środa, 18 marca 2009

W „Wysokich Obcasach” nie zawsze do twarzy (zwłaszcza facetowi)


Jestem chyba jedną z ostatnich osób w tym kraju, która miałaby ochotę sięgnąć po „Wysokie Obcasy”, magazyn pań wyzwolonych. Tak się jednak złożyło, że ktoś, znający moją sympatię do twórczości i samego Wojciecha Waglewskiego, podrzucił mi ostatni numer tego pisma. Pomieszczony w nim wywiad z Waglewskim polecam, bo muzyk mówi naprawdę ciekawie i parę prostych prawd, o których warto pamiętać. Zawsze też wzruszała mnie jego wieloletnia i trwała miłość do niezmiennie tej samej kobiety i to, z jaką czułością o niej mówi, a nawet dla niej śpiewa (wystarczy choćby wspomnieć płytę „Waglewski gra żonie”). To zaiste ważne i dobry przykład, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, jak to różnie w środowisku zajmującym się zawodowo rozrywką (i nie tylko w nim) bywa.

Waglewskiego słucham od pierwszego longplaya (nieraz „idąc i skacząc po dziurach w chodniku” mamrotałem: „nie będę mówił do siebie na ulicy, nie będę mówił do siebie na ulicy” albo podśpiewywałem: „późno już i wieje zimny wiatr”) i pozostaję jego muzyce wierny do dziś. Zawsze też ceniłem sobie pewną jego, jak mi się wydawało, niezależność tak myślenia, jak i twórczości, mającej swoje osobne miejsce na polskiej scenie muzycznej. Autor „Sno-powiązałki” zdawał mi się osobą, w przeciwieństwie do większości światka popkultury, daleką od politycznej poprawności i stadności myślenia. Wywiad dla magazynu pań wyzwolonych w zasadzie potwierdza ten obraz. A jednak w ostatnim czasie zauważyłem u Waglewskiego niepokojącą zmianę i przykład, acz drobny, również odnajduję w zapisie tej rozmowy.

Muszę się zastrzec, że nie specjalnie fascynują mnie wywiady z muzykami i nie śledzę też każdej wypowiedzi lidera Voo Voo, więc nie wykluczam, iż symptomy można było dostrzec wcześniej. Generalnie wolę, gdy muzyk gra, a nie gada, bo w większości przypadków – choć bywają chwalebne wyjątki – nie ma on nic ciekawego do powiedzenia, a z reguły sprowadza się to do paru utartych i popularnych w danym momencie schematów (np. globalne ocipienie, walka o środowisko naturalne, prawa „uciskanych” homosiów, walka z rasizmem i tym podobne). Jak się okazuje również wysoki iloraz inteligencji nie na wiele się tu zdaje. Gdy byłem nałogowym oglądaczem telewizji i kiedy posiadałem ten sprzęt, z rozbawieniem oglądałem wywiady z gwiazdkami popkultury w eMpTyV (coś w stylu: I wtedy wpadł Jack i powiedział: „A może zagrajmy to w ten sposób” i zagraliśmy, i było świetnie, a Steve zasugerował, by dodać tutaj partię chóralną, co przysporzyło nam nieco problemów, ale Mark znał znakomity chór z lokalnego kościoła baptystów i to był strzał w dziesiątkę. I wtedy ja ... itp., itd., ple, ple).

Wracając do Waglewskiego – mam wrażenie, że jakby muzyk ten zaczął żyć, przynajmniej częściowo, w wirtualnym świecie kreowanym przez gazety i pisma, którym udziela wywiadów. Może spędza z pewnymi dziennikarzami zbyt dużo czasu? Nie mam pojęcia. Nie każdy musi lubić PiS i nie mam o to pretensji. Lubię zresztą porozmawiać o polityce, jeśli dyskusja jest daleka od zacietrzewienia i gdy mój rozmówca nie pieni się „tolerancją”, jeśli mowa np. o braciach Kaczyńskich. Myślałem, że Waglewskiego stać na krytyczny dystans, zwłaszcza w przypadku mediów i kreowanej przez nie wirtualnej rzeczywistości. Po tym, jak dał się wciągnąć w nagranie płyty z Maleńczukiem, opinię odrobinę zmieniłem.

Dwa przykłady – jeden z wywiadu dla „Przeglądu”, a drugi ze wspomnianego wyżej numeru „Obcasów”. W „Przeglądzie” autor „Floty zjednoczonych sił” tak prawi: „Zawsze miałem z Kościołem na bakier, mimo że jestem człowiekiem wierzącym, ale teraz ta instytucja jest w moich oczach zdyskwalifikowana. (...) zaczęła się wchrzaniać w moje życie z kaloszami”. Muszę przyznać, że oprócz paru innych, ten fragment rozmowy z muzykiem szczególnie mnie zaintrygował. I nie przestaje mnie intrygować do dziś. Jestem ciekaw, na czym polega owe „wchrzanianie” się instytucji Kościoła w życie Waglewskiego „z kaloszami”? Czyżby lokalny ksiądz proboszcz zaglądał twórcy pod poduszkę, sprawdzał, jakie strony internetowe przegląda? A może każe podpisywać listę obecności na każdej Mszy św. i przynosić pisemne usprawiedliwienie od lekarza na wypadek nieobecności? Czyżby jakiś utwór lidera Voo Voo trafił na Indeks ksiąg zakazanych? Czyżby ksiądz za pokutę kazał mu słuchać codziennie Radia Maryja (kara byłaby to zaiste surowa!)? Pojęcia nie mam, ale ta „opresja” ze strony Kościoła instytucjonalnego zabiła mi klina i nie potrafię tego rozgryźć, bo jako żywo żadnego ucisku nie odnotowałem, choć o samej instytucji parę słów krytycznych mógłbym również powiedzieć.

I drugi drobny przykład z „Wysokich Obcasów” (a mogło być tak pięknie!): „Bieżączka, tym nie warto się przejmować. Dwa lata IV RP to były np. lata stracone. Publicystyka zawładnęła naszymi duszami. Tym bardziej chromolę”. Przyznam się, że im bardziej próbowałem zrozumieć tę wypowiedź, tym mniej ją pojmowałem; im bardziej usiłowałem zgłębić jej sens, tym mniej sensu w niej odnajdywałem (wszelkie skojarzenia z „Kubusiem Puchatkiem” jak najbardziej uzasadnione). Chociaż... Zaraz! No tak! Pamiętam, jak to „publicystyka zawładnęła naszymi duszami”! Budziłem się o świcie zlany potem, że zaraz rozlegnie się łomotanie CBA do moich drzwi, a bezwzględni oprawcy wyprowadzą mnie w kajdankach. Z niepokojem patrzyłem przez okno, czy a nuż nie pojawi się wataha kaczystowskich bojówek, która powybija mi szyby i podpali dom. Drżałem na myśl, że oto zaraz Kaczyński z Giertychem przepuszczą zmasowany atak nuklearny na Rosję i co gorsza Unię Europejską wpędzając nasz kraj w wojnę, nieszczęście i ruinę. Z przerażeniem myślałem o tym, że mogę się znaleźć jako oskarżony na sfingowanym przez tego potwora Ziobrę procesie. Ze zgrozą widziałem przed oczami duszy mojej, jak to umieram na grypę, bo mój lekarz zginął zakatowany przez bojówki ministra sprawiedliwości. Waglewski w rzeczywistości pije do pana redaktora i mówi mu między wierszami: „Mogliście nas rzetelnie informować, a wyście siali panikę. Mogliście pokazywać nam dobre i złe strony, a wyście zatruwali nam duszę publicystką! Zmarnowaliście dwa lata! Ot co!”


Wojciech Waglewski może i czasem gada jak potłuczony, może i publicystyka zatruwa mu duszę, ale to nie zmienia faktu, że z niecierpliwością będę czekał na każdą kolejną jego płytę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz