środa, 2 marca 2016

„Historia Roja” czyli zwycięstwo zza grobu


Na „Historię Roja” Jerzego Zalewskiego szedłem z jednej strony z nadzieją, z drugiej z obawami. Z nadzieją, że zobaczę wreszcie dobry, mocny film o żołnierzach wyklętych, bo pewnie nie rzucano by Zalewskiemu kłód pod nogi, gdyby film był kiepski i szybko zniknął z ekranów. Z obawami, bo mimo wszystko nie byłem pewien, czy reżyser udźwignie temat, czy z braku wystarczającego budżetu nie zobaczę czegoś w stylu rekonstrukcji Wołoszańskiego albo nieudanego „Katynia” Wajdy, którego przecież krytykować nie należy, bo to dzieło o jednej z naszych największych tragedii narodowych.
Tymczasem wyszedłem z kina wstrząśnięty, głęboko poruszony, mając świadomość, że czegoś takiego dawno już nie widziałem i że reżyser potrafił znaleźć filmowy język, by w przejmujący sposób opowiedzieć tę historię.

Uderza przede wszystkim – nawet laika, jakim jestem w tych sprawach – pieczołowitość w odtwarzaniu ówczesnych realiów, nie tylko mundurów (Sowieci nie wyglądają tutaj jak malowane żołnierzyki w ubraniach prosto spod igły, ale jak ta siermiężna groźna banda opisywana w licznych wspomnieniach), ale także budynków, wnętrz, sprzętów, wyposażenia, broni.

Kolejnym atutem filmu są sceny batalistyczne: kapitalny montaż, który oddaje chaotyczność walk. Twórcy filmu posłużyli się przy tym różnymi chwytami, które tym bardziej podkreślają przedstawiane wydarzenia, nadając im niespotykaną ekspresję. Są sceny, w których tempo jest takie, że widz niemal gubi się w tym, co ogląda, jakby uczestniczył w rozgrywanych wydarzeniach na żywo. Rozjechane lub nałożone na siebie obrazy dodatkowo potęgują wrażenie chaotyczności. Są, tam gdzie to ma sens, spowolnienia, jakby ktoś odtwarzał film z monitoringu próbując wyraźnie zobaczyć, co się stało. Są sceny wreszcie, gdzie wyłączony zostaje głos, a jedynym podkładem dźwiękowym jest muzyka. I to wszystko ma sens, to wszystko nie jest jedynie pustą zabawą w nowoczesny montaż, to wszystko nadaje filmowi dynamikę, która dosłownie „wkręca” widza w oglądaną fabułę.

Ogromne wrażenie zrobiły na mnie również wątki irracjonalne. Scena, w której Mieczysław Dziemieszkiewicz – tytułowy „Rój” – budzi się nagle, by paść na kolana i odmówić modlitwę „Ojcze nasz” (nie będę ujawniał pełnego kontekstu, by nie psuć potencjalnym widzom przyjemności oglądania filmu) jest dla mnie szczególna, gdyż sam byłem kiedyś świadkiem czegoś podobnego i w zbliżonych okolicznościach. Stąd uważam ją za jak najbardziej wiarygodną. Przejmująca jest również sekwencja w malignie, w której Rój rozmawia z żywymi i martwymi, a tutaj symboliczny obraz z zakrwawionym ciałem, nawiązujący do słynnej Piety.

W ogóle w filmie znakomitych, zapadających w pamięć scen jest sporo – pędzące w szalonym biegu spłoszone konie na przykład. Jest w tej scenie i moc, siła, ale i strach, ratowanie życia, groza. Scena z Rojem stojącym w deszczu przed oknem. Wymowna bardzo scena z sowieckim oficerem w biurze UB – widzimy go prawie przez cały czas w lustrze, jakby na starym zdjęciu, gdy głównymi prowadzącymi dialog są dwaj ubecy. To właśnie za jednym z nich siedzi sowiecki towarzysz. W tym symbolicznym obrazie Zalewski znakomicie pokazał i streścił prawdę o ówczesnej sytuacji w okupowanej przez Sowietów Polsce. Tym jednym obrazem rozbija w drobny mak wszelkie pokrętne argumenty ówczesnych aparatczyków i oportunistów. Znacząca jest też kula tkwiąca w głowie jednego z ubeków – oto żołnierze niezłomni zdają się toczyć nierówną walkę z zombi. Ten człowiek-zombi zresztą niespodziewanie powróci jeszcze w ważnym epizodzie.

Mógłbym tak wymieniać i przypominać sobie wszelkie inne możliwe techniczne i artystyczne zalety tego filmu. Jednak to, co przede wszystkim przebija z dzieła Zalewskiego, to w moim odczuciu beznadziejna i rozpaczliwa sytuacja tych młodych ludzi, którzy zdecydowali się kontynuować walkę z sowieckim okupantem. Reżyser przejmująco pokazuje ich sytuację, brutalność tamtych realiów bez zniżania się do poziomu Smarzowskiego i unikając równocześnie oleodruku. Jego bohater jest z jednej strony kimś budzącym grozę u swoich wrogów, kimś o niemal nadludzkich możliwościach, postacią iście legendarną, człowiekiem-duchem, pojawiającym się nagle i równie nagle znikającym, a z drugiej strony zwykłym człowiekiem, który przeżywa strach, który ma swoje słabości, który kocha i nienawidzi. On i jego żołnierze toczą więc swoją rozpaczliwą walkę, wierni Bogu i Ojczyźnie, a my patrzymy na nią, świadomi, jak wiele czasu upłynie, nim wreszcie pamięć o nich powróci. A przecież, jak wspomniałem wyżej, toczą oni walkę z zombi, walkę, która jest w zasadzie z góry skazana na przegraną. Ale to przegrana w tym wymiarze ziemskim. Bo w wymiarze moralnym, duchowym to oni tę walkę wygrali. I to oni powracają w blasku chwały, na przekór tym, którzy chcieli wymazać ich z ludzkiej pamięci.

Może się mylę, ale jednak mam nadzieję, że film Jerzego Zalewskiego będzie jakimś nowym otwarciem, że w ślad za nim pójdą inni twórcy, by wreszcie przypomnieć tragiczne losy żołnierzy wyklętych i zaludnić tymi prawdziwymi bohaterami zbiorową wyobraźnię Polaków, usuwając w cień widma zmyślonych „bohaterów” z czerwonego teatrzyku.

Historia Roja czyli w ziemi lepiej słychać, scenariusz i reżyseria: Jerzy Zalewski.

1 komentarz: