Pewna stara katolicka książka (o której może będę miał
jeszcze okazję parę słów napisać) uświadomiła mi, że film „Transcendencja” nie
jest aż taki głupi, jak się wydaje. Wybierając filmy do oglądnięcia z moją
żoną, pomijałem dzieło w reżyserii Wally’ego Pfistera. Rzut oka na recenzje i
opinie widzów w Internecie dyskwalifikował tę produkcję z Johnnym Deppem w roli
głównej – maksimum trzy gwiazdki. Oczywiście jestem ostrożny w przypadku wyroków
ferowanych przez krytyków, a także widzów, ale również sam pomysł ze sztuczną
inteligencją wydawał mi się na tyle absurdalny, że niewart uwagi. Nie sądzę, by
człowiek był w stanie stworzyć sztuczną inteligencję obdarzoną świadomością.
Wydaje mi się to taką bzdurą, że wszelkie filmy i książki podejmujące ten temat
mnie po prostu irytują (jednym z niewielu wyjątków jest genialny „Blade Runner”
czy słynny film Kubricka „2001: Odyseja kosmiczna” – również notabene nie
pozbawiony idiotyzmów).
Jednak film Pfistera po namyśle okazuje się być dużo głębszy
niż zwykła hollywoodzka produkcja, być może nawet głębszy niż zamierzali sam
reżyser i autor scenariusza. Twórcy wykorzystują stary motyw naukowca grającego
Boga, próbującego naprawić świat, stworzyć jego doskonalszą wersję. W sumie
niby nic nowego i praktycznie od samego początku domyślamy się, jak to wszystko
się skończy. Ale...
Główny bohater – Will Caster grany przez Deppa –
„przeflancowany” do systemu komputerowego imituje Boga, naśladuje ideę
mistycznego Ciała Chrystusa. Żywiąc się informacjami w sieci, staje się
„wszystkim we wszystkich”, rozrasta się, zdobywa nadludzką moc i na swój
ziemski sposób staje się wszechpotężny. Jednak ta jego moc jest ograniczona,
zależna od rzeczy zewnętrznych, od generatorów – nomen omen – mocy – sam nie
potrafi stworzyć czegoś z niczego, choć w swojej imitacji Stwórcy posuwa się do
tego, że przy pomocy dostępnych mu środków dokonuje cudów uzdrowienia.
Pozyskuje w ten sposób swoich „apostołów”, swoich „uczniów”.
Jednak – i tutaj jest kolejna różnica – Chrystus nie odbiera
swoim apostołom, swoim uczniom i naśladowcom wolnej woli – On przychodzi do
nich i żyje w nich tylko i wyłącznie za ich zgodą. Oni stają się częścią
mistycznego ciała Chrystusa dobrowolnie i w każdej chwili mogą Go odrzucić. To
oni pozwalają Mu działać poprzez siebie. Naukowiec z „Transcendencji” tę
wolność swoim „uczniom” odbiera, on działa poprzez nich, ale wbrew nim samym.
Dobrowolna z ich strony jest tylko decyzja, by przyjść do niego po wybawienie z
cierpienia – po zdrowie, ale nie zdają sobie sprawy z tego, jakie będą tego
konsekwencje. A konsekwencją jest odebranie im wolności. Przynosząc im pozornie
wyzwolenie Will Caster – albo coś, co go imituje – obdarza ich nadludzkimi
zdolnościami, ale w rzeczywistości odbiera im wolność.
Prawdziwy Stwórca jest dla swoich uczniów Ojcem, a oni są
Jego dziećmi. On daje im życie, a oni rozwijają się, wzrastają i coraz bardziej
stają się mu podobni w Jego miłości.
W „Transcendencji” „uczniowie” są tylko niewolnikami, marionetkami w teatrze
wielkiego lalkarza, który porusza nimi, daje im moc, ale nie daje im wolności.
Są bardziej czymś w rodzaju zombi niż naprawdę żywymi istotami. Stają się
częścią Castera wbrew sobie samym. Prawdziwy Bóg chce, by jego dzieci pełniły
Jego wolę, a one powtarzają w modlitwie: „bądź wola Twoja”, ale paradoksalnie
nie odbiera im to ich wolności, ale w istocie daje prawdziwą wolność. Tak więc
poddanie się woli Ojca prowadzi do wyzwolenia z niewoli grzechu.
W „Transcendencji” naukowiec-lalkarz podporządkowuje swoich
uczniów odbierając im wolną wolę, dając im jedynie ziemskie korzyści, które
okazują się iluzoryczne (ślepy, który odzyskał wzrok, w końcu ponownie go
traci) – oni pełnią jego wolę, ale nie zyskują przez to pełnej wolności,
pozostają jego niewolnikami. Zbawienie, które przynosi Caster, jest tylko
ułudą. Cel nie uświęca środków, choć wydaje się cele Castera są szlachetne – w
końcu w swojej imitacji Stwórcy przyczynia się do rozwoju życia na ziemi.
To ciekawe, ale w „Transcendencji” zostaje jakby streszczona
historia utopii, idei, których wcielanie w życie przynosiło ludziom
nieszczęście, choć były wprowadzane w imię szlachetnych celów. Jednocześnie
jest tutaj też fałszywy Mesjasz – wręcz Antychryst – obdarzony nadludzką mocą,
który naśladując Chrystusa – nawet naśladując Go w Jego zmartwychwstaniu –
imitując mistyczne ciało, jakim jest Kościół, parodiuje Stwórcę, obiecując
szczęście – przynosi w końcu nieszczęście.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę, a także niejednoznaczność
samego filmu, którego zakończenia nie zamierzam zdradzać, oraz dobrze zagrane
role, wydaje mi się, że warto „Transcendencję” obejrzeć. Nie sugerujcie się
opiniami krytyków. He, he...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz