wtorek, 4 sierpnia 2009

Sympatyczny wróg publiczny z zasadami

Stwierdziłem, że nie można ciągle tylko oszczędzać i oszczędzać, więc szarpnąłem się ponownie na kino (ponownie, bo w zeszłym tygodniu zaliczyłem dla rozrywki film dla dzieci w kinie trójwymiarowym). Tym razem wybrałem się na „Wrogów publicznych” („Public Enemies”).

Przede wszystkim film mile mnie zaskoczył. Pod wpływem znajomych, którzy obejrzeli najnowszą produkcję Micheala Manna wcześniej, byłem nastawiony na dłużyzny i zastanawiałem się, czy to dobry pomysł iść do kina na późny seans. Nie wiem, co zazwyczaj oglądają moi znajomi, ale żadnych dłużyzn nie uświadczyłem. Film miał wartką akcję i nie pozwalał się nudzić. Zapewne nie jest to dzieło na miarę „Gorączki” („Heat”), ale zdecydowanie lepszy od, nie wiedzieć czemu hołubionego i nudnego jak flaki z olejem, a momentami żałośnie komicznego, „Informatora” („The Insider”).

„Wrogowie publiczni” mają jedną cechę wspólną z „Gorączką”: wysmakowane sceny strzelaniny. Każdy miłośnik kina pamięta słynną długą sekwencję ulicznej wymiany ognia między policją a rabusiami z tego drugiego filmu. W filmie z Johnnem Deppem w roli Johna Dillingera odnajdziemy coś podobnego. Na przykład strzelanina pod hotelem w lesie. Jest ona po prostu piękna.

Ciekawa w obrazie Manna jest kwestia zastosowania techniki wideo. Z jednej strony film pieczołowicie odtwarza realia lat 30-tych, barwa zdjęć i muzyka pozwalają wczuć się w atmosferę tamtych czasów (świetnie to widać zresztą na załączonym klipie).




Z drugiej strony kręcenie ujęć kamerą wideo wprowadziło nowy element, który na pozór rozwala konwencję, a w zasadzie dodaje do niej coś nowego. Widz bowiem spodziewa się przy takiej ekranizacji historii groźnego bandyty z pierwszej połowy XX wieku raczej tego pierwszego: stylizacji na tamtą epokę, ładnie, elegancko ubranych aktorów, zdjęć w sepii, ale nie czegoś, co bardziej kojarzy się z czasami nam współczesnymi, odzwierciedla ich pośpiech i chaotyczność. Tymczasem twórcom „Wrogów publicznych” udało się oba te, wydawałoby się nieprzystające do siebie, chwyty artystyczne znakomicie połączyć. Ujęcia wideo oddają chaotyczność pościgów, strzelaniny, nerwowość policjantów i bandytów, pozwalają się poczuć tak, jakby oglądający był świadkiem bezpośrednio rozgrywających się wydarzeń.

Jeśli chodzi o fabułę, to obraz Manna jest typową hollywoodzką baśnią o sympatycznym,
przystojnym, choć brutalnym, bandycie z zasadami, który nie skrzywdzi damy, potrafi być szarmancki i dowcipny, a rannego kolegi nie zostawi na pastwę losu. Johnny Depp pasuje do tej roli jak mało kto. Nie zabrakło rzecz jasna wątku miłosnego nadającego postaci Johna Dillingera cech romantycznych. Trudno się zresztą nie wzruszyć oglądając piękną Marion Cotillard w roli tej jednej jedynej, która podbija serce groźnego rabusia od pierwszego wejrzenia.

Nawet, gdybym był nieczuły na wdzięki ślicznej Marion, to film i tak skruszyłby lód mego serca głosem królowej jazzu, Billie Holiday.



Muzyka – a ścieżkę dźwiękową stanowią nie tylko piosenki Holiday – to jeszcze jeden element, na który chciałbym zwrócić uwagę. Bardzo ładnie wpleciono w filmową opowieść i wykorzystano w zakończeniu motyw znanego standardu „Bye, Bye Blackbird”. Nie będę zdradzał szczegółów. Co tu dużo mówić: po prostu się wzruszyłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz