wtorek, 22 grudnia 2009

Machina Paźniewskiego, cz. I


Eseistykę Paźniewskiego lepiej jest dozować stopniowo czytając ją w odstępach kilku lub nawet kilkunastotygodniowych, jeśli się wcześniej z nią nie zetknęło. Jest jak szalona podróż w czasie i przestrzeni z nagłymi przeskokami. Raz jest to Triest, innym razem Aleksandria lub Lwów, pustynia Egiptu lub gotyckie budowle Torunia. Rok 1999 lub 1638, średniowiecze, antyk lub czasy nam współczesne. Nadmierna dawka może doprowadzić do zawrotu głowy i mdłości od przesytu. Jeśli jednak poczekać nieco, nieodparcie po jakimś czasie poczujemy pragnienie, by znowu udać się w tę zwariowaną podróż machiną Paźniewskiego.


Gdyby trzymać się tego porównania do podróży (a lektura kolejnego zbioru eseistyki autora „Kołnierzyka Słowackiego” zawsze jest podróżą), to można by powiedzieć, że czytelnik przyzwyczajony do tradycyjnego w formie eseju poczuje się tak, jakby przesiadł się nagle z powolnej furmanki zaprzężonej w ospałą chabetę do statku kosmicznego z filmów science-fiction. Takiego pojazdu, który potrafi błyskawicznie przyspieszyć, ale też zwolnić, zawisnąć nad niezwykle atrakcyjnym widokiem, zanurzyć się w podwodnym świecie raf koralowych i wystrzelić nagle ku gwiazdom.


Nie jest to bynajmniej przesada. Wystarczy porównać „Eseje wędrowne" Paźniewskiego do choćby klasycznej eseistyki Herberta. Nie ujmując nic zaletom herbertowskiego stylu, mam wrażenie, że czytanie np. „Labiryntu nad morzem” jest jak – horribile dictu! – czytanie wypracowania, streszczenia z lektur (a także relacji z podróży, to fakt). Przy szkicach Herberta ma się świadomość, że autor spędził długie godziny, tygodnie, a nawet miesiące w bibliotece wertując tom po tomie, cierpliwie wynotowując pasjonujące go szczegóły i detale; że twórca niejedno popołudnie poświęcił być może ze szkicownikiem w dłoni przyglądając się interesującym go dziełom sztuki, dotykając pęknięć w mozaikowej posadce starożytnego pałacu, dumając nad ruinami świadczącymi o dawnej świetności minionych potęg. A potem cyzelował cierpliwie zdania.


Czytając Paźniewskiego mam nieustannie wrażenie młodzieńczego wigoru, ogromnej pasji poznawczej. I choć także tutaj znać, że autor spędził niejedną godzinę w bibliotece, to jego eseje są świadectwem jakiegoś wewnętrznego rozedrgania, próby oglądu poznawanej rzeczy pod różnymi kątami, z różnych, często nieoczekiwanych, perspektyw, a ogromną rolę odgrywa w tym wyobraźnia i poetycka wrażliwość. Jeśli u Herberta w, dajmy na to, „Lekcji łaciny” mamy dwie lub trzy płaszczyzny czasowe, to u Paźniewskiego w „Zapachu drzewek figowych” tych płaszczyzn jest co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście. Zmienia się też, jak już zauważyliśmy wcześniej, położenie geograficzne: Triest, Prowansja, Tunis, Dubrownik, Milet, Chiny, Sahara, Termopile, Salt Lake City... Jest to przy tym gra zaskakujących skojarzeń, łączenia odległych zdawałoby się szczegółów. Głos zostaje oddany postaciom zmyślonym, ale też i ludziom z krwi i kości. Fikcja miesza się z rzeczywistością. A do tego wszystkiego jeszcze eseje autora „Europy po deszczu” nie mają zwykłego początku, rozwinięcia i zakończenia. Właściwie ciekawym eksperymentem byłaby próba przeczytania np. „Esejów wędrownych” od końca.


Nie chciałbym być źle zrozumiany: nie jest moją intencją deprecjonowanie eseistyki Zbigniewa Herberta. Sam ogromnie sobie cenię „Martwą naturę z wędzidłem”, książkę, która wywarła na mnie tak ogromne wrażenie, że przyśniła mi się potem jako księga zbudowana ze światła. Inną kwestią są też wartości poznawcze i artystyczne. Tutaj chciałbym przede wszystkim zwrócić uwagę na zasadniczą odmienność twórczości eseistycznej Paźniewskiego od tego, do czego z reguły jest wciąż przyzwyczajony polski czytelnik.


W „Esejach wędrownych”, jak i w pozostałych zbiorach cyklu, można znaleźć mniej lub bardziej obszerne fragmenty poświęcone sztuce eseju właśnie. Już, gdy autor pisze o krytyce literackiej i „umysłowości kołchozowej”, tak charakterystycznej dla krajobrazu intelektualnego współczesnej Polski, to tym samym pośrednio podaje przyczyny, dla których ta sztuka stoi u nas na tak niskim poziomie:


„Dzisiejsza krytyka polska doskonale obywa się bez finezji, głębszych refleksji i błyskotliwej stylistyki. (...)

Oryginalne myślenie zostało uznane za zaginione bez wieści. Wszędzie manko wysiłku i wytrwałości. (...)

Myśleć znaczy łączyć to, co nie połączone i odkrywać zupełnie nowe proporcje, związki i zależności. Niestety umysłowości kołchozowej, która zdominowała polskie życie intelektualne, nie stać na postrzeganie wydarzeń, zjawisk i tendencji z odmiennej perspektywy, bo to w pierwszej kolejności wymaga poczucia dystansu do siebie i najbliższego otoczenia. To kołchozy umysłowe wprowadziły podział na pisarzy «naszych» i «pozostałych». (...)

(...) w obrębie kołchozu umysłowego istnieje jeden rodzaj refleksji: myślenie na zamówienie. Powszechność tego rytuału sprawia, że, jak utrzymują niektórzy obserwatorzy życia społecznego w naszym kraju, tak naprawdę współczesna kultura polska znajduje się w stanie zapaści. To już nie rozkład, lecz zanik.
(...)

Wyćwiczone do banalnych drobiazgów myślenie stadne, okazuje się pełne ograniczeń, dodatkowo skrępowane cenzurą «politycznej poprawności».”
(s. 75-77)

Można polemizować z przedstawieniem sytuacji polskiej kultury współczesnej w tak jednoznacznie negatywnym świetle, ale nie sposób przyznać autorowi racji, że krytyk literacki z prawdziwego zdarzenia – a tym samym możemy się domyślić, iż również nietuzinkowy eseista – powinien być przeciwieństwem „umysłowości kołchozowej”, a „łączenie tego, co nie połączone i odkrywanie zupełnie nowych proporcji, związków i zależności” to także podstawa dobrego eseju.

Włodzimierz Paźniewski, Eseje wędrowne, Katowice 2006.


CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz