poniedziałek, 28 czerwca 2010

„Smrodek”, czyli Orfeusz na nowo przerobiony

Darowanemu koniowi ponoć nie zagląda się w zęby, cóż jednak zrobić, jeśli ktoś podaruje książkę? Wypadałoby ją przeczytać, a potem może wyrazić zachwyt. Hmm...


Zaczynałem czytać „O miłości i śmierci” z zainteresowaniem, a nawet z dużą ciekawością. Kontynuowałem z narastającym rozdrażnieniem, by odłożyć z niesmakiem i złością, że zmarnowałem czas na takie badziewie. Moja ciekawość brała się z tego prostego faktu, że nigdy nic Patricka Süskinda nie czytałem. Tak, nawet kultowego „Pachnidła”. Są tacy ludzie i właśnie do nich należę. A fuj!


Rozdrażnienie brało się z kilku powodów. Przede wszystkim z tego, że tytuł „O miłości i śmierci” jest nadany tutaj co najmniej na wyrost. Można by to od biedy nazwać może „Eros i Tanatos” albo jeszcze lepiej „Obłęd i śmierć”. Najśmieszniejsze, że na początku lektury sądziłem, iż właśnie rozprawienie się z mylnymi wyobrażeniami o miłości jest przedmiotem tego „arcydziełka”. No, cóż... ostrzeżeniem powinien był być cytat ze św. Augustyna przytoczony przez autora na początku.


Jeśli chcecie dowiedzieć się coś sensownego o miłości, to już lepiej sięgnijcie po Fromma. Z pewnością nic mądrego nie dowiecie się od Süskinda.


„O miłości i śmierci” Süskinda to literacki fastfood, w miarę atrakcyjnie podany, ale jakichś szczególnych wartości odżywczych, a zwłaszcza dobrych dla zdrowia, pozbawiony w zupełności. Taka lektura na jeden wieczór albo krótką jazdę pociągiem, w której autor popisuje się erudycją i znajomością mitologii greckiej. Gładki styl odzwierciedla tutaj jednocześnie płaskość myśli przypominającą taflę lodu: można się ślizgać bez żadnych przeszkód. Potem książeczkę należy wyrzucić do kosza z makulaturą i zapomnieć.


Nie, przepraszam! Autor się sili na oryginalność! Tak! Tak, proszę państwa! Otóż w części swojej książeczki, która wydaje się być najzabawniejsza, przeciwstawia sobie Orfeusza i Chrystusa. Chrystus w interpretacji Süskinda to... cyniczny polityk, który w dodatku „postawił na inną, silniejszą partię”, stąd kuszenie szatanowi się nie udaje. Wykorzystuje On (Jezus, nie szatan) najlepsze zdobycze speców od PR. Jeśli tego jeszcze nie odkryliście, to dowiecie się od autora „Pachnidła”. Tak, tak! Wskrzeszenie Łazarza to właściwie wyborczy spektakl, gdzie z pełną premedytacją wykorzystuje się czyjś ból i cierpienie. Na dodatek Jezus Süskinda pozbawiony jest cech ludzkich, a umiera nie za konkretnego Jana, Piotra czy Eurydykę, tylko za „ludzkość”. No, może nie do końca jest taki nieludzki. Mówi przecież na krzyżu „Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił”, ale zostaje to wycięte w napisanych później Ewangeliach Jana i Łukasza. Powód? „Polityczna poprawność”! Całe szczęście, że św. Jan i Łukasz nie zdołali wyeliminować z obiegu dwóch pozostałych Ewangelii, inaczej Süskind nie wykryłby ich manipulacji. O, proszę! Kolejny Dan Brown! Jeśli jeszcze nie pękacie ze śmiechu, to nic na to nie poradzę. Widocznie moje streszczenie jest kiepskiej jakości. Ale największa wina Jezusa polega zdaje się na tym, że nie jest artystą i że nie śpiewa. Domyślam się, że to dlatego tłum wołał: „Ukrzyżuj Go!” i domagał się uwolnienia Barabasza.


Artystą natomiast jest Orfeusz. I śpiewa. Co może dla znających mitologię grecką nie jest specjalną rewelacją. Ma też ludzkie uczucia i umiera nie za „ludzkość”, ale za konkretną osobę. A przy tym godzi się z faktem istnienia śmierci i chce tylko „pożyczyć” sobie Eurydykę na te kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat może. Co miał zamiar z nią robić przez ten czas? No, cóż... ten, tego... Musicie być tacy ciekawscy?


Jakoś tak nie wiem czemu, ale Orfeusz Süskinda mało mnie wzrusza. Może też jestem cyniczny albo coś? Orfeusz w wydaniu autora „Pachnidła” wprawdzie oczarowuje mieszkańców krainy cieniów swoim śpiewem (ciekawe, co im zaśpiewał? „Imagine” Lenona?), ale na mnie to wrażenia nie robi. Ba! Orfeusz w interpretacji Süskinda kusi do kpinek raczej. Bo też łachmyta to jakiś! Pachnie mi (a skąd mi ta zapachowa metafora przyszła?) współczesnym intelektualistą od siedmiu boleści. W Hadesie pertraktuje z władzami zamiast stanowczo domagać się swego lub użyć podstępu jak jaki Odyseusz. Zapewne obiecał im parę piosenek i występy na akademiach ku czci za owo wspomniane „wypożyczenie” Eurydyki. A potem – cienias jeden! – pierniczy całą sprawę odwracając się w najmniej stosownym momencie. I to wszystko ma mnie wzruszyć i poruszyć. No bo Orfeusz, indywidualista jeden, nie wykorzystuje swoich znajomości wśród bogów, tylko sam porywa się z motyką na słońce, tzn. na Eurydykę w Hadesie.


I tak oto otrzymaliśmy literacką wersję kochającego ludzi Premiera Prymusa albo Wielkiego Marszałka Wybitnego i znienawidzonego, żądnego władzy za wszelką cenę Prezesa. Ale Premier Prymus jako Orfeusz? Ło matko! Tym razem to chyba ja przegiąłem!


Jeśli już koniecznie mam czytać takie antychrześcijańskie bzdety, to zdecydowanie wolę pisane z pasją książki Ciorana lub Nietzschego. Bo to, co wepchnął nam Süskind pod nazwą „O miłości i śmierci”, to z pewnością nie „Pachnidło”, a co najwyżej „Smrodek”.

Patrick Süskind, O miłości i śmierci, tłum. Ryszar Wojnakowski, Poznań 2009

1 komentarz:

  1. Naga prawda: nie wszystko złoto co sie świeci.
    Tytuł zachęcający, reszta - j.w.
    Książce nalezy poświęcić czas, bo książka jest zaszdrosna, jak kobieta. Kupowanie książek w pośpiechu się mści.

    Witaj.

    OdpowiedzUsuń