czwartek, 30 sierpnia 2012

Małpa na cyrkowym rowerku

Czytam w wolnych chwilach „Rok myśliwego” Czesława Miłosza. To kolejna moja „lektura kuchenna” – czyli książka, która jako dziennik znakomicie nadaje się do powolnego czytania w kawałkach, przy stole w trakcie picia herbaty czy czekania na jej zaparzenie lub ugotowanie posiłku. Jest to kolejna książka, która jakoś mnie ominęła, a którą nabyłem za śmieszne pieniądze (3 zł!) w bibliotece miejskiej. Swoją drogą – skąd oni biorą te książki i dlaczego wyprzedają za bezcen? Mój egzemplarz wyraźnie nie był czytany i pozbawiony jest pieczątek.

Miłosz sporo miejsca, oprócz innych tematów, poświęca zaangażowaniu intelektualistów w komunizm. Broni ich postawy. Czytam te jego wywody z dużą podejrzliwością. Nie przekonują mnie, a nawet wydają mi się „przekombinowane”. Choć zgadzam się z nim, że łatwo ferować wyroki post factum, jeśli nie żyło się w tamtych realiach. No, cóż... z drugiej strony są też świadectwa ludzi, którzy nie poszli na współpracę i których relacje lub po prostu życie można przeciwstawić wywodom polskiego noblisty.

Moje wytłumaczenie jest dość proste, a może nawet prostackie: owym intelektualistom zabrakło najzwyczajniej w świecie solidnej tarczy i zbroi, jaką jest żywa i nieustannie pogłębiana wiara w Boga. Swoje przekonanie opieram na uwagach, jakie poczynił w swojej prozie pewien... ateista. Warłam Szałamow, autor „Opowiadań kołymskich” – bo o nim mowa – zauważył, że w obozie koncentracyjnym łamało się 99 % więźniów. Ten jeden procent, który się nie łamał, to ludzie głębokiej wiary w Boga.

W pewnym momencie Czesław Miłosz zresztą przeczy (świadomie albo nie) temu, co poprzednio napisał o zaangażowaniu w komunizm. Podejrzewam, że może nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, tylko forma dziennika pozwoliła na powiedzenie tego w taki sposób, że można tę wypowiedź skontrastować z poprzednim punktem widzenia. Mamy bowiem co najmniej dwa spojrzenia: pierwsze tłumaczące, że przecież oni wszyscy albo przynajmniej w dużej mierze wierzyli w komunizm, widzieli jego nieubłaganą konieczność i drugi twierdzący, że tak naprawdę kierowały nimi niskie pobudki: strach, własna pycha i próżność, potrzeba poklasku – choćby za cenę bycia cyrkową małpą. Otóż ten drugi punkt widzenia wydaje mi się zdecydowanie bardziej przekonujący. Na stronie 112 autor „Roku myśliwego” w przypływie szczerości zauważa:

Wiosna 1945 w Krakowie. (...) Równolegle z ponurym widokiem wędrówki ludów odbywały się teatralne premiery, rządowe przyjęcia itd. I ważne było, kto dostał zaproszenie, a kto nie. Byłoby to obojętne, ale tu Breza, on zaproszony, ja nie zaproszony i trzeba przyznać się szczerze, cierpiałem. Polecam ten szczegół użyteczny dla zrozumienia związków między rządami a literaturą.
Dr. Wikta Winnicka (...) opowiadała mi, że raz Tuwim z przejęciem i dumą mówił o zaproszeniu do prezydenta Bieruta. Na to Wikta: „Wstydziłbyś się, Julek, jaki prezydent, drobny agenciak, a ty wielki poeta, ty jemu robisz łaskę, nie on Tobie”.
(...) niechby ktoś neutralny, z zewnątrz spróbował wczuć się w stan umysłu poety, który ma jasną świadomość tego, co dzieje się z jego krajem, a tym samym potencjalnie z jego językiem, w 1945 roku. Drobni agenci jak Bierut, mianowani z zewnątrz, choć co prawda od osiemnastego wieku to terytorium było dojrzałe do agentów z zewnątrz.

Czy trzeba do tego coś więcej dodawać? Wszelkie intelektualne łamańce, by usprawiedliwić zaangażowanie w komunizm i inne „-izmy” stają się przy powyższym szczerym wyznaniu zwykłą ekwilibrystyką, cyrkowymi popisami dla uciechy wyrafinowanej gawiedzi lub najzwyczajniej w świecie brakiem odwagi, by stanąć twarzą w twarz z prawdą. 

wtorek, 28 sierpnia 2012

Ojciec i syn – o polskim filmie dyletanta uwag kilka

Nadrabiając swoje zaległości obejrzałem w ostatnim czasie na DVD kilka filmów zarówno polskich, jak i obcych. Oglądanie filmów na małym ekranie ma swoje wady, ale także zalety, jeśli ogląda się więcej niż tylko jeden. Można wówczas dokonać porównań, zweryfikować oceny czytane niegdyś w recenzjach, na spokojnie zobaczyć podobieństwa i różnice, docenić oryginalność przedstawienia.

Pamiętam, jak przed laty czytając wybór utworów z amerykańskiej dramaturgii ze zdziwieniem zauważyłem jeden łączący je motyw przewodni: otóż były to wszystko sztuki rozgrywające się w rodzinie, a więc niejako „dramaty rodzinne”. Ta zaskakująca cecha dała mi nieco do myślenia o amerykańskiej kulturze i znaczeniu w niej rodziny. Być może również wówczas, kiedy w Polsce wszystko było „polityczne” (zaangażowanie księży w obronę praw człowieka, czytanie nieprawomyślnych książek, rozdawanie rolek papieru toaletowego przez Pomarańczową Alternatywę na ul. Świdnickiej, etc.), właściwość ta rzucała się tym bardziej w oczy.

Oglądając kilka głośnych w ostatnich czasach filmów polskich, odkryłem również, że to, co je łączy, to właśnie fakt, iż są to „dramaty rodzinne”. „Kret”, „Rysa”, „Erratum”, „Lęk wysokości”, „Sala samobójców”, a nawet „Uwikłanie” – to są historie rozgrywające się w obrębie rodziny i rodziny dotyczące. Jeszcze ciekawsze jest to, że trzy z tych obejrzanych przeze mnie filmów odnoszą się do niełatwych relacji ojciec-syn: „Kret”, „Erratum”, „Lęk wysokości”. Być może to tylko przypadek i po prostu fakt, że nie mam możliwości regularnego oglądania najnowszej produkcji polskich reżyserów, a więc siłą rzeczy widzę tylko jakiś drobny wycinek tego, co warto z polskiego kina zobaczyć. A może jednak jakiś znak czasów? Bo jeśli trochę pomyśleć – nawet przy tak ograniczonej znajomości najnowszego polskiego kina jak moja – to do głowy przychodzą kolejne obrazy, choćby oglądane jakiś czas temu „Sztuczki”.

Z trzech wymienionych filmów „Kret” Rafaela Lewandowskiego wydaje mi się być najciekawszy. Oczywiście gros krytyków zwróciło uwagę na obecny w tym obrazie problem lustracji. Jednak choć istotny – bo w naszej chorej rzeczywistości politycznej nie sposób nie zauważyć i docenić uczciwego postawienia sprawy – to znacznie bardziej intrygująca wydaje mi się kwestia moralna, kwestia uwikłania syna dawnego bohatera z lat osiemdziesiątych w wybór pomiędzy lojalnością, szacunkiem i miłością do własnego ojca, zwykłą wygodą a wiernością prawdzie. Lewandowski unika jednoznaczności i uproszczeń, stawia pytania, na które widz musi sam spróbować znaleźć odpowiedź. Wybór Pawła – zagranego przez Borysa Szyca syna działacza „Solidarności” – trudno uznać za idealny. Paweł wymierza sprawiedliwość sprawcy całego nieszczęścia, który pojawia się jak ciężki wyrzut sumienia, by dręczyć zarówno ojca, jak i syna, ale jednocześnie ocalając cześć swojego rodzica, grzebie – a w zasadzie pali – pamięć o przeszłości, biorąc na siebie ciężar kłamstwa i uniemożliwia tym samym poznanie prawdy, zmierzenia się z nią w całej jej złożoności zarówno osobom postronnym, jak i tym bezpośrednio uwikłanym.

„Erratum” Marka Lechkiego to również obraz, w którym bohater musi się zmierzyć z przeszłością. Tym razem jednak nie chodzi o poradzenie sobie z mrocznymi i nieznanymi epizodami z życia własnego ojca, a bardziej z czymś, co wydarzyło się w życiu i stało się z życiem ich obu. W gruncie rzeczy – obojętnie od intencji samego reżysera – to film głęboko chrześcijański, bo jednym z głównych jego tematów, o ile momentami nie dominującym, jest czwarte przykazanie Dekalogu. W przeciwieństwie do filmu Lewandowskiego, sprawa przeszłości nie jest do końca jasna, wiele musimy się domyślić, dopowiedzieć sobie. To także historia o samotności, zasklepieniu się we własnym bólu, jak i o niełatwej sztuce przebaczania. Problem relacji Michała – w tej roli Tomasz Kot – z ojcem znajduje swoje symetryczne niemal odzwierciedlenie i dopełnienie zarówno w jego własnej więzi – lub jej braku – z własnym synem, jak i w stosunkach między przypadkowo zabitym bezdomnym a jego dorosłym już dzieckiem. Zakończenie wprawdzie zdaje się sugerować umiarkowanie optymistyczne rozwiązanie, ale przed głównym bohaterem „Erratum” jeszcze sporo do zrobienia i przejścia.

„Lęk wysokości” Bartosza Konopki, to w sumie prosta, choć znakomicie opowiedziana i zagrana (Dorociński i Stroiński zwłaszcza), ujęta w zgrabną klamrę historia, która mogłaby być puszczana na lekcjach religii jako ilustracja tego, czym w życiu może okazać się przestrzeganie czwartego przykazania i przed jak trudnymi wyborami może nas postawić. Pewnej dramaturgii dodaje całości kwestia choroby psychicznej ojca, jak również parę drastycznych scen. Niebagatelnym problemem jest też sprawa wyboru pomiędzy miłością do żony i wynikających z tego powinności a miłością – i związanych z tym obowiązków – do własnego ojca. Do tego dochodzi jeszcze dobrze rozwijająca się kariera w telewizji. Choć wydaje się, że grany przez Dorocińskiego Tomek radzi sobie z tymi zagadnieniami dość dobrze i może nieco zbyt łatwo, co jednak ową wspomnianą dramaturgię jakby narusza. Podobnie jak w poprzednich filmach, także tutaj swój cień rzuca przeszłość, której się częściowo domyślamy i którą także częściowo odkrywamy w trakcie filmu. Na koniec pozostaje nam jeszcze otwarte pytanie zarówno o skłonność do choroby psychicznej samego głównego bohatera, jak i jego własne przyszłe relacje z narodzonym właśnie dzieckiem.

Czy dostrzeżona przeze mnie zbieżność tematyczna trzech różnych filmów świadczy o czymś szczególnym? Tego nie wiem. Wydała mi się ona po prostu frapująca i warta odnotowania. Znawcom kina pozostawiam odpowiedź na pytanie, czy jest ona aż tak bardzo istotna.

