poniedziałek, 8 czerwca 2009

Płomyk w ciemności


Nie lubię czytać książek po obejrzeniu filmu zrobionego na ich podstawie. Nie ma siły – postać wykreowana przez aktora będzie się narzucać wyobraźni. I choćby nawet sam pisarz opisał ją inaczej. Pamiętam, jak w dzieciństwie zdziwiłem się, że pan Zagłoba z Trylogii Sienkiewicza wygląda nie tak, jak ten znany mi z filmu. Złościło mnie to, ale nic nie pomogło – ten filmowy zasłaniał sobą tego literackiego.

Po powieść Cormaca McCarthy’ego sięgnąłem w zasadzie przez przypadek i to po zobaczeniu genialnego filmu braci Coen. Ot, zaintrygowany pewną popularnością amerykańskiego pisarza, z ciekawości zajrzałem do pierwszej lepszej książki jego autorstwa. I nie mogłem się oderwać. A że akurat trafiłem na „No Country for Old Men”...

Oczywiście nie było rady: aktorzy przesłonili moje własne wyobrażenia. Nie da się przecież zapomnieć tak demonicznej postaci, jak Chigurh, w którą wcielił Javier Bardem. Myślę, że do tej pory przechodniów znających film musi przechodzić dreszcz przerażenia na widok samego aktora, a zagrany przez niego zabójca może przyśnić się w najgorszym koszmarze. Nota bene Bardema zupełnie nie skojarzyłem z odtwarzaną przezeń rolą w kiepskim i żałosnym, moim skromnym zdaniem, filmie „Drżące ciała”. Tak odmienne są te postaci.

Pierwszą rzeczą, która mnie zaskoczyła, było to, jak niewiele bracia Coen zmienili w samej filmowej opowieści. Jakby McCarthy napisał im gotowy scenariusz. Z głównych różnic, jeśli mnie pamięć nie zwodzi, zapamiętałem przede wszystkim wątek dziewczyny, którą Moss spotyka na drodze. Nigdy nie widziałem sensu prób tzw. „wiernego oddania” powieści na ekranie. Ekranizacja dzieła literackiego jest zawsze interpretacją, wizją reżysera, autora scenariusza, wypadkową tych dwóch wyobrażeń i gry aktorów. „Wierne” przenoszenie literatury do filmu, gdyby w ogóle było możliwe, to w gruncie rzeczy jakiś absurd. Po co to robić, jeśli jest już sama powieść? Tylko dla wygody widza, któremu nie chce się ruszyć szarych komórek?

Drugą rzeczą, która mnie zdziwiła, było wyrafinowanie tej z pozoru prostej powieści. Początkowo sądziłem, że znani reżyserzy wzięli na warsztat jakąś dość typową opowieść kryminalną, którą przetworzyli w film o potędze i diabolicznej sile zła. Tymczasem okazuje się, że w utworze McCarthy’ego kryje się znacznie więcej, niż zaczynający lekturę czytelnik może się spodziewać. Jako miś o małym rozumku, dopiero po odłożeniu książki, skojarzyłem, że przecież jej tytuł to dosłowny cytat z wersu otwierającego słynny wiersz W.B. Yeatsa „Sailing to Byzantium” („Ojazd do Biznacjum” w tłum. Czesława Miłosza): „That is no country for old men”. Z kolei historia z czasów wojny, jaką szeryf Bell opowiada swojemu wujowi, musi siłą rzeczy nasuwać myśl o „Lordzie Jimie” Josepha Conrada. Te, i być może inne, których nie zauważyłem, nawiązania literackie wydają się bardzo ważne dla zrozumienia całej powieści.

Jeszcze trzecia sprawa. Z filmu jako finałową scenę, jego mocny akcent, zapamiętałem tę, w której Chigurh po wypadku samochodowym kupuje od chłopca koszulę i opatrzywszy jako tako skaleczenia, oddala się. Upersonifikowane zło, które odchodzi, by wylizać się z ran i powrócić w być może jeszcze groźniejszej postaci. Zupełnie zapomniałem o snach starego szeryfa, a ponoć w filmie też opowiada on o nich swojej żonie. Tymczasem w powieści to właśnie drugi sen Bella jest tym mocnym zwieńczeniem całej historii: żar ogniska niesiony z troską w rogu poprzez mrok i zimno nocy. Żar, który daje nadzieję na to, że gdzieś zapłonie ogień, przy którym będzie można się ogrzać, choćby wydawało się nawet, że wszystko już przepadło. To bardzo piękny, wyrazisty, zapadający w pamięć obraz. Wręcz conradowski. Jak biała plamka koszuli Tuana Jima w oddali na tle pogrążonego w mroku wybrzeża.

Cormac McCarthy, No Country for Old Men, London 2007.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz