słowna opera w j. angielskim”). Chciałoby się dodać (może trochę przesadnie), że jedyny taki pure nonsense. 

To, co mnie uderzyło, kiedy zacząłem czytać te dramaty, a także potem, już w trakcie, to fakt, że oprócz wspaniałego języka, przepysznie napisanych dialogów, wszystkie one przedstawiają świat pozorów, że nieustannie toczy się w nich gra pozorów, której odzwierciedleniem jest gra słów, prześciganie się postaci w tym, kto najzabawniej, najbardziej paradoksalnie skomentuje rzeczywistość, a często – kto najbardziej cynicznie. 

Konwenanse, arystokratyczna etykieta – to wszystko kryje za sobą, jak wymyślne XIX-wieczne stroje, zupełnie inną rzeczywistość. Kryje ją nawet przed ludźmi, którzy zdają się być sobie niezwykle bliscy. Lęk przed obnażeniem prawdy miesza się tutaj z dążeniem do tej prawdy ukrycia, bo ceną jest poważanie w towarzystwie, a nawet miłość drugiej osoby. Ta rzeczywistość dusi prawdziwe życie, jak nieznośnie ciasny gorset. 

Z tego powodu „Lady Windermere’s Fan” jest tak naprawdę dramatem wstrząsającym. Choć kończy się on happy-endem, to czytelnik/widz ma wrażenie, że oto pułapka, której drzwiczki się otworzyły, ponownie zatrzasnęła się z głośnym hukiem, a postaci tej sztuki zostały uwięzione w niej na czas nieokreślony. W ich świecie słowa „prawda was wyzwoli” muszą być postrzegane z lękiem wręcz panicznym. Kiedy już jest blisko wyjawienia prawdy, kiedy wielkie otwarcie się na siebie nawzajem, chwila szczerości jest już tuż, tuż, wszystko wraca do poprzedniego stanu. Miłość zostaje ocalona nie za cenę prawdy, ale... kłamstwa. A na dodatek kłamią obie strony, obie strony ukrywają przed sobą to, co przecież miłość powinna wybaczyć. Stąd ów wieńczący dramat happy end jest gorzki. Prawda nie została ujawniona, lęk pozostaje. Oczyszczenia nie było. 

Tę grę pozorów możemy obserwować w każdej z prezentowanych tutaj sztuk – czy będzie to najsłabsza z nich „A Woman of No Importance”, czy kapitalna „An Ideal Husband” czy przezabawna „The Importance of Being Earnest”. I w gruncie rzeczy w każdej z nich, z wyjątkiem tej ostatniej – ale o tym za chwilę – happy end jest zaprawiony goryczą. W „A Woman of No Importance”, choć prawda została wyjawiona (jednak w gronie najbliższych osób), szczęśliwe zakończenie to tylko pozór, bo przecież nienawiść pozostaje, a nawet można powiedzieć, że się potęguje. Hodowana przez długie lata, trwa i nie ustanie. Ten dramat mógłby się nazywać „The Unforgiven”. W „An Ideal Husband” prawda również zostaje w końcu wyjawiona, ale w wymiarze publicznym fałsz trwa, gra pozorów się utrzymuje, winowajca czerpie profity ze swojego popełnionego w młodości nieuczciwego postępku i na dodatek chodzi w glorii szlachetnego męża stanu. Tu nic nie jest takie, jakie się na pierwszy rzut oka wydaje i – jak zauważa autor wstępu – ta sama rzecz może jednocześnie być czymś zupełnie innym, a nawet rodzajem pułapki. Co ciekawe – podobnie jak w pierwszym dramacie – trwanie kłamstwa, tym razem w wymiarze publicznym, ma ocalić szczęśliwe małżeństwo. 

Ostatnia ze sztuk, słusznie wychwalana przez recenzentów (jedyny jej krytyk, Bernard Shaw, musiał chyba po prostu być zazdrosny), to nie tylko „opera słowna”, to komedia idiotyczna w swoim absurdzie i absurdalnie idiotyczna. Autor doprowadza grę pozorów do takiego nonsensu, że sam utwór wydaje się niemal prekursorki dla teatru absurdu. Nie znam się na historii dramatu i może moje spostrzeżenie jest przesadne, ale poczytajcie tylko te dialogi! Myślę, że dobry reżyser potrafiłby wydobyć z tego utworu rzeczy, których do tej pory nie dostrzegano. I nie mam tu na myśli kretyńskich (i w gruncie rzeczy grafomańskich) współczesnych przeróbek, gdzie np. król Lear zostaje ukazany jako papież, czy też wpisywania w utwór wątków homoseksualnych. Wystarczyłoby aktorów wystroić we współczesne ubrania i kazać im wygłaszać swoje kwestie z pełną powagą, a publiczność będzie pękać ze śmiechu. Albo nie – niech będą w tych swoich XIX-wiecznych strojach, tak będzie jeszcze śmieszniej. Byłoby to lepsze od Ionesco, od tych jego „Krzeseł”, „Lekcji” czy „Łysej śpiewaczki”. Lepsze, bo lepiej napisane i z postaciami, które pozostają w pamięci. 

Wilde musiał tu z pewnością zakpić nie tylko z XIX-wiecznej moralności i konwenansów, ale także z wątków kultury popularnej – która chyba niewiele się różniła od tej XX-wiecznej (wystarczy choćby wspomnieć niemal powszechnie oglądany swego czasu serial „Dynastia”) – a obecnych w ówczesnej literaturze i teatrze. 

Przydałby się taki Wilde dzisiaj, żeby pokazać tę całą grę pozorów i nierzeczywistość, w jakiej żyje współczesna „arystokracja”. Obawiam się jednak, że mogliby mu wmówić, że ten jego homoseksualizm jest „all right” (nie, żebym od razu chciał go wsadzać do więzienia), stałby się ikoną współczesnej popkultury i stępił ostrze swej krytyki, a może też kompletnie stracił poczucie humoru.

Oscar Wilde, The Plays of Oscar Wilde, t. I-II, Wordsworth Classics, Ware 1997.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz