Abonamentu na telewizję „Republika” raczej nie wykupię,
chociaż z zadowoleniem powitałem fakt powstania kolejnej alternatywy dla mediów
głównego nurtu. Po prostu nie oglądam telewizji, o czym wiedzą czytelnicy tego
bloga. Wykupienie abonamentu wchodziłoby w grę chyba jedynie jako forma
poparcia dla tej stacji telewizyjnej, bo codzienne oglądanie programów nie
byłoby możliwe. Na razie przy moich skromnych środkach finansowych wystarczy
mi, że wspieram dwa tygodniki, które powstały z jednego, co i tak jest jakimś
dodatkowym obciążeniem budżetu i zapewne w końcu będę musiał wybrać jeden albo
po zapoznaniu się uprzednio ze spisem treści kupować je na zmianę.
Mimo mojej niechęci do oglądania telewizji i marnowania na
nią cennego czasu, zawsze cieszy mnie znalezienie w sieci zapisów ciekawych
programów, szczególnie tych dotyczących kultury. Można je w końcu obejrzeć w
dowolnym i wolnym czasie, nie siedząc jak pies uwiązany do magicznego pudełka.
Poniżej trzy wybrane fragmenty z telewizji „Republika”. Wszystkie
trzy to w gruncie rzeczy takie „grzeczne” rozmowy i nie do końca są tym, czego
bym oczekiwał po inspirującym programie kulturalnym. Wolałbym, aby chociaż od
czasu do czasu „polała się krew”, aby doszło do ostrego sporu, kontrowersji,
aby naprzeciw siebie stanęli antagoniści, aby ktoś wyśmiał, podając sensowne
argumenty, najnowsze „hity”, przywalił z krytycznego panzerfausta, jak to
uczynił ostatnio np. mój ulubiony krytyk z okazji wydania „Kronosa”. Mimo to
zachęcam zwłaszcza do obejrzenia wywiadu z Janem Polkowskim, któregodebiutancka powieść „Ślady krwi” właśnie się ukazała. Z tej rozmowy
zaczerpnąłem tytuł i tam można też znaleźć odpowiedź na postawione w nim
pytanie.
Sprawa dystrybucji filmu „Cristiada” jest przykładem na to,
że sieci kinowe nie są tylko zainteresowane zyskiem i że ich głównym motorem
napędowym nie jest tylko pieniądz. Są one po prostu częścią tego wielkiego
systemu prania mózgów, do jakiego należą w większości stacje radiowe i
telewizyjne, wielkie koncerny prasowe i wydawnicze. Przecież w takim kraju, jak
Polska, film „Cristiada” z miejsca powinien się stać hitem, filmem, na który
przy odrobinie promocji ludzie waliliby drzwiami i oknami. Tymczasem we
Wrocławiu filmu w drugiej połowie maja nie można już obejrzeć w żadnym kinie, a
przedtem pokazywały go tylko dwa (chyba, że coś przeoczyłem) i to w takich
godzinach, że dla większości widzów wybranie się na seans to praktycznie mission impossible.
A przecież „Cristiada” to film familijny w dwojakim co najmniej
znaczeniu: po pierwsze to film, na który bez obaw można się wybrać całą rodziną
(uwzględniając oczywiście, że niektóre sceny mogą być zbyt drastyczne dla
dzieci w wieku przedszkolnym). Po drugie to film, w którym każdy członek
rodziny odnajdzie coś dla siebie: ojciec – przykład prawdziwego twardego
mężczyzny, człowieka czynu, unikającego zbędnych słów; matka – wzór prawdziwej
pani domu – pięknej, zadbanej, pełnej kobiecości; syn – bohaterskiego chłopca,
który może z początku trochę błądzi, ale potem wykazuje się odwagą, wiarą i
wiernością zasadom, lojalnością wobec przyjaciół; córka – model nie tylko
eleganckiej dziewczyny, ale także gotowej zaangażować się w słuszną sprawę,
wspomóc mężczyzn w ich męskich zadaniach.
Nie jest to film eksperymentalny z pewnością. Nie przypomina
filmów braci Coen, od których zapożyczyłem polskie tłumaczenie tytułu. Nie ma w
nim ironii, puszczania oka do widza. Jest to film, który nie unika patosu, jak
patosu nie unikał „Byliśmy żołnierzami”. Ale w końcu jest to opowieść oparta na
tragicznych wydarzeniach, hołd złożony ludziom, którzy stanęli bohatersko w
obronie swojego prawa do wolności, wolności wyznawania Chrystusa. Jest to
opowieść o ludziach prawdziwych, żyjących pełnią życia, o bohaterach i
kanaliach, o jasnych zasadach i powinnościach moralnych, o moralnych wyborach,
czasem niełatwych, w czasie konfliktu. Jest to film o wierze i jej braku. O
wiary poszukiwaniu i pytaniu o sens podejmowanych działań.
Nie sposób na tym filmie powstrzymać wzruszenia. Ale
przecież nawet prawdziwy, twardy mężczyzna uroni łzę, co nie pozbawia go wcale
męskości. Tak to widzimy w filmie. Bo męskość nie oznacza wcale braku wrażliwości,
choć może oznaczać unikanie nadmiernej czułostkowości.
I właśnie motyw męstwa, dzielności, „prawdziwego charakteru”
(„True Grit”) jest jednym z tych, które dla mnie w tym filmie wydają się być szczególnie
ważne (czy tego obawiali się dystrybutorzy oprócz katolickiego przesłania?). Mamy
tutaj różne formy tego męstwa: Męstwo starego katolickiego kapłana, który nie
ucieka i z modlitwą na ustach oczekuje na śmierć, a którego tak wzruszająco i
pięknie zagrał Peter O’Toole. Męstwo generała (w którego wcielił się Andy
Garcia) stającego do walki po stronie prześladowanych, choć z początku nie
dzieli ich wiary. Męstwo prostego, nieco nieokrzesanego i nie zawsze postępującego rozsądnie, ale już za
życia legendarnego cristero, którego na ekranie znakomicie odtworzył Oscar
Isaac. I wreszcie prowadzące do męczeńskiej śmierci męstwo młodego chłopca, doskonale
oddanego przez młodego aktora Mauricio Kuri. Nie należy oczywiście zapominać o
dzielności portretowanych w tym filmie kobiet wspierających mężczyzn, biorących
swój udział w walce, rozumiejących, że są cele wyższe, dla których należy
poświęcić osobiste szczęście.
Trzeba też pamiętać, że „Cristiada” jest oparta na
autentycznych wypadkach i autentyczne są postaci, w których role wcielają się
aktorzy. Przypominają o tym autorzy filmu na końcu, dodając garść krótkich
informacji o poszczególnych postaciach, z których część to męczennicy uznani
przez Kościół za świętych bądź błogosławionych. Oczywiście film rządzi się
swoimi prawami i nie należy oczekiwać od niego całkowitej wierności faktom.
Zdziwiły mnie natomiast wyczytane gdzieś pretensje jednego z recenzentów, że
film jest nazbyt długi. Nie uświadomiłem sobie, że faktycznie projekcja trwa
dłużej niż przeciętna, bo po prostu tak bardzo wciągnęła mnie opowiadana
historia. To nie jest film z dłużyznami. To jest opowieść, która pochłania,
swoją dynamiką nie pozwala na chwilę nudy, która wzrusza, porusza i daje do
myślenia.
Na film szedłem z nieco podobnymi obawami, z jakimi
zabierałem się do przeczytanej niedawno książki Jana Polkowskiego (o czym
pisałem niżej) – sądziłem, że publicyści narzekający na niechęć dystrybutorów
do rozpowszechniania tego filmu przesadzają, że być może film jest po prostu „słuszny”,
ale wcale nie taki rewelacyjny. Tymczasem okazało się, że film jest naprawdę
znakomity i że w zachwytach widzów i części recenzentów nie ma przesady. Jak
już wspomniałem wyżej, wygląda więc na to, że wielkim sieciom kin nie chodzi
tylko o pieniądze, ale o coś jeszcze. Pytanie o co? Jakiego widza chcą sobie
wychować (wyhodować)? I kto za tym stoi?
Cristiada,
reż. Dean Wright, scen. Michael James Love, Meksyk 2012.
Wydawnictwo M, które mi mocno podpadło (patrz moje uwagi o
debiucie prozatorskim autora „Elegii z Tymowskich Gór”), stanęło na wysokości
zadania i po moim e-mailu przeprosiło za wysłanie książki „Ślady krwi” bez
autografu Jana Polkowskiego. Bardzo też szybko, ku mojemu zaskoczeniu,
otrzymałem egzemplarz sygnowany przez krakowskiego poetę.
Nie jestem kolekcjonerem autografów słynnych pisarzy i właściwie
– oprócz chyba jednego, autorstwa mojego kolegi historyka – nie mam ich wcale,
ale autograf Jana Polkowskiego z różnych względów ma dla mnie specjalne
znaczenie. To dłuższa historia i nie będę jej tutaj opowiadał. Może kiedyś,
kiedy urośnie mi długa siwa broda i nie będę się już więcej przejmował ani
krępował.
Kiedy byli komuniści wybierali przyszłość, kiedy
antylustratorzy chcieli zabetonować ubeckie archiwa i mówili o szambie, tak
naprawdę chodziło im o jedno: o to, by odkrywanie przeszłości nie wydobyło na
jaw prawdziwego bohaterstwa ludzi, którzy niezłomną postawą zadali kłam twierdzeniu,
że „wszyscy byli umoczeni”. Ich miejscem miały na zawsze pozostać bezimienne
mogiły. Przecież archiwa polskiej bezpieki są świadectwem nie tylko małości,
podłości i słabości, ale również pokazują, że byli tacy, których złamać się nie
udało, którzy do końca wytrwali w wierności swoim ideałom. Jednym z takich
niezłomnych bohaterów jest rotmistrz Witold Pilecki. To o nim, jako prawdziwym
człowieku honoru będą się uczyć przyszłe pokolenia młodych Polaków, jeśli coś
takiego jak Polska będzie jeszcze w ogóle istnieć. Gen. Kiszczak, rzekomy
„człowiek honoru” oraz gen. Jaruzelski („odpieprzcie się od generała”) będą w
przyszłych podręcznikach historii występować jako pomniejsze kanalie, ludzie,
którzy nie zasługują na to, by Rotmistrzowi czyścić oficerki.
Nic dziwnego, że niektórzy usiłują zrobić wszystko, by coś
do Witolda Pileckiego się przylepiło. Zwłaszcza, że w poniedziałek
obchodziliśmy 112 urodziny tego dzielnego człowieka, prawdziwego wzoru
bohaterstwa i poświęcenia dla młodzieży, a dla chłopców w szczególności. To
znakomita okazja, by wysmarować paszkwil – a nuż coś przylgnie i zostanie.
Tak, prawdziwa wielkość niektórych boli. Kieruje nimi nie
tylko zazdrość, ale świadomość, że w blasku rzeczywistej chwały ich własna
podłość, ich własna mierność, ich własny koniunkturalizm są tym bardziej
widoczne. Dlatego będą się starać za wszelką cenę dowodzić, że inaczej się nie
dało, że nawet tak nieustraszony żołnierz jak rotmistrz Pilecki musiał się
poddać, uznać wyższość konieczności historycznej, skundlić się. Jeśli nie uda
im się przeinaczyć faktów, wymyślą coś innego. Na przykład zrobią z Rotmistrza
pedofila. W końcu można było wypisywać bzdury o homoseksualizmie „Zośki” i „Rudego”,
bohaterów „Kamieni na szaniec”, to dlaczego by nie o Witoldzie Pileckim? Wystarczy
zdjęcie, na którym Rotmistrz trzyma na kolanach swoją córeczkę, a już jakaś
mądra inaczej pani profesor z PAN (a może z PANI?) wysmaży odpowiednią
interpretację. W ten sposób można by nawet przy okazji przykryć pedofilski skandal
związany z pewnym lewakiem o nazwisku kojarzącym się z bandytą.