Kret – reżyseria: Rafael Lewandowski
Erratum – reżyseria: Marek Lechki
Lęk wysokości – reżyseria: Bartosz Konopka

Pałac Krobielowice III


sobota, 25 sierpnia 2012

„Tarabas” czyli gwałtownicy zdobywają królestwo niebieskie

Moim największym odkryciem literackim tego lata jest proza Józefa Rotha. Wprawdzie samo nazwisko znałem już od dłuższego czasu i miałem mgliste wyobrażenia o autorze (głównie jako jakiegoś odpowiednika Maraiego, co zresztą okazało się mylne, a przynajmniej niezupełnie trafne), to jakoś nie zdarzyło mi się nic z twórczości owego pisarza do tej pory przeczytać. Bardziej czytać o samym autorze. Ostatnim razem chyba u Paźniewskiego.

Wszystko zaczęło się przez przypadek, kiedy przeglądając półkę z książkami na sprzedaż w bibliotece miejskiej, wyłowiłem „Fałszywą wagę”. Ze zdziwieniem dowiedziałem się od pani bibliotekarki, że powieść kosztuje jedyne 2 złote, więc bez wahania ją kupiłem. Po paru dniach zabrałem się za lekturę i nie mogłem się oderwać. Wszedłem w świat Rotha jak w swój własny, jakby mi był bliski, jakbym go przeczuwał i już skądś znał. Prowincjonalna atmosfera bardzo przypadła mi do gustu. Tym bardziej, że kojarzyła się ze stronami, które miałem okazję przelotnie zobaczyć w maju tego roku. Podobała mi się ironia pisarza, jego poczucie humoru, a jednocześnie umiejętność – wcale nie tak powszechna – snucia zajmującej opowieści. No i przekład był – jeśli jestem w stanie to w ogóle ocenić nie znając niemieckiego – znakomity, autorstwa Aleksandra Wata.

Proza Rotha tak bardzo mi się spodobała, że zacząłem szukać zarówno informacji o autorze, jak i samych jego utworów. Na bibliotekę miejską nie bardzo miałem co liczyć. Prędzej można było tam znaleźć amerykańskiego pisarza Philpa Rotha, który z autorem „Fałszywej wagi” nie ma się co równać. Moje poszukiwania po antykwariatach zaowocowały znalezieniem jednej ze słynniejszych powieści Józefa Rotha, mianowicie „Marsza Radetzky’ego”. Nad kupnem dwutomowego wydania nawet nie zastanawiałem się długo – była to przedwojenna publikacja Towarzystwa Wydawniczego „Rój” z roku 1934. Ze wzruszeniem dotykałem pożółkłych kartek tego utworu w przekładzie Wandy Kragen, oglądałem exlibris i podpis poprzednich właścicieli, zastanawiając się nad kolejami losu, które sprawiły, że książka znalazła się w moich rękach. Przedwojenne reguły pisowni dodawały lekturze dodatkowego smaczku.

Ze zdziwieniem przeczytałem gdzieś w internecie, że niektórzy czytelnicy uważają znaną powieść Rotha za nudną. Mnie już od pierwszych zdań pociągał u Rotha specyficzny humor i umiejętność zaintrygowania czytelnika dalszymi losami bohatera – w dwojakim sensie tego słowa. Oto bowiem mamy bohatera bitwy pod Solferino, który „jednak postarał się o to, by pamięć o nim zaginęła u potomnych”. Jak tu nie czytać dalej? Nie brak w tej opowieści fragmentów komicznych, choć z drugiej strony są też karty zabarwione sporą dawką tragizmu.

Gdybym miał w wielkim skrócie streścić swoje wrażenia zarówno z „Marsza Radetzky’ego”, jak i „Fałszywej wagi”, to ująłbym je tak: ironia zabarwiona liryzmem, groteskowe przedstawienie postaci, nie pozbawione przy tym ciepła i życzliwości wobec opisywanych, humor i tragizm, melancholia, z jaką Roth opisuje schyłek Austro-Węgier, zrównoważona ironicznym dystansem. Kilka scen jest w „Marszu Radetzky’ego” naprawdę kapitalnych. Fragment z wizytą Karola Józefa von Trotty u wachmistrza Slamy zapadający głęboko w pamięć. Z pozoru nie dzieje się w tym opisie nic niezwykłego, a tak naprawdę jest w nim o wiele więcej niż zazwyczaj zdołają wyrazić słowa. To, co ważne, dzieje się między słowami. Albo poza nimi. Jest tu sporo o mentalności ludzi tamtej epoki, ale także o tragiczności relacji międzyludzkich w ogóle. To samo można powiedzieć o historii doktora Demanta, przyjaciela Karola Józefa. Finałowe sceny po prostu po mistrzowsku napisane i równie mocno tkwiące w pamięci i działające na wyobraźnię. Mógłbym bez przesady powiedzieć po lekturze już tych dwóch powieści, że Roth jest mistrzem puent.

„Tarabas. Gość na tej ziemi” – trzecia, niedawno wydana przez PIW, powieść Rotha, z którą miałem okazję się zapoznać – po „Fałszywej wadze” i „Marszu Radetzky’ego” była pewnym zaskoczeniem. Jeśli bohaterzy poprzednich utworów Rotha budzą od początku jakąś dozę sympatii, to Tarabs wydał mi się postacią zdecydowanie antypatyczną, a przynajmniej taką, o której przypadkach czytamy z zażenowaniem. To zażenowanie przypominało mi nieco to, jakie odczuwałem przy lekturze „Ameryki” Kafki, której bohater miał pewnie mniej więcej tyle samo lat.

Oto mamy jakiegoś nieokrzesanego młodzieńca, kierującego się gwałtownymi uczuciami i im ulegającego, ocierającego się o zbrodnię przez swoją niepohamowaną porywczość, wierzącego na dodatek w jakiś zestaw dziwacznych zabobonów, choć niepozbawionego przy tym sprytu. Jego relacje z rodziną – jak dowiadujemy się nieco później – są okropne, a sam jeszcze bardziej je pogarsza. Stopniowo jednak czytelnik odkrywa, że „Tarabas” to rodzaj współczesnej przypowieści. Mogłaby ona nosić równie dobrze podtytuł: „Gwałtownicy zdobywają królestwo niebieskie”. Tarabas jest nie tyle Szawłem – bo do niego mu daleko – ale właśnie takim gwałtownikiem, a nawet „Panem życia i śmierci”, by użyć polskiego tłumaczenia filmu z Nicolasem Cage’em „Lord of War”, maszyną do zabijania. Ów „warlord”, postać niemal nietscheańska, choć pozbawiona strategicznych umiejętności niezbędnych do władania, przeżywa gwałtowne nawrócenie. A owa wrodzona mu porywczość prowadzi do równie radykalnych kroków. Śledzimy to wszystko nie bez wzruszenia, w czym odnajduję wspomniany już wyżej element liryczny, ale także metafizyczną perspektywę obecną także w „Fałszywej wadze”, jak również – choć odrobinę jakby ukrytą – w „Marszu Radetzky’ego”.

Myśląc o „Tarabasie” wyobrażam sobie, że gdyby Józef Roth pisał swą powieść dzisiaj, być może jej bohaterem zostałby jakiś celebryta. Ktoś przypominający postać graną przez Jeffa Bridgesa w „The Fisher King” lub może jakiegoś antypatycznego Kubę Wojewódzkiego, który będąc „na topie” pod wpływem jednego wydarzenia przeżywa gruntowną przemianę, radykalnie zmieniając swój styl życia i usuwając się poza zasięg świateł telewizyjnych jupiterów, odnosząc zwycięstwo, będące dla owego świata mediów, w jakim się dotychczas obracał, jedynie głupstwem i nieporozumieniem.

Po „Tarabasa” warto sięgnąć z kilku względów. Jednym z nich – nie mniej ważnym niż sama wspomniana wyżej historia nawrócenia grzesznika – jest opisany w tej powieści pogrom Żydów. Roth, sam pochodzenia żydowskiego, daleki jest tutaj od prostackiego tłumaczenia pewnych zjawisk, do jakich skłonni są współcześni intelektualiści. Choć podłoże dokonanej masakry zdaje się być z pozoru religijne, to w pewnym momencie czytamy: „Gorliwsza bowiem od najgorliwszej wiary jest nienawiść, a szybka jest jak diabeł”. Roth nie podąża drogą uproszczeń, jaką idą krytycy polskiego antysemityzmu (znaczna partia powieści rozgrywa się, jak się można domyślić – bo nie jest to wprost powiedziane – na polskich Kresach) oskarżający o antyżydowskie ekscesy m.in. chrześcijaństwo, ludową religijność. Gdzie indziej czytamy taki oto passus:

Ale pobożni chłopi nie myśleli już o zemście i przemocy. Wzięli sobie do serca napomnienia duchownych. Ich pobożna żarliwość niczym uregulowana rzeka płynęła prosto ku cudowi. (...) Ten lud był ochrzczony od trzystu lat. A mimo to po radośnie spędzonym dniu świńskiego jarmarku, po kilku kuflach piwa i na widok chromego Żyda w każdym z osobna budził się dawny poganin.

Na koniec jeszcze dwie uwagi: jedna dotycząca autora i druga form, w jakich mamy możliwość czytać jego utwory.

Po lekturze kilku książek Rotha bez trudu można dostrzec, że pisarz budował swoje opowieści z kilku powtarzających się elementów, choć za każdym razem nieznacznie zmieniając ich układ i dodając pewne nowe, konstruując odmienną historię, choć podobny świat. Wydaje się, że pociągała go kresowa prowincjonalność. Jest w tym jakieś, choć dalekie, pokrewieństwo z np. Tadeuszem Konwickim. Można się domyślać, że podobnie jak u polskiego autora są tu refleksy świata lat dziecinnych. Aż chciałoby się naocznie sprawdzić, czy np. istnieje jeszcze ścieżka przez bagna z tyłu dworu i czy istnieją chociaż ruiny owego dworu.

Po raz kolejny, poznając tym razem twórczość Rotha, przekonałem się jaką niebagatelną rolę w percepcji utworu literackiego odgrywa forma, w jakiej jest on wydany. Pod tym względem najlepiej czytało mi się Rotha na pożółkłym papierze w dwutomowej publikacji Towarzystwa Wydawniczego „Rój”. Najgorzej we współczesnym PIW-owskim wydaniu „Tarabasa”. Zarówno okropna okładka (nawet jeśli nie znam się na sztuce współczesnej, utrzymuję, że jest ona paskudna), jak i papier oraz druk psuły mi przyjemność lektury.

Jospeh Roth, Fałszywa waga, tłum. Aleksander Wat, Puls Publications LTD, Londyn 1994.
Józef Roth, Marsz Radetzky’ego, tłum. Wanda Kragen, Towarzystwo Wydawnicze „Rój”, Warszawa 1934.
Joseph Roth, Tarabas. Gość na tej ziemi, tłum. Sława Lisiecka, Państwowy Instytut Wydaniczy, Warszawa 2011.

czwartek, 23 sierpnia 2012

Wakacje „na Kresach”

Ostatnio w gronie znajomych ktoś, kto wrócił z wakacji, na pytanie, gdzie był, odparł, że „na Kresach”. Wyobraziłem sobie, że może odwiedził Krzemieniec, zajrzał do Stanisławowa, zawitał w Zbarażu, że zapewne zwiedzał ruiny polskich pałaców i pałacyków na Białorusi lub Litwie. Z dalszej rozmowy jednak okazało się, że owe „Kresy” to w rzeczywistości niemal środek dawnej Rzeczpospolitej, a obecnie po prostu obszar wzdłuż wschodniej granicy tego kadłubka dawnego państwa polskiego, jaki miłościwie wykroił nam Stalin.

Rozmówca ów podróżował od miasteczka do miasteczka, od wioski do wioski zachwycając się mozaiką kulturową i religijną tamtych terenów, podziwiając gościnność i obfite jedzenie. Ponoć korzystał z jakiegoś przewodnika po tych „Kresach”. Chyba nie do końca uświadamiał sobie, że oglądał resztki dawnej Rzeczpospolitej. Także najwidoczniej nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, że przeczy sam sobie, gdy ganiąc pazerność pewnego „kresowego” miasta – tak przeciwną temu wszystkiemu, co chwalił uprzednio – nazwał jego mieszkańców „moherami”.

środa, 22 sierpnia 2012

Kazik i Pawcio w roli ekspertów

Media prawicowe z reguły pokpiwają sobie – i słusznie – z poważnych zdałoby się tygodników, które przeprowadzają długie wywiady z jakąś Elektrodą czy inną Diodą wypowiadającą się na tematy religijne. Gwiazdka pop w roli eksperta od Biblii czy historii Kościoła to rzecz śmieszna, a nonsensy, jakie taka celebrytka wygaduje nie są warte nawet funta kłaków.

Z drugiej strony te same prawicowe media z ekscytacją przytaczają jakąś antyrządową czy krytyczną wobec obecnego układu rządowego wypowiedź popularnego muzyka rockowego lub innego szołmena. Ba! Poświęcają mu nawet okładkę i zaczynają rozmowę od dyskusji na temat reform państwowych tak, jakby ów gwiazdor był co najmniej ekspertem od konstytucji.

Jestem w stanie uwierzyć, że nawet najdurniejszemu celebrycie zdarzają się przebłyski inteligencji i chwile olśnienia. Ale, panowie redaktorzy, dajcież spokój! Naprawdę nie macie czym lepszym zapełnić szpalt swoich czasopism i stron internetowych?

A poza tym u nas w Polsce praktycznie każdy jest ekspertem od polityki. Dlatego jestem zazdrosny.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Z cyklu: Myszkując po Internecie

Jak pisać pozwy sądowe w III RP

Ostrzeżenie: należy dobrze się usadowić na krześle, bo można spaść ze śmiechu... tzn. z krzesła.


wtorek, 14 sierpnia 2012

Dwie podróże do Związku Sowieckiego, cz. II - Stanisław Cat-Mackiewicz

Jak już napisałem wcześniej, książka Cata-Mackiewicza była dla mnie, po lekturze świetnej literacko publikacji Słonimskiego, z początku rozczarowaniem. Znakomicie zresztą moje odczucia oddaje Czesław Ołtarzewski, którego fragment recenzji z pisma „Republika” przytoczono na końcu: „Nie brak w tej książce ani znamiennej dla Mackiewicza pasji, ani chaotycznego braku linii, ale jest żywe wyczucie rzeczywistości, barwność, szczerość, bezpośredniość...” Cały czas miałem zwłaszcza to poczucie „chaotycznego braku linii”. Chociaż autor na początku stawia sobie pięć pytań, na które chciałby znaleźć odpowiedź w Związku Sowieckim, to jego publikacja nie trzyma się kurczowo planu, a odpowiedzi na poszczególne pytania padają w różnych miejscach tekstu i nie po kolei. Trudno nawet domyślić się trasy podróży, jaką odbył autor, jej zarys można jedynie z grubsza odgadnąć z rozrzuconych tu i ówdzie informacji. Książka Cata-Mackiewicza to raczej zbiór artykułów czy felietonów, które łączy wspólna tematyka i pewien orientacyjnie wyznaczony plan sugerowany przez postawione sobie na początku pytania. Zresztą podtytuł: „Studia nad psychologią społeczeństwa Sowietów” sam przez się sugeruje coś zgoła odmiennego od typowej książki podróżniczej.

Mimo mojego rozczarowania muszę jednak stwierdzić, że „Myśl w obcęgach” ma fragmenty kapitalne, dużo mówiące o ówczesnej rzeczywistości Związku Sowieckiego, jak i w ogóle o systemach totalitarnych. Są w tej książce partie zapadające głęboko w pamięć, jak choćby ten o człowieku sprzedającym kromkę chleba. Nie bochenek, nie pół, tylko jedną kromkę! Albo o tym, jak autor chodził po Niżnim Nowogrodzie od 10.00 do 4.00 i nie udało mu się kupić szklanki, której potrzebował, by móc się napić herbaty na statku płynącym po Wołdze (dostawało się tylko gorącą wodę – resztę należało sobie zorganizować samemu). Potężne domy (bez)towarowe („sklepy-olbrzymy, sklepy kilkupiętrowe”) po prostu w całym mieście tego ekskluzywnego naczynia nie posiadały. Jak skomentował to ironicznie redaktor naczelny „Słowa”: „Co mi imponuje w Bolszewii, to pogarda dla konsumenta!”. Oczywiście wiele z tego, co opisuje Mackiewicz i Słonimski, mogliśmy doświadczyć w PRL-u na własnej skórze. Są także w „Myślach w obcęgach” znakomite koncepty, jak ten o psychologii szlachecko-militarnej i mieszczańsko-kupieckiej, czy choćby ten, że „bolszewizm jest przede wszystkim Smierdakowem, zjawiskiem, zrodzonym z sodomii pijanego intelektu z histerią chamstwa”.

Warto czytać zbiór Cata-Mackiewicza razem z książką Słonimskiego, by konfrontować spostrzeżenia obu Polaków, dostrzec podobieństwa i różnice. Obaj pisarze byli nie tylko doskonałymi obserwatorami, ale też dobrze przygotowani do takiej podróży. U Cata-Mickiewicza widać przy tym wyraźnie fascynację kulturą rosyjską, oprócz doskonałej znajomości tematyki sowieckiej.

Ciekawe, że zarówno Cat-Mackiewicz, jak i Słonimski wysoko oceniają sztukę teatralną i filmową w ówczesnym Związku Sowieckim. Podziw dla kunsztu gry aktorskiej, dla reżyserów teatralnych i filmowych, dla wykorzystania potencjału, jaki daje kino i generalnie nowoczesna technika jest u obu wyraźny. Nie zmienia to faktu, że obaj zdają sobie sprawę, że te możliwości, jak posiadały wówczas i teatr, i kino, marnowane są na rzeczy mierne i miałkie. Pisze Słonimski:

Sztuki autorów współczesnych oznaczają się prymitywizmem i nudzą ciągłym apoteozowaniem régime’u sowieckiego. (...) Nawet najsłabsze sztuki grane są jednak tak znakomicie, że nieraz siedziałem na lichym dramidle oczarowany i dopiero po przyjściu wieczorem do hotelu, jak po przebudzeniu się ze snu hipnotycznego uświadamiałem sobie, że mi pokazano zupełne głupstwo.

Z kolei Cat-Mackiewicz zauważa, że w Rosji,

teatr, a raczej teatry przewyższają teatr paryski talentem, teatr berliński subtelnością, wdziękiem i talentem. (...) Te teatry rosyjskie, bogate w talenty, jak były bogate w klejnoty czapki Rurykowiczów, teatry subtelne, miękkie, mięciutkie jak gronostaje z płaszczów mistycznych Romanowych, muszą teraz przysposabiać na scenę utwory proletariacko-chłopskich pisarzy, to znaczy prymitywy kulasmi kreślone na papierze przez półanalfabetów. Gdzież kto widział bardziej antykulturalną formę niewolnictwa!
(...) Kino wlecze się w Rosji pod ciężarem stupudowych obstalunków propagandy bolszewickiej i dlatego człowiek, który przyjeżdża do Rosji, właściwie niedużo widzi prawdziwie pięknych obrazów, lecz tylko czuje, jak piękne mogłoby być to kino.

Różnice u obu pisarzy zaznaczają się jednak równie ostro, jak podobieństwa. Jednym z takich przykładów może być np. to, jak opisują zniszczenia dokonane przez bolszewików w życiu religijnym. Oto fragment z książki Słonimskiego:

W wielkim kościele było pusto i chłodno. Gdzieś przy bocznym ołtarzu klęczało kilkanaście kobiet. Nie było ani jednego mężczyzny. Jękliwy śpiew kobiet modlących się dzisiaj w czerwonym Leningradzie czynił wrażenie czegoś tak spóźnionego jak widok strzelca z łukiem w Lasku Bulońskim.

I proszę to sobie porównać z passusem z tekstu Cata-Mackiewicza:

Niezwykłe wzruszenie ogarnia człowieka na nabożeństwie w kościele. Czuje się tu, że każdy przychodzący na nabożeństwo spełnia akt odwagi, naraża siebie i swoich. (...) Ludzie przychodzą, narażając wszystko, za ścianami tego kościółka panuje przemoc, terror i cała ogromna siła olbrzymiego państwa, zwrócona całą swą nienawiścią przeciwko modlitwom, szeptanym w tym kościółku. I modlitwy te wydają się świętsze niż gdzie indziej i każdy sakrament w tym kościele, w jego ubóstwie, strachu, grozie, wydaje się być jakiś inny, i aż straszno pomyśleć o tym, który by złamał ślub czy przysięgę tu, w tych świętych, świętych, po trzykroć świętych, biednych ścianach złożoną.

O ileż mądrzejsze są słowa konserwatywnego publicysty! Jak bardzo wypowiedź Słonimskiego przypomina durne teksty na temat Kościoła popełniane przez postępowych intelektualistów dzisiaj! Wystarczy też porównać podziw Słonimskiego dla rozwiązania sprawy religii w Związku Sowieckim i to, co na ten sam temat pisze Cat-Mackiewicz. Owa „naiwność” Słonimskiego wyda się wówczas po prostu bliska... głupoty. Dużo więcej zwykłej ludzkiej wrażliwości i empatii odnajdzie czytelnik jednak u autora „Kropek nad i”. Piszę „jednak”, bo to z reguły liberałom i różnej maści lewakom przypisuje się większą wrażliwość społeczną.

Nie bez kozery osobny i przedostatni rozdział swojej książki poświęca Cat-Mackiewicz inteligencji rosyjskiej i jej odpowiedzialności za to, co stało się w Rosji, co doprowadziło do katastrofy. Podsumowując swoje rozważania, w których docieka również odpowiedzialności władających państwem, pisze autor:

Najlepsze jednak intencje i najrozumniejsze posunięcia przeciętnie inteligentnego władcy rozbiły się o antypaństwowe instynkty inteligencji rosyjskiej.

Czy nam to czegoś nie przypomina? Czy nie brzmi to znajomo? Dlatego warto czytać Cata-Mackiewicza i dzisiaj. Warto zamyślić się nad tym, czy podobne niebezpieczeństwa nie grożą nam i teraz. W końcu czy np. homobolszewicy – dążący do ograniczenia wolności słowa, do narzucania reszcie społeczeństwa swoich poglądów, rzekomo broniąc tolerancji, a w rzeczywistości ją ograniczający – nie są echem, komiczną, ale jednak groźną, parodią tamtych bolszewików wprowadzających naganem „sprawiedliwość społeczną”?

Antoni Słonimski, Moja podróż do Rosji, Łomianki 2007.
Stanisław Cat-Mackiewicz, Myśl w obcęgach. Studia nad psychologią społeczeństwa Sowietów, Kraków 2012.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Dwie podróże do Związku Sowieckiego, cz. I - Antoni Słonimski

Musiałem te dwie książki przeczytać razem albo raczej jedna po drugiej. Publikacja Słonimskiego od dawna już wabiła mnie na półce z literaturą podróżniczą pewnej księgarni. A kiedy zbiór artykułów Cata-Mackiewicza stał się – za sprawą jego pism wybranych wydanych nakładem „Universitas” – głośny, siłą rzeczy obie książki znalazły się w tej samej księgarni obok siebie, a właściwie na półkach po przeciwnych stronach. I tak połączyły się też w mojej wyobraźni, że w końcu musiałem nabyć je razem. Obie w końcu dotyczyły tego samego tematu. Ba! Obie były napisane mniej więcej w tym samym okresie – publikacja Cata-Mackiewicza w roku 1931, Słonimskiego w 1932. Przy tym, choć obie pisano z odmiennych pozycji ideologicznych, to łączy je zwykła intelektualna uczciwość i to, żeby – jak określił to Cat-Mackiewicz – nie pisać „nic takiego, czego bym na własne oczy nie widział, że każdą opowiadaną mi rzecz starałem się sprawdzić”.

Najpierw zabrałem się za lekturę „Mojej podróży do Rosji” Słonimskiego. Co pewnie też sprawiło, że późniejsza lektura „Myśli w obcęgach” Stanisława Cata-Mackiewicza była nieco rozczarowująca. Spodziewałem się bowiem czegoś podobnego: książki reporterskiej, opisującej podróż z Polski do Związku Sowieckiego i z powrotem, przy okazji przedstawiającej różne obszary tamtejszego życia. Taką książką, pod względem literackim znakomitą, jest relacja Antoniego Słonimskiego. To w sumie opowieść o podróży, której przedmiotem było poznanie tamtejszego życia, skonfrontowanie pewnych swoich wyobrażeń z rzeczywistością.

O nastawieniu do opisywanego tematu u Słonimskiego świadczy figura Entuzjasty i Sceptyka, jako literackich alter ego autora. Te dwa nastawienia zmagały się najwidoczniej w psychice autora w czasie jego wizyty, ale ani jedna postawa, ani druga nie mogły przesłonić tego, co faktycznie widział. Co nie znaczny, że Entuzjasta nie jest odpowiedzialny za pewne nonsensy czy też – jak chce wydawca w posłowiu – „sądy naiwne”. Kilka razy w trakcie tej lektury zdarzało mi się, że ponownie czytałem jakiś passus zastanawiając się, czy autor na pewno pisze serio czy też po prostu jest to ironia, a nawet sarkazm, którego najzwyczajniej w świecie nie łapię.

I tak – z jednej strony autor nie wierzy na słowo, nie poddaje się magii statystyk i stara się wszystko sprawdzić, wybadać, dowiedzieć wymykając się choćby na chwilę na bok, jak wówczas, gdy zwiedzając sowieckie przedszkole z grupą anglosaskich turystów, korzysta ze sposobnego momentu i pyta w kuchni, czy dzieci faktycznie otrzymują po dwa jajka dziennie, jak mówi przewodnik (oczywiście okazuje się, że to nieprawda). Kiedy indziej zwiedzając jakiś dom kolektywny i oglądając biedne warunki, w jakich żyją tam ludzie, choć podziwiając z zewnątrz nowoczesną architekturę, nie może nie pomyśleć „w tej chwili o całych dzielnicach wspaniałych robotniczych domów w Wiedniu, które zbudowano bez wielkich haseł i rewolucji”. Później zresztą stara się polski pisarz przekonać naocznie bez przewodników, jak faktycznie mieszkają ludzie w Moskwie. Jednym słowem Słonimski nie daje się nabrać, chociaż towarzyszą mu „opiekunowie”. Tym bardziej, że znając język rosyjski, potrafi dostrzec i dowiedzieć się więcej niż jakiś amerykański turysta oprowadzany wytyczonym szlakiem. Opisuje więc Słonimski panującą niewyobrażalną wręcz nędzę, kiepskie jedzenie lub jego brak, kolejki, inwigilację ze strony służb specjalnych, brak wolności słowa, biurokrację, kłamstwo propagandy, dysproporcje w standardzie życia między żołnierzami GPU a resztą społeczeństwa.

Z drugiej strony są właśnie te fragmenty, które wywoływały u mnie zmarszczenie brwi i niedowierzanie, że coś takiego mógł polski autor napisać z pełną powagą. Na przykład Słonimski mówiąc o tym, że „cały świat jest dzisiaj chory” i opierając swoją myśl na tym porównaniu stwierdza:

Tu, w Rosji, chory leży na stole operacyjnym. Podlega zabiegom chirurgicznym bez znieczulenia. Jeśli zabieg się uda, przyniesie on światu prawdziwe zdrowie i nowe nieobliczalne siły. Ale czy ta bolesna i krwawa operacja odbywa się z konieczną precyzją i w atmosferze wolnej od bakterii, wydaje się może najważniejszym i najciekawszym pytaniem.

Piękna metafora, nieprawdaż? Problem w tym, że ta „operacja” – jak ją nazywa autor – wiązała się nie z usuwaniem jakichś anonimowych chorych tkanek, ale z fizyczną eliminacją całych populacji, z brutalnym mordowaniem niewinnych osób, z wtrącaniem w nędzę tych, którzy ocaleli, a jedyną pociechą miał być miraż „świetlanej przyszłości”. Chyba „najważniejszym i najciekawszym pytaniem” w tej sytuacji powinno raczej być to, czy jakakolwiek, choćby najszczytniejsza, idea usprawiedliwia ludobójstwo?

Inny przykład, nieco lżejszego kalibru, owej „naiwności” Słonimskiego można znaleźć we fragmencie zatytułowanym „ZAGS”. Początek tekstu przeczytałem przynajmniej dwa razy myśląc, że autor sobie żartuje, ale on tak zdaje się mówić całkiem na poważnie: „Swoboda kojarzenia się i rozłączania wnosi niewątpliwie uzdrowienie do stosunków seksualnych”. Po czym autor z zachwytem opisuje „rejestrację małżeństw i udzielanie rozwodów”, która odbywa się tak, jakby jej uczestnicy wpadali do sklepu po gazetę. Dużo mądrzejsze rzeczy do powiedzenia na ten temat ma Cat-Mackiewicz, który nie omieszkał odnotować przy okazji swoistego purytynizmu obyczajowego panującego w tym „postępowym” kraju. Dodam jeszcze tylko, że lekturę przedostatniej części reportażu Słonimskiego, zatytułowanej „Ostatnia noc”, a w której poeta snuje swoje rozważania o rewolucji, mógłbym porównać tylko do przykrości, jaką sprawia bolący ząb – w pewnym momencie jest się gotowym zgodzić nawet na wyrwanie tego zęba, byleby to cierpienie wreszcie się skończyło.

Jest w książce Słonimskiego – nie pozbawionej zresztą akcentów humorystycznych – kilka fragmentów wstrząsających. Dla mnie do takich należy szczególnie np. ten relacjonujący spotkanie w Petersburgu (wówczas Leningradzie) z polską komunistką, która opuściła kraj dla tego „raju” na ziemi. Drugi znajduje się pod koniec, gdy pisarz opisuje ludzkiego „szczura” wybiegającego spod wagonu i potem się pod pociąg ponownie chowającego. Ten jeden passus mówi więcej o Związku Sowieckim niż gęsto zapisane strony naukowych analiz.

CDN

Antoni Słonimski, Moja podróż do Rosji, Łomianki 2007.
Stanisław Cat-Mackiewicz, Myśl w obcęgach. Studia nad psychologią społeczeństwa Sowietów, Kraków 2012.

piątek, 3 sierpnia 2012

Z piątku na Sobotę: Mech czy kosmici?

 
 
 
Posted by Picasa

Buczeli czy nie buczeli?

Nie, nie będzie o Powązkach. Szczerze powiedziawszy guzik mnie ten nadmuchiwany skandal wokół buczenia na Powązkach obchodzi. Powiem krótko: chcieliście, Panowie, to macie!

Będzie o koncercie pewnej pop-gwiazdki, który też mnie guzik obchodzi (tak jak sama gwiazdka). Notabene uważam wszelkie protesty związane z jej koncertem za absurdalne, bo są one dokładnie tym, czego owa celebrytka – jak się teraz ładnie w Polsce mówi – oczekiwała. Nie po to w końcu wybierała uprzednio i teraz tak kontrowersyjne daty na swój szoł, aby było potem cicho. W końcu „szoł mast goł on”!

Dlaczego więc o niej piszę? A to dlatego, że przeczytałem dwie wiadomości wczoraj o tym koncercie. Jedną na Wirtualnej Polsce (sam się pytam po co, bo przecież owa podstarzała pani robiąca z siebie lolitkę obchodzi mnie tyle co zeszłoroczny śnieg), a drugą na portalu wPolityce. W znamienny sposób pokazują one, jak wygląda stan polskich mediów. Wystarczy przeczytać już same tytuły. Na Wirtualnej Polsce: „Przed koncertem Madonny kroniki Powstania i... brawa”. Na portalu wPolityce: „Oburzają się na gwizdy skierowane do rządzących, tymczasem przed koncertem Madonny wygwizdano... film o powstaniu warszawskim!



Jak więc było naprawdę? Czy „fragmenty kronik z Powstania Warszawskiego (...) przyjęto gromkimi brawami”? Czy też „filmik został wybuczany, wygwizdany”? Gdyż jak pisze pewien nieznany mi bloger: „ani ja, ani inni fani, którzy stali koło mnie nie mieliśmy najmniejszej ochoty na dawkę narodowo-romantyczno-kiczowatą. Przyszliśmy się bawić, a nie płakać”.


No, cóż... jak powiada reżyser w kultowej komedii: „Jest prawda czasów, o których mówimy i prawda ekranu...”


czwartek, 2 sierpnia 2012

Pożyteczna przekora czy po prostu patriotyzm?

Kiedy widzę mecz piłki kopanej, to momentalnie ziewam z nudów. Daleki też jestem od namiętnej miłości, jaką część prawicowców zapałała do kibiców i kiboli, gdy Premier Prymus wytoczył przeciw nim swoje działa. I szczerze mówiąc śmieszy mnie dorosły polityk biegający w krótkich majtkach za piłką, tak jak bawią i irytują te wszystkie „orliki” i nowopobudowane za pieniądze podatników stadiony, gdy jednocześnie słyszę nonsensy o tym, że „Kościół nie powinien być finansowany przez państwo”. Doceniam jednak pamięć historyczną i wszelkie formy upamiętnienia ważnych dla Polski wydarzeń. Dlatego, choć nie podzielam ich piłkarskiej pasji, brawo biję kibicom drużyny Śląsk-Wrocław za upamiętnienie powstania warszawskiego. Nawet jeśli to przekora, to pożyteczna. Mam nadzieję, że może jednak coś więcej niż tylko przekora.


Lalki IV

 
 
 


Targ staroci, Wrocław
Posted by Picasa