poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Z życia mikrobów XIV - „Nie szantażujcie mnie tą trumną”, czyli narodu „elyta” zębami zgrzyta.

Z wyjątkiem paru zdjęć i jednego tekstu, nie zabierałem głosu, choć krew się we mnie gotowała. Chciałem zachować powagę chwili, uszanować pamięć tych, którzy odeszli. Czasami w chwilach żałoby lepiej milczeć niż silić się na to, by powiedzieć coś mądrego lub zwłaszcza coś niemiłego.

Kiedy były redaktor naczelny pewnej gazety zamieścił wzruszające wideo (piszę to bez ironii), w którym mówił o swoich spacerach z Prezydentem, gdy ten jeszcze Prezydentem nie był, i zastanawiał się na rachunkiem sumienia, nad rachunkiem swoich przewin wobec niego, pomyślałem sobie, że tym razem będzie inaczej, że zwierzęta przemówią ludzkim głosem i może choć przez ten tydzień zapanuje atmosfera powagi, szacunku wobec zmarłych w tak tragicznych okolicznościach, a ci, którzy dawniej szczekali i wyli, uronią choć jedną szczerą łzę.

Ale bardzo szybko się okazało, że się mylę. Przeglądając serwisy informacyjne, szukając wiadomości o katastrofie, oczywiście zaglądałem na stronę tej gazety. I oto już wkrótce mieliśmy bardzo klarowny, choć podany w delikatnej formie przekaz, w którym niekiedy wprost, a niekiedy między linijkami mogliśmy wyczytać co następuje: otóż ten stary nienawistnik, Brat Prezydenta, nie potrafi wyjść poza swoją niechęć i wyciągnąć dłoni do szczerze współczujących mu premierów dwóch bratnich narodów. Wprawdzie ma do tego prawo, ale...

Prymus i Łobuz od historii bowiem stali się nagle dobrymi kumplami. Chłopaki zadzwonili do Brata Prezydenta, że na miejsce katastrofy nie jadą bez niego, że zaczekają. No, cóż... Na nic te starania, Brat Prezydenta postanowił pojechać sam. Nawet po przyjeździe nie raczył pójść, żeby się przywitać. Ach! Co za czarna niewdzięczność! Aczkolwiek ma w tak ciężkich chwilach prawo tak się zachować, jednakże z drugiej strony...

Tymczasem Prymus bez chwili wahania, nieomylnie rozpoznał trumnę Prezydenta i do niej podszedł. No tak, nawet w tak tragicznych okolicznościach potrafił zachować się wzorowo. Wszyscy też mieliśmy okazję oglądać, jak Łobuz od historii przytula go do serca, by go pocieszyć. Prymus przecież pała miłością do wszystkich, nawet do Łobuza od historii, który jak trzeba to da fangę w nos i kopnie w nery albo walnie głową o ścianę. Nie są to może miłe cechy, ale w końcu milsze niż taka zapiekła nienawiść i niepohamowana ambicja, jak w przypadku Brata Prezydenta. Wszak Łobuz od historii przytulający Prymusa – i to NASZEGO Prymusa! – albo wypuszczający z rąk białego gołąbka pokoju budzi czułość i wzruszenie!

To wszystko nawet nie było stworzone rękami dziennikarzy tej gazety. Jakoś tak się stało, że dziennikarz bratniego narodu im to podsunął.

Potem już było tylko gorzej. Kiedy bowiem odezwała się na łamach tego dziennika pewna stara Wesz, obrońca tow. Donosiciela i Zdrajcy w jednym, która akurat w tych okolicznościach powinna siedzieć cicho, wiedziałem, że teraz to już nie może być dobrze. I nie było. Uaktywniła się „elyta” narodu. Reżyser, którego niezbyt udany film, przypominający rekonstrukcje wydarzeń Wołoszańskiego, nagle dzięki tej tragedii stał się popularny i przysłużył – co trzeba przyznać - popularyzacji wiedzy o Katyniu, musiał zabrać głos. I wtedy już było pewne, że miejsce pochówku podzieliło zbratanych (nomen omen!) na chwilę rodaków. No bo przecież, jeśli wielki „ałtorytet”, który potrafi odnaleźć diament w popiele, mówi, że Królewskie Wzgórze to nie jest godne miejsce dla Prezydenta, to z pewnością stoi za nim znaczna część społeczeństwa, która potem zbiera podpisy w Internecie i demonstruje tysiącami sprzeciw na skwerach i ulicach miast.

Tak oto po paru dniach skończyła się żałoba, zaczęło się jakże znajome ujadanie, wycie, skrzek, pisk, rechot...

O reszcie nie chce mi się nawet pisać. Mogliście sami to zobaczyć. Oczywiście dziennikarze tej gazety zachowali się, jak ten złodziej, co dla odwrócenia uwagi najgłośniej woła: „Łapaj złodzieja!” i znaleźli winnych zakłócenia atmosfery ogólnego pojednania i wzajemnej miłości, którzy na dodatek coś tam bredzili o możliwości jakiegoś zamachu. No a poza tym, jeśli nawet dziennikarze owej gazety popełnili jakiś nietakt, to przecież nikt nie będzie ich szantażował „tą trumną” (trumnami?). I to zwłaszcza w dniu, gdy naród się zgromadził na placu Naczelnika, by uczcić ofiary katastrofy. Niektórzy zresztą z tego narodu i tak stracili cierpliwość i zaczęli się przed czasem rozchodzić do domu.

Myśląc o tym wszystkim, zastanawiam się: Czego oni się tak boją? Co im przeszkadza, że na Królewskim Wzgórzu znajdą się dwie trumny więcej, które staną się w taki sposób symbolicznym uczczeniem wszystkich ofiar tej tragedii?

Czego się boją? No, cóż... Boją się właśnie tego symbolu. Boją się, że legenda Prezydenta, którego opluwano, wyszydzano, z którego kpiono i drwiono, zacznie rosnąć. Boją się, że nad tym mitem nie zapanują, że go nie powstrzymają, że te trumny, których się tak obawiają, ich przygniotą i stracą rząd dusz.

1 komentarz:

  1. Dla mnie też to był szok. Nie wiem, może jestem naiwny, ale miałem jakieś złudzenia. Natomiast wystarczył jeden impuls, żeby w tym motłochu odezwały się znowu najgorsze instynkty. Z pistoletu startowego odpalili ci co wcześniej z niego odpalali.

    Ale nie wypracowaliśmy jako państwo sposobu postępowania w takich sytuacjach. Tak żeby wszystko odbyło się bez zamieszania, godnie i niejako z automatu. W szanującym się państwie nie powinno dochodzić do takich sytuacji.

    pzdr

    OdpowiedzUsuń