czwartek, 24 grudnia 2015

Z cyklu: Myszkując po Internecie

Christmas Eve in New York

Od lat ta piosenka niezmiennie mi się podoba. Może dlatego, że kojarzy mi się z Irlandią, w której spędziłem trochę czasu.
Wszystkim Czytelnikom mojego bloga wszelkich Bożych łask w te Święta Bożego Narodzenia życzę, gdybym nie zdążył zamieścić nieco bardziej stosownego obrazka :-)



niedziela, 20 grudnia 2015

Corner Shop: O istocie rzeczywistości czyli „The Turn of the Screw”

Są takie książki, które leżą na półce czekając na swój czas. Jedną z takich moich książek był utwór Henry’ego Jamesa „The Turn of the Screw”. Książeczka przeleżała u mnie grubo ponad 15 lat, jak sądzę, a może nieco więcej. Kupiłem ją w Dublinie w księgarni Eason (zachowała się na wewnętrznej stronie okładki nalepka z nazwą) przy O’Connell Street. Prawdopodobnie kupiłem ją za pieniądze, które zbierałem z czyszczonych przeze mnie tacek, gdy w latach dziewięćdziesiątych pracowałem w stolicy Republiki Irlandzkiej w restauracji – wówczas to były jeszcze pensy i funty. Zazwyczaj ludzie zostawiali jednopensówki lub czasami trochę więcej. Raz nawet zdarzyło mi się, że ktoś zostawił grubszą sumę – chyba coś ponad 15-20 funtów, a że nie zgłosił się po odbiór, więc miałem labę. Takie monety jedno- lub kilkupensowe zbierałem cierpliwie i kiedy uzbierał się jeden funt, kupowałem książkę z klasyki literatury angielskiej z serii, w której każdy tom był warty wówczas właśnie dokładnie tyle. 

„The Turn of the Screw” nie kupiłem przypadkowo. O książce wiedziałem coś wcześniej. Kilkakrotnie wspominał o niej Gustaw Herling-Grudziński w swoich zapiskach w „Dzienniku pisanym nocą”, chyba też przywoływał ją w wywiadach, uważając ją za arcydzieło. Przed wyjazdem najpierw do Anglii, a potem do Irlandii przeczytałem praktycznie wszystko, co zostało wówczas wydane, z pisarstwa autora „Innego świata”. Nic więc dziwnego, że słynny, a rekomendowany przez polskiego pisarza, utwór Jamesa znalazł się w końcu w moich zbiorach. Jednak książki nie przeczytałem i przeleżała na półce aż do czasu, gdy przenosząc moje zbiory zapakowałem ją do kartonowego pudła, by teraz wreszcie ją wyjąć i oddać się lekturze. 

Być może powodem, dla którego tak długo ta powieść grozy przeleżała na mojej półce, był język, a właściwie styl – wielokrotnie złożone zdania, wtrącenia, sporo staroświeckiej egzaltacji – co dla kogoś, dla kogo język angielski nie jest ojczystym językiem, wiąże się z dodatkowym wysiłkiem, potrzebą skupienia. Jednak ten trud zostaje nagrodzony sowicie. Powieść wciąga czytelnika i trzyma w napięciu do dosłownie ostatniego zdania, a nawet słowa. 

Niesamowitość utworu Jamesa polega na tym, że można go odczytywać jednocześnie jako klasyczną opowieść o duchach i jako psychologiczną i literacką zarazem analizę obłędu. Miłośnicy historii o duchach i zjawach będą w pełni usatysfakcjonowani, bo przecież opowieść – jak już napisałem przed chwilą – wciąga i zmusza do przewracania z wypiekami na twarzy kolejnych stron. Są tu wszystkie komponenty takich historii – stary tajemniczy dom ze swoimi licznymi pokojami i pomieszczeniami, odosobnienie wiejskiej rezydencji, tajemniczy a bogaty opiekun dwójki dzieci, których rodzice przedwcześnie zmarli, tajemnicza i przedwczesna śmierć poprzedniej guwernantki, niewyjaśnione i zagadkowe wydarzenia sprzed przybycia nowej guwernantki itd. A atmosferę zagadkowości podkręca narrator już od samego początku utworu i z każdym słowem, z każdą stroną oczekujemy wyjaśnienia tajemnicy albo przynajmniej odkrycia więcej szczegółów. Jest to też w gruncie rzeczy opowieść w opowieści – kolejny sprytny zabieg, który jeszcze dodatkowo nakręca atmosferę. 

„The Turn of the Screw” Jamesa jest więc świetnie opowiedzianą historią, taką, którą można ze sobą zabrać w dłuższą podróż pociągiem lub kiedy zmuszeni do leżenia w łóżku z grypą próbujemy zabić nudę samotnych godzin w domu. 

Jednak na głębszym poziomie jest to powieść o istotnej cesze rzeczywistości i dwojakiej tej rzeczywistości percepcji. I wydaje mi się, że m.in. to mogło tak w tym arcydziełku Jamesa pociągać Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Istotną cechą naszej rzeczywistości bowiem jest niemożność całkowitego jej wyjaśnienia, rozgraniczenia tego, co racjonalne od irracjonalnego. Jeślibyśmy odczytywali utwór Jamesa jako zwykłą, acz znakomicie napisaną, opowiastkę o duchach i zjawach, to strywializowalibyśmy całość. Gdybyśmy z kolei pokusili się o zracjonalizowanie opisywanych w nim wydarzeń i doświadczeń i potraktowali ją jedynie jako studium postępującego obłędu – ponownie nie oddalibyśmy powieści sprawiedliwości, uprościlibyśmy coś, co jednak nie poddaje się całkowicie racjonalnej analizie, wymyka badaniu rozumem. I tutaj jest widoczne mistrzostwo Henry’ego Jamesa – połączył irracjonalne z racjonalnym w nierozłączną całość. I jeśli czytelnik wybierze jedno ze wspomnianych wyżej odczytań, to wypaczy istotę przeczytanej historii, musi po prostu zaakceptować zarówno interpretację psychologiczną, jak i spirytystyczną, koegzystencję świata materialnego i duchowego, nakładanie się i przenikanie tych dwóch światów, wzajemne się ich oświetlanie i przeczenie sobie nawzajem – a więc również nieodłączny konflikt poznawczy. 

Jeśli zatem ktoś szuka znakomitej rozrywki, ale jednocześnie dającej sporo do myślenia, to warto w długie zimowe wieczory sięgnąć po „The Turn of the Screw”. 

Henry James, The Turn of the Screw, Penguin Books, London 1994. 

PS

Postanowiłem swój blog wzbogacić o dodatkowy dział, który umownie nazwałem sobie Corner Shop. Zamierzam zamieszczać w nim od czasu do czasu moje notatki na marginesie przeczytanych książek z literatury anglojęzycznej. Jak często to będzie, czas pokaże.

sobota, 19 grudnia 2015

Pęknięta rura – oświadczenie dolnośląskiego oddziału KOD DOK

Kaczystowski reżym, próbując pokrzyżować plany naszych braci i sióstr z KOD-u, pękł dzisiaj rurę z wodą we Wrocławiu, odcinając mieszkańców dolnośląskiej metropolii od dopływu wody i licząc na to, że nie mogąc się wykąpać, demonstranci nie pojawią się na manifie! Te niecne plany nie powiodły się! Wbrew kaczystowskim siepaczom demonstracja się odbyła! A przychylne demokracji służby naprawcze pokrzyżowały zamiary sługusów Macierewicza i Kamińskiego! 

Ludu Nadwiślańskiego Regionu Unii Europejskiej, musimy być czujni! Oni są wszędzie! Z pełna perfidią nie wprowadzili jeszcze stanu wojennego w tym kraju, ale to nie znaczy, że kaczyści na wszelkie sposoby nie będą dążyć do zniszczenia naszej wolności i demokracji! Akcje sabotażu i dywersji będą nieustannie nękać ludność miast i WSI, jeśli nie będziemy się starać im w porę zapobiec. Ale nie damy się! Nie załamiemy! Kaczystowski zapluty karzeł reakcji z nami nie wygra! Jeśli trzeba będzie, poprosimy o bratnią pomoc narody Unii Europejskiej! „Szczerzy Europejczycy”, tacy jak Martin Schulz, są z nami! Żadna pęknięta rura nie stanie nam na przeszkodzie! KOD DOK działa, czuwa, walczy!

piątek, 18 grudnia 2015

Dorwać Żórawiela

Chciałbym – przy całej mojej niechęci do popkultury – aby ktoś utalentowany przyswoił tę powieść popkulturze, aby nakręcił film fabularny, który stałby się kinowym hitem i wyparł ze świadomości przeciętnego Polaka tych wszystkich Gustlików, Klossów i tym podobne stwory z komunistycznej propagandy rodem, które skaziły naszą wyobraźnię. Tytułowy bohater „Wicika Żywicy” Floriana Czarnyszewicza stanowi bowiem doskonały materiał na takiego filmowego herosa: młody, bohaterski, zapalczywy, ale i rozsądny, gdy idzie o program polityczny, nie pozbawiony drobnych wad, ale przez to bardzo ludzki, pracuje na dodatek w zwiadzie na niepewnym pograniczu polsko-sowieckim. Tropi przy tym niebezpiecznego, a przebiegłego bolszewickiego bandytę Żórawiela, który myli ślad, wymyka się z kolejnych pułapek, sieje ferment i zamieszanie, przemyka się do położonego nad Berezyną miasteczka, które wówczas znajdowało się w rękach polskich. 

Jest „Wicik Żywica” znakomitą i trzymającą w napięciu powieścią przygodową, szpiegowską z okresu walk z bolszewikami, kiedy ważyły się jeszcze losy i kształt II Rzeczpospolitej. Są tu pościgi i ucieczki, podstępne fortele, mniejsze i większe bitwy lub potyczki, sytuacje zdawałoby się bez wyjścia, zamiana tożsamości i igranie z ryzykiem. Jest też romantyczna miłość. Jest szlachta zagrodowa i pospolite ruszenie. Mikstura w najlepszym rozumieniu tego słowa sienkiewiczowska. Bo i główny bohater ma w sobie wiele z sienkiewiczowskich postaci – szlachetny, gotowy nadstawić głowę za ojczyznę, krew się w nim gotuje, gdy widzi prywatę, niesprawiedliwość po stronie tych, którzy powinni świecić przykładem, a działają na szkodę Rzeczpospolitej. 

W gruncie rzeczy jest to postać na nasze czasy, kiedy to polityczna zmiana rozbudziła wiele nadziei u patriotycznie nastawionej części społeczeństwa. Wicik Żywica uosabia bowiem postać patrioty zakochanego w swojej Ojczyźnie i gotowego służyć jej do końca, a przy tym jest tutaj silna więź z katolicyzmem, chociaż sam bohater bezgrzeszny nie jest i jego postępowanie nie zawsze odzwierciedla wzór pobożnego młodzieńca. Można się nawet pokusić o stwierdzenie (i chyba nie będzie to przesada), że jego perypetie w pewnym sensie mogą być symbolem perypetii nowego rządu i prezydenta RP – kiedy to ci, którzy powinni milczeć, krzyczą najgłośniej i próbują wrobić pozytywnego bohatera w brzydką historię, przyprawić mu gębę złoczyńcy. 

Aktualna jest też w gruncie rzeczy kwestia narodowościowa, gdy za naszą wschodnią granicą trwa wojna i sytuacja jest ciągle napięta. W powieści wprawdzie chodzi o Białorusinów, ale problem pozostaje jakby podobny. Wicik jest zwolennikiem pojednania polsko-białoruskiego i wspólnej walki przeciwko wspólnemu wrogowi. Marzy mu się Rzeczpospolita, w której dobrze by się czuli zarówno Polacy, jak i Białorusini, bo przecież i jedni, i drudzy mieszkają ze sobą od wieków, ta sama ziemia jest dla nich Ojczyzną i nie da się ich rozłączyć, chyba że siłą. Nasz tytułowy bohater dąży więc do pojednania szlachty zagrodowej z wiejską ludnością białoruską często wbrew swojemu środowisku i wbrew środowisku białoruskiemu. Jego młodzieńcza miłość najpierw do zagrodowej szlachcianki Brońki, a potem do białoruskiej wieśniaczki Duńki jest zatem również symboliczna. Znamy już tę historię i wiemy, że szlachetne dążenia Wicika nie zakończyły się powodzeniem, bo przecież oba narody w końcu utraciły wolność. Wicik przypomina więc tych, którzy chcieliby dzisiaj pojednania między Ukraińcami i Polakami. 

Oprócz strony przygodowo-romantycznej oraz wątku politycznego, powieść daje ciekawy wgląd w życie i obyczaje polskiej szlachty zagrodowej na terenach dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego, a dzisiejszej Białorusi. Daje też obraz jej stosunków z wiejską ludnością białoruską. Czytelnicy, którzy znają już „Nadberezyńców”, mieli okazję zasmakować w tej rzeczywistości barwnie tam opisanej, więc kolejna powieść Czarnyszewicza będzie dla nich wyprawą w świat już częściowo znany. Jest zresztą „Wicik…” kontynuacją tamtej wspaniałej opowieści, jednak główni bohaterowie pełnią tutaj tym razem rolę drugoplanową (co nie znaczy, że mniej ważną). 

Przygody tytułowego bohatera opisywane są z humorem, choć cała powieść jako taka wesoła nie jest, bo przecież Czarnyszewicz opisuje tragiczne losy ziem i ludzi mu tak bliskich, środowiska, z którego sam się wywodził. A i perspektywa, z jakiej opisuje ich dzieje przypomina w zakończeniu „Pana Tadeusza”, do którego tak chętnie nawiązywał krajan Czarnyszewicza – Michał K. Pawlikowski. 

Wspaniałe są w powieści opisy przyrody, ale chyba najwspanialsze dwa opisy wiążą się z dwoma świętami religijnymi (podobnie zresztą, jak miało to miejsce w „Nadberezyńcach”): pierwszy dotyczy obchodów wielkanocnych, a drugi świętojańskich. W pierwszym przypadku autor rzuca snop światła na wielkanocne zwyczaje, które musiały być typowe dla tamtego rejonu. W drugim daje barwny opis obchodów świętojańskich wraz z odbywającym się wówczas targowiskiem. Obu tym opisom towarzyszy wątek romansowy, co dodatkowo „podkręca” całą atmosferę. 

Wydawnictwu LTW, mocno zasłużonemu dla przywracania pamięci o niesłusznie zapomnianych pisarzach, należą się podziękowania za udostępnienie po raz pierwszy czytelnikowi w Polsce tego dzieła autora „Nadberezyńców”. Zaletą jest dodatkowo to, że oprócz oryginalnego wstępu autorstwa Melchiora Wańkowicza, powieść została również opatrzona posłowiem prof. Macieja Urbanowskiego, które przybliża historię jej recepcji (czytelnika mogą nieco zaskoczyć pewne fakty, jak i opinie o utworze znanych emigracyjnych krytyków) oraz poddaje ją krytycznej analizie. Może powieść stanie się dla kogoś początkiem przygody z pisarstwem Floriana Czarnyszewicza? Może sięgnie po nią miłośnik „Nadberezyńców”? Z pewnością warto! 

Florian Czarnyszewicz, Wicik Żywica, LTW, Łomianki 2012.

środa, 16 grudnia 2015

Oświadczenie KOD DOK

KOD DOK pragnie wyrazić oburzenie nieodpowiedzialną i niedojrzałą postawą niektórych twórców, którzy w ostatnim czasie zakwestionowali wykorzystanie ich utworów w manifestacjach naszych uciśnionych braci i sióstr z KOD-u. Obserwujemy tę sytuację z prawdziwym smutkiem i niepokojem jako przejaw ulegania kaczystowskiej propagandzie i przemocy. Stanowczo chcielibyśmy się przeciwstawić takim infantylnym ekscesom! Utwory muzyczne, zwłaszcza z muzyki popularnej, są nieodłączną częścią kultury Nadwiślańskiego Regionu Unii Europejskiej i jako takie nie należą już do ich twórców (czy się im to podoba, czy nie), ale do wspólnego skarbca dóbr kultury. Z tego skarbca może hojną ręką czerpać każdy, kto nie należy do PiS-u czy szeroko rozumianej prawicy. W końcu obecną sytuację można przyrównać nie tylko do zabójstwa prezydenta Narutowicza, ale także do zabójstwa Juliusza Cezara! Z pewnością Szekspir nie protestowałby przeciwko czerpaniu z jego twórczości w obronie demokratycznych zdobyczy. A skoro tak, to wszelkie utwory literackie, muzyczne i dzieła malarstwa oraz architektury powinny być wykorzystywane jako oręż w walce o wolność i demokrację! Dlatego oczekujemy od wyżej wspomnianych twórców opamiętania się, złożenia samokrytyki i wystawienia na dobrowolną karę pod pręgierzem społeczeństwa. Precz z kaczystowską dyktaturą! KOD DOK działa, czuwa, walczy!

Adam Michnik Hitlerem polskiej polityki – powiedział Jarosław Kaczyński

Kiedy Prawo i Sprawiedliwość obejmowało rządy, zastanawiałem się, czy pro-PiS-owskie media będą potrafiły wyjść poza swoje sympatie i patrzeć nowemu rządowi na ręce, rozliczając go z obietnic wyborczych, wytykając nadużycia, krytykując złe projekty czy decyzje.

Nie miałem też wątpliwości, że antyPiS-owskie media nie dadzą rządowi żadnego spokoju i że teraz będą atakować nowe władze RP i Prezesa z jeszcze większą zaciekłością niż kiedy PiS było w opozycji. 

Nie przewidziałem jednego – skali manipulacji, przeinaczeń, kłamstw i zwykłej histerii, jaką rozpętają przychylne opozycji media i sami politycy tej opozycji wraz z pewnym polskim Rumunem na czele, który – jak się zdaje – walczy zaciekle o przejęcie schedy po PO, reprezentuje interesy banksterów i chce wyprowadzać lud na barykady… przepraszam – na ulice. Nie oglądam telewizji od lat, ale z Internetu dowiaduję się, że nie sposób obejrzeć telewizji, by nie natknąć się na tego pana, który ponoć urządza sobie codziennie prawdziwe tourne po stacjach radiowych i telewizyjnych. 

Ten codzienny jazgot oczywiście zagłusza i odsuwa w cień ważne wydarzenia związane z nową władzą i inicjatywami ustawodawczymi, które mają zreformować Polskę. Uniemożliwia też normalne funkcjonowanie mediom przychylnym rządowi. Bo jak mają niby wnikliwie relacjonować, poddawać krytyce poczynania rządu, jeśli codziennie muszą z poczucia obowiązku i zwykłej ludzkiej uczciwości odkręcać kolejne kłamstwa i manipulacje? Niestety normalności w polskich mediach jeszcze długo nie będzie. 

Ta zaciekłość zarówno polityków, jak i dziennikarzy zdaje się świadczyć o jednym – że bronią przede wszystkim swoich i swoich mocodawców interesów, które muszą być tak dochodowe, że nam, zwykłym misiom i oślątkom, nawet nie starcza wyobraźni, by przeliczyć je na złotówki. Bo bez wątpienia nie chodzi im o interesy nasze. A jeśli ktoś ma wątpliwości, to niech wyjrzy przez okno i sprawdzi, gdzie są te koksowniki i czołgi, które świadczą o braku demokracji. Albo niech przejrzy sobie relacje z demonstracji tzw. KOD-u i poszuka, czy przynajmniej jedna osoba dostała porządnie pałą po swoim grubym, spasionym tyłku. 

Skala ataku na rząd, prezydenta i Prezesa każe też poważnie się obawiać o to, czy nie dojdzie do rozlewu krwi i kolejnego zabójstwa działacza PiS. Bo przecież jakiś ułomek, który chłonie tę całą propagandę, może na poważnie potraktować skandaliczne porównanie Jarosława Kaczyńskiego do zmarłego zbrodniarza, żegnanego z honorami na cmentarzu przez byłego już (na szczęście) prezydenta RP. Może więc ów szary człowieczek uwierzyć, że pozbawienie życia prezesa PiS albo przynajmniej kogoś z PiS-em związanego będzie wyświadczeniem Polsce przysługi. 

Przesadzam? A co więcej można jeszcze zrobić? Skoro przyrównuje się rządzących do NSDAP, do komunistów, skoro wytacza się przeciwko nim największe propagandowe działa, skoro przeinacza wypowiedzi Kaczyńskiego wyrywając je z kontekstu i urządza skandaliczne demonstracje (które powinny spotkać się z potępieniem we wszystkich mediach od lewa do prawa) pod jego domem w rocznicę stanu wojennego, skoro judzi się i cynicznie gra na emocjach ludzi suflując im spreparowane materiały? Odpalić rakiety z głowicą atomową? 

PS 1
Jarosławowi Kaczyńskiemu można przypisać już dosłownie wszystko, więc nie dziwcie się tytułowi. Na pewno da się takie przesłanie poskładać z jego wypowiedzi, źle mu przecież z oczu patrzy, nieprawdaż? Albo jeśli się dowiecie, że np. Prezes podaje swojemu kotu ludzkie mięso, to też zapewne będzie w tym jakieś ziarno prawdy. Przecież jego kot nie jest wegetarianinem!

PS 2 
Pociesza mnie odrobinę jedno – otóż okazuje się, że nawet ludzie nieprzychylni Kaczyńskiemu zauważyli, że w Internecie nic nie ginie i że można dojść do źródła i zapoznać się z oryginalną wypowiedzią lidera PiS, a więc zweryfikować skalę manipulacji i szczucia. Niestety jest cała masa takich, którzy traktują codzienne kłamstwa jako prawdę, bo z czystego lenistwa, zwykłego zmęczenia po pracy lub zwykłej nienawiści do Prezesa, nie będzie chciało im się ich sprawdzić.

czwartek, 3 grudnia 2015

Odzyskać pamięć, nauczyć się mówić od nowa – „Afazja polska” Przemysława Dakowicza

To niezwykle smutna książka, wstrząsająca. Czyta się ją ze ściśniętym gardłem i nie może od niej oderwać. Jest bowiem, jak opowieść o kimś ukochanym, z kim dawno utraciliśmy kontakt i kto gdzieś może żyje, ale to życie nie jest pewne, balansuje na granicy śmierci.
*
Przemysław Dakowicz w „Afazji polskiej” mówi zapadającymi w pamięć, oddziałującymi silnie na wyobraźnię obrazami. Autor zaskakuje niektórymi pomysłami, jak wówczas, gdy o obozie zagłady w Dachau opowiada przedstawiając go jako teatr. Teatr – dodajmy – który jeży włos na głowie, który powoduje, że zimny dreszcz przebiega po plecach. Teatr – koszmar nocny, po którym człowiek budzi się z krzykiem i długo nie może się uspokoić. Poeta zresztą idzie tutaj tropem relacji jednego z naocznych świadków i uczestników tego koszmaru. Albo nawiązując do literatury europejskiej, bez której nie sposób w gruncie rzeczy mówić o Polsce, przedstawia oblężoną Warszawę jako kręgi dantejskiego piekła. Tych scen nie sposób nie zapamiętać, tkwią pod powiekami, jak obejrzane w kinie sugestywne, wstrząsające obrazy filmowe.
*
Opowiada tę historię rzucając nam przed oczy, jakby wydobyte z mroku ostrym snopem światła, wycinki rzeczywistości, w których na chwilę pochylamy się nad jednostkowym losem, ale przez ten jednostkowy los poznajemy historię większej zbiorowości – tej, która tworzyła Polskę. I są to losy postaci zarówno mniej znanych, jak i tych, które przeszły do historii polskiej literatury czy po prostu do polskiej historii: Józef Czechowicz, Stanisław Ignacy Witkiewicz, Stefan Starzyński, marszałek Rydz-Śmigły. Tam, gdzie to konieczne albo możliwe, Dakowicz dopowiada czyjś los wyobraźnią, próbując na przykład dociec, jakie były ostatnie chwile Stefana Starzyńskiego, urastającego tutaj wręcz do rangi postaci mitologicznej, jak znany każdemu uczniowi z lekcji literatury Ordon, czy też na przykład, co wydarzyło się na moście na Czeremoszu w tragicznych okolicznościach ewakuacji polskiego rządu.
*
Ważnym motywem, przewijającym się przez tę książkę, jest odchodzenie w przeszłość, w zapomnienie, pogrążanie się w odmętach czasu i uleganie niszczycielskiej inwazji – inwazji jak z koszmaru sennego – miejscowości znanej z historii i literatury – miasteczka Sokal. Sokal jest ważny na mapie (wyobraźni) autora „Łączki”, jest to bowiem rodzinne miasteczko jego przodków, a więc miejsce, które sam autor mógłby często odwiedzać, do którego mógłby przyjeżdżać na święta i wakacje, gdyby wszystko potoczyło się inaczej. A niestety nie potoczyło. Miasteczko od wieków związane z polską historią i literaturą zniknęło z mapy Polski.
Kiedy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że Sokal miał dużo szczęścia, bo jego los został utrwalony przez poetę, uwieczniony (ponownie) w literaturze. A przecież takich miast, miasteczek i wiosek, gdzie obok siebie żyli Polacy, Ukraińcy i Żydzi, a także inne nacje było dużo więcej. I od razu przypominają mi się moje odwiedziny ponad trzy lata temu wioski o nazwie Duliby, położonej niedaleko Jazłowca, z której pochodzili moi rodzice. To jedna z tych miejscowości, które nie mają swojego poety, których historia pozostaje dla większości czytelników nieznana, które odeszły z polskiej wyobraźni, znikły z naszej pamięci, jak kamień rzucony w wodę.
*
Autor przypomina lub po prostu wydobywa z mroków zapomnienia mało znane czy wręcz kompletnie nieznane fakty, jak choćby ten wstrząsający dotyczący masakry, jaką urządzili bezbronnym – rozbrojonym – polskim policjantom we Lwowie sowieccy okupanci. W polskiej świadomości utrwalił się stereotyp wrednego, kolaborującego z okupantem hitlerowskim i ścigającego Żydów granatowego policjanta. Tymczasem Dakowicz przypomina policjantów – obrońców polskiego Lwowa, którzy ginęli mordowani zdradziecko, wbrew wszelkim prawom ludzkim (i boskim) dotyczącym jeńców wojennych. Sięga też po wspomnienia świadków tamtych wydarzeń z II wojny światowej, by przypomnieć epizody, które zostały usunięte w cień. Tak jest z obroną Warszawy, o której jakby mniej się mówi, bo na pierwszy plan wyeksponowano tragedię Powstania Warszawskiego (co oczywiście nie jest zarzutem).
*
Jest to książka o mordowaniu Polski, o zabijaniu polskości, o anihilacji polskiej tradycji i polskiej pamięci. Jest to również książka o ułomnym bycie i niebycie Polski w dzisiejszej (nie)rzeczywistości, o próbie odzyskiwania pamięci, o próbie odzyskania języka, którym będzie można opowiedzieć o tych tragicznych doświadczeniach – języka oczyszczonego z fałszu, półprawd, przeinaczeń. Ale jest to także opowieść o zamazywaniu tego autentycznego języka o próbie zastąpienia go innym językiem – i to próbie – jak się okazuje – skutecznej, bo tym językiem często mówimy nieświadomie i nie wiedząc, że w ten sposób oddalamy się od rzeczywistości, zamiast jej dotykać.
*
Niedawno pisałem na tym blogu o pomyśle zorganizowania we Wrocławiu I europejskiego zjazdu miłośników pewnego komunistycznego serialu, zwykłej sowieckiej agitki pokazującej fałszywy obraz relacji polsko-sowieckich. Ćwierć wieku po tzw. „transformacji ustrojowej” ktoś wpada na pomysł zorganizowania imprezy tego typu. Gdyby mi ktoś w latach osiemdziesiątych powiedział, że w wolnej Polsce będzie się urządzać spotkania fanów komunistycznych seriali, nie uwierzyłbym. Albo wyobraziłbym sobie grono jakichś troglodytów, którzy nie znając historii organizują takie „eventy” w małym gronie równie zaczadzonych, jak jakieś grupki neonazistowskie spotykające się w pokojach ozdobionych portretem Adolfa Hitlera. Dakowicz pisze o wydarzeniu mającym dużo większy ciężar gatunkowy, bo brali w nim udział przedstawiciele najwyższych władz państwowych, uczestnicząc przy okazji w fałszowaniu tej polskiej pamięci, w zamazywaniu podziału na dobro i zło, w rozmydlaniu odpowiedzialności za tragedię Polski. Pisze o pogrzebie gen. Jaruzelskiego, które to wydarzenie staje się symbolem tego zakłamania, tej choroby toczącej polskie myślenie o przeszłości. A także o trudnościach, na jakie napotykają ci, którzy usiłują oddzielić światło od ciemności, prawdę od fałszu, przywrócić pierwotny sens słowom i cześć prawdziwym bohaterom.
*
Skoro już o funeralnych doświadczeniach i symbolach mowa, to ważną rangę w pisarstwie Dakowicza ma ekshumacja na tzw. „Łączce”, gdzie spod warstw ziemi wydobywano szczątki skrytobójczo zamordowanych i tak samo pogrzebanych przez komunistycznych oprawców polskich bohaterów. Łączka staje się tutaj symbolem odzyskiwania polskiej pamięci i polskiego języka. To mozolne oczyszczanie czaszek z ziemi i brudu, składanie wydobytych kości, odtwarzanie szkieletu, pobieranie próbek DNA i ustalanie tożsamości pomordowanych staje się jednocześnie ekwiwalentem pracy, jaką powinni wykonać polscy artyści, pisarze, historycy, twórcy kultury. Te szczątki miały być na zawsze przywalone grobami partyjnych aparatczyków, zdrajców Polski, służących okupantowi ze Wschodu. Pamięć o nich miała zaginąć. Imiona tych bohaterów miały na zawsze być wymazane z naszej historii. W miejsce tamtej Polski miał powstać twór nowy, jakiś upiór bez głowy albo z nową głową, zombie udające żyjącą istotę.
Te warstwy ziemi, warstwy gruzu, warstwa komunistycznych grobów, to bariery broniące nam dostępu do prawdy o nas samych, o tym, kim jesteśmy. Musimy się przez nie przebić, musimy podjąć ten wysiłek, by zrozumieć samych siebie, by odkryć prawdę o samych sobie.
*
Myśląc o kapitalnej książce Dakowicza, myślę jednocześnie mimo woli o Nadberezyńcach Czarnyszewicza, o prozie Michała K. Pawlikowskiego i zastanawiam się, czy autor „Afazji polskiej” nie powinien jednak sięgnąć jeszcze głębiej w otchłanie czasu, czy jednak to wszystko nie zaczęło się wcześniej, paradoksalnie wówczas, gdy Polska odzyskiwała niepodległość i kiedy traktat ryski nieodwołanie przypieczętował los Polski (albo tak to przynajmniej się wydaje z dzisiejszej perspektywy). Czy nie należałoby powędrować dalej na wschód, spróbować zebrać relacje ocalonych, jeśli jeszcze istnieją albo przechowują w swojej pamięci to, co przekazali im rodzice – relacje potomków Polaków mieszkających na terenach I Rzeczpospolitej, które zostały brutalnie odcięte od Polski podpisami pod traktatem ryskim.
*
Czytałem tę książkę niemal z wypiekami na twarzy, w jakimś rozgorączkowaniu, w zachwycie i przerażeniu – bo prawda o przeszłości jest bolesna, bo jest to prawda o nas samych, o nas Polakach, o naszej Ojczyźnie (i nie obchodzi mnie, jak bardzo patetycznie to brzmi dla tych wszystkich epigonów Gombrowicza). I czuję, że dobrze by było w wolnej chwili sięgnąć po tę książkę raz jeszcze, przeczytać ją spokojniej, tak jak po pierwszej gorączkowej lekturze, ponownie czyta się słowa o ukochanej nam osobie. 

Przemysław Dakowicz, Afazja polska, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2015.

środa, 2 grudnia 2015

Narodowe Forum Muzyki – czy to jest bezpieczne?

Mieliśmy wczoraj okazję wysłuchać wspaniałego koncertu Santander Orchestra – orkiestry złożonej z młodych muzyków, a wspaniale (i z humorem) dyrygowanej przez Johna Axelroda. Koncert składał się z trzech części, a główną atrakcją, która przyciągnęła niewątpliwie wielu słuchaczy – był występ w części drugiej – głównej – Szymona Nehringa – utalentowanego młodego pianisty, laureata nagrody publiczności oraz nagrody za wybitną kreację artystyczną XVII Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina. W programie, oprócz Chopina, były utwory Bizeta oraz Dvořáka. Zarówno pianista, jak i orkiestra spisali się znakomicie i myślę, że wielu słuchaczy wyszło z sali koncertowej z poczuciem, że uczestniczyli w wydarzeniu o wysokiej randze artystycznej, przepełnieni niezapomnianymi doznaniami estetycznymi. Stąd zasłużone owacje na stojąco dla młodego pianisty, jak i gromkie brawa dla orkiestry i dyrygenta. 

Była to nasza druga wizyta w Narodowym Forum Muzyki, którego wnętrze imponuje zarówno rozmachem, jak i stroną estetyczną. Jedynym mankamentem praktycznym są mało wygodne fotele (projektant chyba przewidywał, że publiczność będzie siedzieć z założonymi rękami).

Zgrzytem natomiast ponownie okazał się nowy parking podziemny, znajdujący się bezpośrednio przy Forum. Poprzednim razem spędziliśmy dużo czasu w kolejce do wyjazdu, a dla niektórych (jeśli nie większości) kierowców stroną ujemną były w takich warunkach strome podjazdy pod górę, na których co chwilę trzeba było się zatrzymywać. Wydawało się to mało bezpieczne. Tym razem już przy wyjściu z parkingu na poziomie – 3 zauważyłem dużą kałużę wody rozlanej pomiędzy windą a schodami, której obejście wymagało umiejętności akrobatycznych (chyba że komuś nie zależało na schludnym wyglądzie). Natomiast po koncercie ponownie okazało się, że trzeba było tkwić w długim sznurze samochodów wyjeżdżających z podziemnych miejsc parkingowych. Tyle tylko, że tym razem zdecydowaliśmy się zatrzymać samochód, zaparkować ponownie i wyjść na schody na świeże powietrze. Stężenie spalin było tak duże, że zaczęły nas boleć głowy, samochody wydawały się w ogóle nie ruszać z miejsca, a dodatkowo włączył się alarm i nad głową migało nam ostrzeżenie z poleceniem wyjścia z garażu. Wprawdzie jechała z nami teściowa, ale jestem z nią w zbyt dobrych układach, by ryzykować, że się nam udusi. Pytanie, czy ten garaż podziemny faktycznie spełnia kryteria bezpieczeństwa, zwłaszcza, gdy po koncercie wyjazd jest zakorkowany samochodami, a systemy wentylacyjne ewidentnie nie radzą sobie z poziomem stężenia spalin?