„Achtung! Banditen!” odbiega od poprzednich zbiorów opowiadań tematyką. Tym razem autor nie pisze o Afryce, gdzie spędził dorosłe życie, ale o swojej rodzinnej miejscowości – podwarszawskich Włochach. Inna też jest perspektywa. W większości opowiadań to spojrzenie na świat oczami dziecka. Opowiadania łączą występujący w nich bohaterzy, przede wszystkim kilkuletni chłopczyk, który w latach wojny zaczyna swoją szkolną edukację, oraz jego rodzina i sąsiedzi. Są też jednak utwory, które zdają się odbiegać od tego schematu, jakby zostały tutaj wrzucone nieco przypadkowo (np. „Szwajcarki paszport”), choć łączy je czas i miejsce. W sumie te kilkanaście opowiadań składa się na opowieść o czasach obejmujących lata tuż przed wybuchem II wojny światowej, wybuch wojny (wraz z ucieczką na wschód Polski i powrotem), okupację hitlerowską oraz tzw. „wyzwolenie” przez armię sowiecką i okres instalowania się nowego reżimu. Z opowiadaniami afrykańskimi łączy „Achtung! Banditen!” ten sam zwięzły, pozbawiony ozdobników styl, jakby ktoś starał się w kilku konkretnych słowach, bez koloryzowania, bez zaciemniających odbiór emocji zrelacjonować fragmenty rzeczywistości, odtworzyć okupacyjną (także przed- i pookupacyjną) codzienność, na którą narrator patrzył oczami dziecka.
Lektura ta po raz kolejny uświadomiła mi, że obraz II wojny światowej jest w świadomości pokoleń powojennych wypaczony. Przez lata byliśmy karmieni czarno-białą propagandą, a filmy albo zakłamywały całkowicie albo przekłamywały częściowo tamtą rzeczywistość. Nie chodzi mi o to, by wybielać Niemców. Ich wina jest bezsporna. Tak samo jak Rosjan z drugiej strony. Ciągle natomiast zadaję sobie pytanie: jak wyglądało codzienne życie w czasach okupacji? Czy człowiek codziennie budził się z łapiącym za gardło strachem? Czy wychodził na ulicę modląc się, by nie wpaść w ulicznej łapance? Jak w ogóle wyglądała warszawska ulica na co dzień? Jak wyglądało życie na ulicach innych miast i miasteczek ówczesnej okupowanej Polski? Dzienniki Rembeka, zapiski Miłosza, publicystyka i powieści Mackiewicza, wspomnienia zwykłych ludzi, a nawet znajdowane w Internecie zdjęcia (np. przedstawiające światła ruchu na warszawskim skrzyżowaniu) – te i inne źródła – przedstawiają obraz nieco bardziej skomplikowany niż ten, jakim byliśmy w dzieciństwie i młodości karmieni.
Także opowiadania Albińskiego odsłaniają przede mną jakiś wycinek tamtych lat. Oczywiście jest to literacka wizja, ale jednak pozwala uchwycić coś z tamtej rzeczywistości. Jakiś jej fragment przynajmniej. Pewnie w dużej mierze jest to literatura oparta na osobistych doświadczeniach (dziecięcy bohater ma takie samo imię jak autor) lub zasłyszanych od krewnych, znajomych.
Jaka jest ta rzeczywistość? Zwyczajna i straszna. Zwyczajna, a nawet momentami humorystyczna (opowiadanie „Druga spowiedź”), bo toczy się zwykłe życie – robi się zakupy, idzie się na działkę, bawi się w wojnę wystruganymi z drewna karabinami, jedzie na rodzinne uroczystości kolejką podmiejską, rozpoczyna się rok szkolny w prywatnej szkole, ratuje psa, który wpadł do dołu, przysłuchuje opowieściom niemieckich żołnierzy… Straszna, bo właśnie ci niemieccy żołnierze opowiadają o mordowaniu polskich partyzantów tak, jakby opowiadali o polowaniu na zające albo topieniu miotu kotków. Jakieś dziecko znika i się już więcej nie pojawia. Przy trasie kolejki podmiejskiej stoi szubienica, a na niej wiszą zwłoki skazanych. W nocy słychać strzały i okazuje się, że sąsiad (lub sąsiadka) nie żyje zastrzelony za donosicielstwo. Okolica zostaje otoczona przez żandarmów, a wszyscy mężczyźni wywiezieni. Jednym z lepszych przykładów tej zwyczajności i straszności są takie opowiadania jak „Krysia S.”, „16 września” czy „Chłopiec i żandarm”, a także krótka – opowiedziana w kilku zdaniach zaledwie – historia przyjaźni głównego bohatera z kozakiem „Wanią”, będąca fragmentem opowiadania „Uciekinierzy”.
Dobro miesza się tutaj ze złem, zwyczajność przeplata z grozą. Ten sam człowiek może okazywać przyjazne uczucia polskiemu dziecku i jednocześnie w bezwzględny i okrutny sposób mordować jego starszych rodaków, a nawet rówieśników. Oficerowie niemieccy ocalają z łapanki dziewczynkę wracającą ze szkoły, gdy jednocześnie ich pobratymcy strzelają do uciekającego chłopaka. Ten sam człowiek w mundurze może przejawiać tzw. „ludzkie” uczucia, ale za chwilę może wyciągnąć pistolet, odbezpieczyć i strzelić. W zasadzie cały czas życie wisi tutaj na włosku, a można je stracić nawet wówczas, kiedy wydawałoby się, że już nic nie powinno grozić, że to już koniec tego koszmaru (opowiadanie „Niemcy uciekają”).
Tak się złożyło, że akurat dzisiaj przez przypadek mogłem posłuchać w radio fragmentu wspomnień Stanisława Likiernika, żołnierza AK, powstańca. Dwa zdarzenia z Powstania Warszawskiego, które opisał, zdają się oddawać podobną atmosferę, jak w opowiadaniach Albińskiego. Pierwsze z nich: niemieccy żołnierze wyciągają z narażeniem własnego życia z ruin płonącego domu Polaka. Ich oficer widzi wgniecioną na ramieniu marynarkę i domyśla się, że to od karabinu i że ów człowiek być może chwilę wcześniej do nich strzelał. Oficer każe ocalonego rozstrzelać tym samym niemieckim żołnierzom, którzy właśnie go uratowali. Żołnierze rozkaz wykonują. Drugie zdarzenie: hitlerowscy żołnierze niosą rannego Likiernika na noszach. Obok idzie z nimi starszy człowiek, który nie może nadążyć. Niemiec ponagla go, w końcu zniecierpliwiony strzela do starca. Po chwili mogą iść swoim tempem, niosąc rannego, który w gruncie rzeczy stanowi dla nich większy kłopot.
I może niech to posłuży jako pointa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz