Na „Historię Roja” Jerzego Zalewskiego szedłem z jednej
strony z nadzieją, z drugiej z obawami. Z nadzieją, że zobaczę wreszcie dobry,
mocny film o żołnierzach wyklętych, bo pewnie nie rzucano by Zalewskiemu kłód
pod nogi, gdyby film był kiepski i szybko zniknął z ekranów. Z obawami, bo mimo
wszystko nie byłem pewien, czy reżyser udźwignie temat, czy z braku
wystarczającego budżetu nie zobaczę czegoś w stylu rekonstrukcji Wołoszańskiego
albo nieudanego „Katynia” Wajdy, którego przecież krytykować nie należy, bo to
dzieło o jednej z naszych największych tragedii narodowych.
Tymczasem wyszedłem z kina wstrząśnięty, głęboko poruszony,
mając świadomość, że czegoś takiego dawno już nie widziałem i że reżyser
potrafił znaleźć filmowy język, by w przejmujący sposób opowiedzieć tę
historię.
Uderza przede wszystkim – nawet laika, jakim jestem w tych
sprawach – pieczołowitość w odtwarzaniu ówczesnych realiów, nie tylko mundurów
(Sowieci nie wyglądają tutaj jak malowane żołnierzyki w ubraniach prosto spod
igły, ale jak ta siermiężna groźna banda opisywana w licznych wspomnieniach),
ale także budynków, wnętrz, sprzętów, wyposażenia, broni.
Kolejnym atutem filmu są sceny batalistyczne: kapitalny
montaż, który oddaje chaotyczność walk. Twórcy filmu posłużyli się przy tym różnymi
chwytami, które tym bardziej podkreślają przedstawiane wydarzenia, nadając im
niespotykaną ekspresję. Są sceny, w których tempo jest takie, że widz niemal
gubi się w tym, co ogląda, jakby uczestniczył w rozgrywanych wydarzeniach na
żywo. Rozjechane lub nałożone na siebie obrazy dodatkowo potęgują wrażenie
chaotyczności. Są, tam gdzie to ma sens, spowolnienia, jakby ktoś odtwarzał
film z monitoringu próbując wyraźnie zobaczyć, co się stało. Są sceny wreszcie,
gdzie wyłączony zostaje głos, a jedynym podkładem dźwiękowym jest muzyka. I to
wszystko ma sens, to wszystko nie jest jedynie pustą zabawą w nowoczesny
montaż, to wszystko nadaje filmowi dynamikę, która dosłownie „wkręca” widza w
oglądaną fabułę.
Ogromne wrażenie zrobiły na mnie również wątki irracjonalne.
Scena, w której Mieczysław Dziemieszkiewicz – tytułowy „Rój” – budzi się nagle,
by paść na kolana i odmówić modlitwę „Ojcze nasz” (nie będę ujawniał pełnego
kontekstu, by nie psuć potencjalnym widzom przyjemności oglądania filmu) jest
dla mnie szczególna, gdyż sam byłem kiedyś świadkiem czegoś podobnego i w
zbliżonych okolicznościach. Stąd uważam ją za jak najbardziej wiarygodną.
Przejmująca jest również sekwencja w malignie, w której Rój rozmawia z żywymi i
martwymi, a tutaj symboliczny obraz z zakrwawionym ciałem, nawiązujący do
słynnej Piety.
W ogóle w filmie znakomitych, zapadających w pamięć scen
jest sporo – pędzące w szalonym biegu spłoszone konie na przykład. Jest w tej
scenie i moc, siła, ale i strach, ratowanie życia, groza. Scena z Rojem stojącym
w deszczu przed oknem. Wymowna bardzo scena z sowieckim oficerem w biurze UB –
widzimy go prawie przez cały czas w lustrze, jakby na starym zdjęciu, gdy
głównymi prowadzącymi dialog są dwaj ubecy. To właśnie za jednym z nich siedzi
sowiecki towarzysz. W tym symbolicznym obrazie Zalewski znakomicie pokazał i
streścił prawdę o ówczesnej sytuacji w okupowanej przez Sowietów Polsce. Tym
jednym obrazem rozbija w drobny mak wszelkie pokrętne argumenty ówczesnych
aparatczyków i oportunistów. Znacząca jest też kula tkwiąca w głowie jednego z
ubeków – oto żołnierze niezłomni zdają się toczyć nierówną walkę z zombi. Ten człowiek-zombi zresztą niespodziewanie powróci jeszcze w ważnym epizodzie.
Mógłbym tak wymieniać i przypominać sobie wszelkie inne
możliwe techniczne i artystyczne zalety tego filmu. Jednak to, co przede
wszystkim przebija z dzieła Zalewskiego, to w moim odczuciu beznadziejna i
rozpaczliwa sytuacja tych młodych ludzi, którzy zdecydowali się kontynuować
walkę z sowieckim okupantem. Reżyser przejmująco pokazuje ich sytuację,
brutalność tamtych realiów bez zniżania się do poziomu Smarzowskiego i unikając
równocześnie oleodruku. Jego bohater jest z jednej strony kimś budzącym grozę u
swoich wrogów, kimś o niemal nadludzkich możliwościach, postacią iście
legendarną, człowiekiem-duchem, pojawiającym się nagle i równie nagle znikającym,
a z drugiej strony zwykłym człowiekiem, który przeżywa strach, który ma swoje
słabości, który kocha i nienawidzi. On i jego żołnierze toczą więc swoją
rozpaczliwą walkę, wierni Bogu i Ojczyźnie, a my patrzymy na nią, świadomi, jak
wiele czasu upłynie, nim wreszcie pamięć o nich powróci. A przecież, jak
wspomniałem wyżej, toczą oni walkę z zombi, walkę, która jest w zasadzie z góry
skazana na przegraną. Ale to przegrana w tym wymiarze ziemskim. Bo w wymiarze
moralnym, duchowym to oni tę walkę wygrali. I to oni powracają w blasku chwały,
na przekór tym, którzy chcieli wymazać ich z ludzkiej pamięci.
Może się mylę, ale jednak mam nadzieję, że film Jerzego
Zalewskiego będzie jakimś nowym otwarciem, że w ślad za nim pójdą inni twórcy,
by wreszcie przypomnieć tragiczne losy żołnierzy wyklętych i zaludnić tymi
prawdziwymi bohaterami zbiorową wyobraźnię Polaków, usuwając w cień widma
zmyślonych „bohaterów” z czerwonego teatrzyku.
Historia Roja czyli w ziemi lepiej słychać, scenariusz i reżyseria: Jerzy Zalewski.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń