niedziela, 3 stycznia 2010

Machina Paźniewskiego, cz. II

Paźniewski nie ukrywa swojego krytycznego stosunku zarówno do kultury polskiej, jak i przemian zachodzących (lub często nie zachodzących, choć należałoby się ich spodziewać) w Polsce ostatnich lat oraz co do Polaków i ich mniemania o sobie samych. Sam zresztą pisze:

„Oto zajęcie godne eseisty: podważać wyobrażenie Polaków o sobie samych i burzyć dobre samopoczucie, dopóki nie jest jeszcze za późno. Wciąż znajdujemy się w stanie przejściowym, który stale się przedłuża”.
(s.119)

Autor „Esejów wędrownych” nie krytykuje jednak Polski, polskości czy polskiej literatury z pozycji jednego z tych euroentuzjastów bezkrytycznie padających plackiem przed nowym bożkiem. Choć przecież Europa, kultura europejska, wieki europejskiej historii są jednym z głównych tematów jego pisarstwa. Będąc Europejczykiem do szpiku kości, jest jednocześnie bez wątpienia eurosceptykiem. Postawa sceptyczna, postawa wątpiącego myśliciela jest bowiem postawą, jaką autor pragnie przyjmować niezależnie od tematu, o którym pisze. Burzenie dobrego samopoczucia i zastanych stereotypów dotyczy zatem różnych aspektów rzeczywistości jako takiej. Powtarzając zwrot z poprzedniego cytatu, autor stwierdza:

„Demaskować absurd, niezależnie gdzie aktualnie znajduje się jego adres – oto zajęcia godne eseisty, dla którego stale aktualne pozostaje pytanie: W jaki sposób zerwać ze stereotypem? W epoce, gdy literatura traci charyzmę na rzecz przekazów obrazkowych, esej stara się ją ocalić, głównie poprzez dystans intelektualny i sceptyczną elegancję stylu. Istotnym warunkiem błyskotliwej twórczości eseistycznej pozostaje skrupulatna lojalność wobec faktów i wrodzony dar, trudny do nazwania, który postrzegam jako trafne wyczucie realiów, nigdy nie zahaczające o konformizm. Nawet, gdy tekst przypomina zbitkę znanych wątków, ich zestawienie kwestionuje zastany porządek. Dziś krajobraz kulturowy ulega stopniowej redukcji. Czas jałowieje, gdyż przyszłość jawi się jako kompletne pustkowie, pozbawione głębszych wartości. Esej przed nikim nie bije pokłonów i żadnym wypadku nie może zamienić się w suche sprawozdanie z podróży po modnych teoriach”
(s. 143)

I nie zamienia się. Nie u Paźniewskiego. Nuda czytelnikowi jego eseistyki nie grozi. Choć nie zmienia to faktu, że pewne wątki autor powtarza, do pewnych pomysłów powraca. Może to drażnić, ale któryż pisarz nie jest wolny od tej wady? Z drugiej strony takie powroty bywają twórcze. Chciałoby się powiedzieć, że autor „Esejów wędrownych” wracając do Lwowa czy Drohobycza nie zawsze wraca tą samą ulicą, czasami nawet nie ulicą, nie wąską, boczną uliczką czy ścieżką, ale poprzez zarośnięte dzikimi krzewami i drzewkami ogrody. I to ogrody, które są symbolem utraconego raju. A jeśli przy tym są to ogrody, którymi być może niegdyś przemykał się ukradkiem Bruno Schulz...

„- Pisz z ironicznym dystansem, pasją i wyczuciem tajemnicy” – przytacza w innym passusie autor słowa swojego profesora uniwersyteckiego. Można się zastanawiać, jak można jednocześnie zachowywać „ironiczny dystans” i w tym samym czasie pisać z „pasją”. Można. Myślę, że akurat Paźniewskiemu się to udało. Przynajmniej częściowo. Może nie za każdym razem. Zresztą, najlepiej przekonać się samemu.

Nie zawsze z Paźniewskim się zgadzam. A przynajmniej mam wątpliwości. Chęć polemiki. Na przykład, gdy chlasta polską literaturę (zapewne słusznie), ma się ochotę zawołać: „Autor, autor!”. I wcale nie dlatego, by na scenę wyszedł twórca udanego spektaklu, ale by wreszcie się dowiedzieć, kogo tak Paźniewski poniewiera. Ten jednak z uporem maniaka unika odpowiedzi, przytacza nazwiska tylko tych, których sobie ceni. A z polskiej literatury obok Gombrowicza czy Schulza, powracających raz za razem, pojawia się w „Esejach wędrownych” na przykład mało znany szerszemu gronu czytelników Jerzy Narbutt.

Raz wszelako autor „Pięści nad pięściami” robi wyjątek. Może dlatego, że jednak dostrzega u krytykowanych przez siebie autorów coś ciekawego, inspirującego, zalążek, potencjał czegoś więcej niż tylko jako tako sprawnie napisany tekst. A poza tym jeden z tych autorów nie jest Polakiem. Chodzi o książkę Andrzeja Stasiuka i Jurija Andruchowycza „Moja Europa. Dwa eseje o Europie zwanej Środkową”. Ten fragment „Esejów wędrownych” jest nawet dość zabawny. Gdy o nim myślę, widzę przed oczami taką mniej więcej scenkę: Stary wyga przypatruje się dwóm smarkaczom grającym, dajmy na to, w baseball. Chłopcy uwijają się pełni zapału i pewności siebie. Mistrz dostrzega znamiona talentu i entuzjazm chłopców, ale jego fachowym oczom nie umyka najmniejszy błąd i fakt, że brak umiejętności nadrabiają zapałem. W końcu cmoka z dezaprobatą i mówi:

- Oj, chłopcy, chłopcy, dajcie mi ten kij no.

Speszeni nastolatkowie podają.

- Postawa powinna wyglądać tak – demonstruje – takie ugięcie kolan, kij trzymamy tak...

Po kilku kompetentnych instrukcjach każe rzucić piłkę. Siła i wprawa, z jaką odbija, wprawia ich w osłupienie. Szczęki opadają. Mistrz z uśmiechem podaje kij jednemu z nich. Kłania się. Odchodzi. To wszystko.

Włodzimierz Paźniewski, Eseje wędrowne, Katowice 2006.
część I

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz