czwartek, 31 grudnia 2009

To, co mnie wkurzyło w mijającym roku

Obok wielu rzeczy, które mógłbym wymienić, ta szczególnie leży mi na wątrobie, bo dotyczy mojego rodzinnego miasta. Jest to tzw. „strefa egzaminacyjna” dla starających się o prawo jazdy. Pomysłodawca tej strefy widać zupełnie nie brał pod uwagę mieszkających i pracujących w jej obrębie ludzi. Ruch pojazdów oznaczonych literą „L” (samochodów osobowych, ciężarówek, motocykli, autobusów, samochodów z przyczepą) wyraźnie w ciągu ostatniego roku wzrósł. I to wzrósł do tego stopnia, że „eLki” utrudniają poruszanie się i parkowanie nie „tylko” innym użytkownikom drogi, ale również sobie nawzajem.


Nie wiem, dlaczego nikt w tej sprawie nie reaguje, choć ponoć mieszkańcy piszą skargi. Gdybym był dziennikarzem, miał na to czas i stosowne środki, to byłaby to sprawa numer jeden na mojej liście. Ci, którzy jeżdżą w obrębie ulic Kamiennej, Bardzkiej, Borowskiej, Ziębickiej, Armii Krajowej, po ulicach Brochowa oraz paru innych, wiedzą, jakim koszmarem jest przemieszczanie się po tym obszarze. Sam miałem okazję już kilka razy wdać się w kłótnie z instruktorami nauki jazdy, którzy mieli do mnie (sic!) pretensje, że ośmieliłem się zająć miejsce, na którym ich uczeń usiłował zaparkować. Gdy zauważyłem w rozmowie z jednym z nich, że ilość samochodów nauki jazdy na metr kwadratowy przekracza wszelkie wyobrażenia, zasłaniał się strefą egzaminacyjną. Jednak jego samochód nie był oznaczony jako egzaminacyjny. Dodam, że ruch „eLek” zaczyna się we wczesnych godzinach porannych, a kończy o późnych godzinach nocnych. Nie ustaje również w dni wolne. Już po drugim dniu świąt, w niedzielę można było samochody nauki jazdy zobaczyć ponownie na okolicznych ulicach.



Nie jest moją intencją walka ze szkołami nauki jazdy, bo chyba nikt normalny nie zaneguje potrzeby ich istnienia. Jednak sytuacja, w której utrudniają one życie mieszkańcom Wrocławia, a nawet stwarzają zagrożenie, nie powinna być tolerowana. Zagraniczny klient mojej znajomej, gdy zobaczył, co się tutaj dzieje, skomentował to w ten sposób: „U nas byłoby to niemożliwe. Wystarczyłaby interwencja dziennikarza i byłoby po sprawie”.


Być może pomysłodawca „strefy egzaminacyjnej” chciał stworzyć warunki, w których wszyscy kandydaci mieliby mniej więcej równe szanse. Tymczasem jest tak, jakby dał owym kandydatom ściągę z zadaniami i odpowiedziami, które mają pojawić się na egzaminie. Gra byłaby fair, gdyby do strefy egzaminacyjnej mogły wjeżdżać tylko pojazdy oznaczone naklejką „Egzamin” i których kierowcy faktycznie ten egzamin zdają. A najlepiej by było dla mieszkańców, aby takiej strefy w ogóle nie było albo by było ich przynajmniej trzy i zmieniały się co jakiś czas bez wiedzy instruktorów. W ten sposób nie mieliby pretekstu, by najeżdżać jeden obszar, zakładać tutaj swoje szkoły i wywoływać wściekłość mieszkających i pracujących tu ludzi.

Zapewniam, że to, co pokazano na zdjęciach, to pikuś. Sześć aut nauki jazdy (w tym ciężarówka, widziana na jednym ze zdjęć w tle) to nic, bywa znacznie, znacznie gorzej.

środa, 30 grudnia 2009

Podsumowanie na koniec roku

Wszyscy robią wokół podsumowania roku, więc będę mało oryginalny i też zrobię takie prywatne, pobieżne i niezbyt dokładne (co dla mnie typowe, niestety), a oparte w większości na moich własnych wpisach w blogu.

Literatura polska

Do głowy przychodzą mi przede wszystkim dwie rzeczy wybijające się wysoko ponad przeciętność: znakomite „Po śniadaniu” Eustachego Rylskiego oraz „Cantus” Polkowskiego. Nowe wiersze, nie tylko nowy tom, tego ostatniego to prawdopodobnie najważniejsze wydarzenie literackie tego roku. Jeśli starczy mi czasu i energii, to może za jakiś czas napiszę o tym nieco więcej. Bardzo ciekawy wydaje mi się też zbiór opowiadań „Brzytwa” Wojciecha Chmielewskiego, ale to tytuł z roku 2008. Można by pewnie dorzucić parę innych rzeczy, ale nic innego teraz nie przychodzi mi do głowy, a paru książek nie udało mi się przeczytać, kilka z nich czeka jeszcze w kolejce do lektury. Dużym rozczarowaniem było dla mnie „Chamowo” Białoszewskiego, dopiero teraz wydane w całości. Jednak z obowiązku odnotuję, że są tacy, którzy się nim zachwycają. Na przykład Zbigniew Bidakowski. Tylko częściowo się z nim zgodzę. Moim zdaniem to książka nieudana i ogromnie nudna.

Teatr

Bardzo ciekawe przedstawienie Krzysztofa Garbaczewskiego „Nirvana”. Aczkolwiek spektaklem, który zrobił na mnie największe wrażenie, jest przede wszystkim „Król Lear” w reżyserii Cezarijusa Graužinisa w Teatrze Współczesnym: pięknie zagrany, z pomysłową inscenizacją, bardzo poetycki, przejmująca opowieść o tragizmie i sensie lub bezsensie ludzkiego losu, gdzie nie „ślepych wodzą wariaci”, ale to błazen wiedzie szaleńców. Akurat przed pójściem na przedstawienie obejrzałem dzień wcześniej ponownie film Kurosawy nakręcony na podstawie sztuki Szekspira. Jeśli inscenizację porówna się do „Rana”, to porzeczka jest wysoko ustawiona. Litewski reżyser i kierowani przez niego aktorzy dali sobie z nią radę nadspodziewanie dobrze.

Dorzuciłbym do tego jeszcze „Wilgoć” Leszka Mądzika oraz piękną „Ostatnią ucieczkę”, ale to nie najnowsze spektakle, choć z różnych powodów dla mnie w tym roku ważne.

Być może byłoby coś więcej. Niestety (to ostatnio moje ulubione słowo) tzw. „kryzys” ( bo prawdziwy i na dodatek permanentny kryzys to był w czasach PRL-u) mnie dopadł i musiałem zrezygnować z częstego chodzenia do teatru.

Film

Mógłbym powtórzyć ostatnie zdanie z poprzedniego akapitu, zmieniając tylko słowo „teatr” na „kino”.

Wydarzeniem był moim zdaniem dokumentalny „Marsz wyzwolicieli” Grzegorza Brauna.

„Rewers”, mimo powszechnych zachwytów, nie wzbudził mojego entuzjazmu i ciągle zastanawiam się dlaczego. Tak, znakomicie zrobiony. Tak, bardzo dobra gra aktorów. Tak, świetne czarno-białe zdjęcia (choć wystarczyłoby chyba jedno ujęcie z lustrem, by docenić oryginalność tego chwytu). Tak, wysmakowana muzyka Włodka Pawlika (ale czy faktycznie pasująca do klimatu tamtych czasów?). Może się czepiam... A może zniechęciła mnie usłyszana uwaga reżysera rzucona gdzieś w radiu – coś o tym, że dosyć już z bohaterami ze spiżu i marmuru czy jakoś tak. A mi się wydaje, że mimo 20 lat wolności brakuje niezakłamanych filmów o prawdziwych polskich bohaterach. Zwłaszcza o tych, którzy po 1945 nie złożyli broni lub którzy zginęli z rąk komunistów. „Generała Nila” trzeba zobaczyć, ale nie jest to film wybitny, na miarę „Przesłuchania”.

Polityka

Przede wszystkim afera hazardowa i rozcieńczanie tego wybuchowego koktajlu tak, by stał się niegroźnym kompocikiem.

Muzyka

Parę ciekawych rzeczy by się znalazło. Ale kto to ogarnie? Jedynie drobną cząstkę udało mi się usłyszeć. Nowa płyta Voo Voo nie powaliła mnie na kolana.

Technologia

Elektroniczne czytniki książek. Choć lubię tradycyjną książkę i nie wyobrażam sobie mieszkania bez solidnej biblioteczki, to od dłuższego już czasu obserwuję z fascynacją rozwój wcale nie takiej nowej koncepcji i technologii, jaką są tzw. „ebooki”. Będziemy o tym słyszeć coraz więcej. Też lubię zapach papieru i dotyk zadrukowanych kartek, ale myśl, że mogę mieć np. w torbie podróżnej urządzenie, na którym mam zapisaną sporą bibliotekę i nie muszą się zastanawiać, z czego zrezygnować, by nie przeciążać bagażu, jest ekscytująca. Jeszcze bardziej pociąga taka perspektywa jeśli jest się nauczycielem, który musi codziennie dźwigać parę kilogramów książek. To właśnie do nich i do studentów oraz uczniów powinni swoją ofertę skierować producenci i dystrybutorzy elektronicznych czytników. Pomyślcie tylko, że wasze dziecko nie będzie musiało pożyczać lektur z biblioteki, bo będzie miało cały kanon w małym, podręcznym i lekkim tornistrze, a jeszcze do tego wszystkie potrzebne podręczniki. Albo wyobraźcie sobie, że jako studenci filologii będziecie mieli dostęp do całej klasyki, bez potrzeby ruszania się z domu; że skompletowanie wszystkich utworów Fredry, Norwida czy Kochanowskiego nie będzie stanowić najmniejszego problemu, bo arcydzieła literatury światowej i polskiej będą osiągalne za darmo i tylko ekskluzywne i ilustrowane wydania będą dostępne za opłatą. A tak swoją drogą, czy ktoś w ogóle myśli u nas o tym i pracuje nad tym, by polski dorobek literacki zacząć systematycznie udostępniać właśnie w tej formie? Coś robią w tej dziedzinie instytucje opłacane z kieszeni podatnika? A może jakieś prywatne instytuty?

Wydarzenia dziwne i niezwykłe

Sarna na Świdnickiej.

Moje ulubione zdjęcie

Drzewo. Parę innych też, ale gdybym miał wybrać tylko jedno, to byłaby to właśnie ta fotografia.

piątek, 25 grudnia 2009

Nowe wiersze Polkowskiego

Zajęty świątecznymi porządkami nie kupiłem „Rzeczpospolitej” przed Bożym Narodzeniem i byłbym przegapił prezent, jaki poeta sprawił nam na święta. Dopiero dzisiaj zajrzałem na stronę gazety i proszę: Nowe wiersze Jana Polkowskiego! Jednak warto czasem poczekać nawet parę ładnych lat, by móc przeczytać coś takiego.

czwartek, 24 grudnia 2009

„Bóg się rodzi, moc truchleje...”

Dużo prawdziwej radości w sercu oraz ciepłych, rodzinnych (lub spędzanych przynajmniej w gronie najbliższych przyjaciół) Świąt Bożego Narodzenia życzę wszystkim czytelnikom blogów (nie tylko tego).



A oszołomom, którym strasznie przeszkadza krzyż i którzy być może w przyszłym roku będą usuwać również bożonarodzeniowe szopki oraz planować w swoich pozbawionych symboli religijnych pokojach ostateczne rozwiązanie kwestii chrześcijańskiej, polecam w ten wolny (podarowany im przez chrześcijan) czas felieton Żyda Bena Steina.


Wszystkim zaś, obojętnie od wyznania i przekonań, trochę śmiechu od kota Simona:

wtorek, 22 grudnia 2009

Machina Paźniewskiego, cz. I


Eseistykę Paźniewskiego lepiej jest dozować stopniowo czytając ją w odstępach kilku lub nawet kilkunastotygodniowych, jeśli się wcześniej z nią nie zetknęło. Jest jak szalona podróż w czasie i przestrzeni z nagłymi przeskokami. Raz jest to Triest, innym razem Aleksandria lub Lwów, pustynia Egiptu lub gotyckie budowle Torunia. Rok 1999 lub 1638, średniowiecze, antyk lub czasy nam współczesne. Nadmierna dawka może doprowadzić do zawrotu głowy i mdłości od przesytu. Jeśli jednak poczekać nieco, nieodparcie po jakimś czasie poczujemy pragnienie, by znowu udać się w tę zwariowaną podróż machiną Paźniewskiego.


Gdyby trzymać się tego porównania do podróży (a lektura kolejnego zbioru eseistyki autora „Kołnierzyka Słowackiego” zawsze jest podróżą), to można by powiedzieć, że czytelnik przyzwyczajony do tradycyjnego w formie eseju poczuje się tak, jakby przesiadł się nagle z powolnej furmanki zaprzężonej w ospałą chabetę do statku kosmicznego z filmów science-fiction. Takiego pojazdu, który potrafi błyskawicznie przyspieszyć, ale też zwolnić, zawisnąć nad niezwykle atrakcyjnym widokiem, zanurzyć się w podwodnym świecie raf koralowych i wystrzelić nagle ku gwiazdom.


Nie jest to bynajmniej przesada. Wystarczy porównać „Eseje wędrowne" Paźniewskiego do choćby klasycznej eseistyki Herberta. Nie ujmując nic zaletom herbertowskiego stylu, mam wrażenie, że czytanie np. „Labiryntu nad morzem” jest jak – horribile dictu! – czytanie wypracowania, streszczenia z lektur (a także relacji z podróży, to fakt). Przy szkicach Herberta ma się świadomość, że autor spędził długie godziny, tygodnie, a nawet miesiące w bibliotece wertując tom po tomie, cierpliwie wynotowując pasjonujące go szczegóły i detale; że twórca niejedno popołudnie poświęcił być może ze szkicownikiem w dłoni przyglądając się interesującym go dziełom sztuki, dotykając pęknięć w mozaikowej posadce starożytnego pałacu, dumając nad ruinami świadczącymi o dawnej świetności minionych potęg. A potem cyzelował cierpliwie zdania.


Czytając Paźniewskiego mam nieustannie wrażenie młodzieńczego wigoru, ogromnej pasji poznawczej. I choć także tutaj znać, że autor spędził niejedną godzinę w bibliotece, to jego eseje są świadectwem jakiegoś wewnętrznego rozedrgania, próby oglądu poznawanej rzeczy pod różnymi kątami, z różnych, często nieoczekiwanych, perspektyw, a ogromną rolę odgrywa w tym wyobraźnia i poetycka wrażliwość. Jeśli u Herberta w, dajmy na to, „Lekcji łaciny” mamy dwie lub trzy płaszczyzny czasowe, to u Paźniewskiego w „Zapachu drzewek figowych” tych płaszczyzn jest co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście. Zmienia się też, jak już zauważyliśmy wcześniej, położenie geograficzne: Triest, Prowansja, Tunis, Dubrownik, Milet, Chiny, Sahara, Termopile, Salt Lake City... Jest to przy tym gra zaskakujących skojarzeń, łączenia odległych zdawałoby się szczegółów. Głos zostaje oddany postaciom zmyślonym, ale też i ludziom z krwi i kości. Fikcja miesza się z rzeczywistością. A do tego wszystkiego jeszcze eseje autora „Europy po deszczu” nie mają zwykłego początku, rozwinięcia i zakończenia. Właściwie ciekawym eksperymentem byłaby próba przeczytania np. „Esejów wędrownych” od końca.


Nie chciałbym być źle zrozumiany: nie jest moją intencją deprecjonowanie eseistyki Zbigniewa Herberta. Sam ogromnie sobie cenię „Martwą naturę z wędzidłem”, książkę, która wywarła na mnie tak ogromne wrażenie, że przyśniła mi się potem jako księga zbudowana ze światła. Inną kwestią są też wartości poznawcze i artystyczne. Tutaj chciałbym przede wszystkim zwrócić uwagę na zasadniczą odmienność twórczości eseistycznej Paźniewskiego od tego, do czego z reguły jest wciąż przyzwyczajony polski czytelnik.


W „Esejach wędrownych”, jak i w pozostałych zbiorach cyklu, można znaleźć mniej lub bardziej obszerne fragmenty poświęcone sztuce eseju właśnie. Już, gdy autor pisze o krytyce literackiej i „umysłowości kołchozowej”, tak charakterystycznej dla krajobrazu intelektualnego współczesnej Polski, to tym samym pośrednio podaje przyczyny, dla których ta sztuka stoi u nas na tak niskim poziomie:


„Dzisiejsza krytyka polska doskonale obywa się bez finezji, głębszych refleksji i błyskotliwej stylistyki. (...)

Oryginalne myślenie zostało uznane za zaginione bez wieści. Wszędzie manko wysiłku i wytrwałości. (...)

Myśleć znaczy łączyć to, co nie połączone i odkrywać zupełnie nowe proporcje, związki i zależności. Niestety umysłowości kołchozowej, która zdominowała polskie życie intelektualne, nie stać na postrzeganie wydarzeń, zjawisk i tendencji z odmiennej perspektywy, bo to w pierwszej kolejności wymaga poczucia dystansu do siebie i najbliższego otoczenia. To kołchozy umysłowe wprowadziły podział na pisarzy «naszych» i «pozostałych». (...)

(...) w obrębie kołchozu umysłowego istnieje jeden rodzaj refleksji: myślenie na zamówienie. Powszechność tego rytuału sprawia, że, jak utrzymują niektórzy obserwatorzy życia społecznego w naszym kraju, tak naprawdę współczesna kultura polska znajduje się w stanie zapaści. To już nie rozkład, lecz zanik.
(...)

Wyćwiczone do banalnych drobiazgów myślenie stadne, okazuje się pełne ograniczeń, dodatkowo skrępowane cenzurą «politycznej poprawności».”
(s. 75-77)

Można polemizować z przedstawieniem sytuacji polskiej kultury współczesnej w tak jednoznacznie negatywnym świetle, ale nie sposób przyznać autorowi racji, że krytyk literacki z prawdziwego zdarzenia – a tym samym możemy się domyślić, iż również nietuzinkowy eseista – powinien być przeciwieństwem „umysłowości kołchozowej”, a „łączenie tego, co nie połączone i odkrywanie zupełnie nowych proporcji, związków i zależności” to także podstawa dobrego eseju.

Włodzimierz Paźniewski, Eseje wędrowne, Katowice 2006.


CDN.

sobota, 12 grudnia 2009

Quetzal – ptak, który ginie w klatce

Jan Zieliński we wstępie do najnowszego tomu listów Andrzeja Bobkowskiego pisze, że w ciągu ostatnich lat „ukazało się wiele wydań prozy Bobkowskiego w różnych konfiguracjach”. To prawda. Zapewne z pożytkiem dla zdobywania nowych czytelników jego twórczości, ale ku konfuzji jej miłośników. Biorąc do ręki kolejny wybór czy też zbiór eseistyki lub opowiadań autora „Szkiców piórkiem” zastanawiam się nad tym, czy już tego wszystkiego nie mam, ale w innym wydaniu, a być może w dwóch czy trzech różnych książkach. Aż prosi się o jakieś uporządkowanie tej spuścizny, jakieś dzieła zebrane. W końcu to pisarz dla polskiej literatury ważny, choć ciągle mało znany przez szersze grono czytelników. Tylko błagam: żadnych wydań w grubych okładkach! Bobkowski to nie pisarz, którego książki powinien pokrywać kurz dostojnych muzealnych instytucji. „Szkice piórkiem” najlepiej byłoby wydrukować jako tzw. „pocketbook”, w dwóch lub trzech tomach, w miękkiej ładnej oprawie – na przykład takiej, w jakiej wyszło wznowienie „Dziennika z podróży” – aby tę książkę można było wygodnie wrzucić do kieszeni płaszcza lub do plecaka wybierając się np. na rajd rowerowy (Notabene miałem coś takiego – dwutomową, kieszonkową edycję opublikowaną nakładem oficyny „Pomost” pod koniec lat osiemdziesiątych. Niestety! Pierwszy tom nieopatrznie pożyczyłem i nigdy go już nie odzyskałem).

Tobie zapisuję Europę. Listy do Jarosława Iwaszkiewicza” to na szczęście najnowsza publikacja dorobku autora „Coco de Oro”, co do której nie ma obawy pomyłki – te listy po raz pierwszy ukazują się w formie książkowej; to również następna publikacja, po jaką sięgną z zaciekawieniem znający „Szkice piórkiem”, ale już może niekoniecznie ci, którym to pisarstwo jest obce. Przy okazji warto nadmienić, że jest to już kolejna książka Bobkowskiego wydana przez „Więź”, wydawnictwo dość zasłużone dla popularyzowania jego spuścizny.

Gdybym nie wiedział nic o kontaktach Bobkowskiego z Iwaszkiewiczem, z pewnością książka „Tobie zapisuję Europę” byłaby dla mnie zaskoczeniem. Trudno bowiem sobie wyobrazić dwa charaktery tak odmienne: z jednej strony Bobkowski, który wybierając Gwatemalę, opuścił Europę, by cieszyć się prawdziwą wolnością i własnymi rękami wykuwać swój los, poczuć życie pełną piersią; który zniesmaczony tym, co działo się na starym kontynencie pisał o nim jako „Europalager”; z drugiej dostojny poeta i prozaik, który uwił sobie wygodne gniazdko w komunistycznym „raju”, nie próbując nawet skorzystać z nadarzających się okazji (mógł przecież podróżować), by wybrać życie w wolnym kraju. To o nim w końcu Bobkowski napisał do Jerzego Giedroycia– „Iwaszkiewicz zupełna kurwa” – co też Zieliński przytacza w swoim wstępie „Pożegnanie Europy. Tryptyk”. A jednak 20 zebranych listów i kart pocztowych oraz jeden telegram świadczą o wzajemnej sympatii! Jak to tłumaczyć? Po pierwsze chyba fascynacją prozą zwłaszcza, a także poezją autora „Oktostychów”. To przecież m.in. jego utwory Bobkowski zabrał ze sobą do Ameryki Środkowej. Trzeba też uwzględnić relacje osobiste, o których naturze trudno do końca wnioskować znając tylko listy jednej strony, choć Zieliński sugeruje na podstawie dostępnych fragmentów, że świadczą one „o wielkiej zażyłości, o bliskości, jaka połączyła w Paryżu obu pisarzy”. Być może. Mam tylko nadzieję, że wydawcy zaoszczędzą mi kolejnych rewelacji typu „mogłem chędożyć Czesia Miłosza”. Nie zmieniłoby to wprawdzie mojej oceny twórczości Bobkowskiego, co najwyżej potwierdziło moją opinię o upadłości natury ludzkiej. Trzeba też wziąć pod uwagę fakt, że to m.in. na łamach Iwaszkiewiczowskich „Nowin Literackich” publikować mógł autor „Szkiców piórkiem” swoje utwory, wspomagając tym samym finansowo pozostającą w Krakowie matkę. Nie bez znaczenia jest to, że Iwaszkiewicz wysoko ocenił prozę Bobkowskiego, czego ślad możemy odnaleźć w wydanych właśnie listach.

Sama korespondencja obejmuje zresztą krótki okres, bo zaledwie półtora roku (jeśli nie liczyć telegramu z 1958 r.). Zieliński w swoim szkicu pisze o trzech, a w zasadzie czterech okresach w tej wzajemnej relacji: oczarowaniu, rozczarowaniu oraz „porzuceniu i... pojednaniu” (to ostatnie trochę chyba jednak na wyrost). Nie mogło być inaczej i to z powodów, które wspomniałem wyżej.

Zawsze, gdy słyszę pojękiwania jakichś literatów, że musieli iść na kompromisy, by pisać te swoje „cudowne” książki (kto je będzie jeszcze pamiętał za dekadę lub dwie?) lub gdy czytam takież ich usprawiedliwienia ze strony krytyków, przypomina mi się przypadek Bobkowskiego. On nie jęczał, nie żalił się. Wybrał wolność. W jakich trudnych mu przyszło żyć warunkach, świadczą choćby tomy opublikowanej już poprzednio korespondencji. Z trudem wiążąc koniec z końcem, budując swój własny biznes modeli samolotów, nie zapominał przy tym o pozostającej w rządzonej przez komunistów Polsce matce. Starał się ją zawsze wspierać materialnie, choć nie było to dla niego łatwe. W ostatnim liście do Iwaszkiewicza z 26 grudnia 1948 roku, wysłanym z Gwatemali, pisał tak:

„Mój drogi - czemu mi piszesz, że «taki człowiek jak ty musi robić wiatraczki». Co rozumiesz przez «taki»? Ja nie jestem żaden «taki» - jestem sobie «ja» i już. A wiatraczki? Chyba znasz tę przypowieść o Św. Janie Ewangeliście. Przychodzi do niego jakiś mędrzec i widzi - o zgrozo - że Św. Jan struga klatki dla ptaszków. Zgorszony, że nie zastaje go nad księgami, mówi mu o tym. A na to Św. Jan: «Spróbuj bez przerwy łuk napięty trzymać, a Pęknie ci w rękach». Ja, w sobie, trzymałem niejeden napięty i już od dłuższego czasu. Bałem się, że zaczną trzaskać. Nie żałuj mnie. Co mam robić? Pisać? Ja wiem, że nic wielkiego nigdy nie napiszę. Czy sądzisz, że siedzenie w jakimś biurze byłoby lepsze. Brrr - nie znoszę biur. Ja jestem, godło Guatemali - ich ptak, quetzal. Istnieją tylko wypchane okazy, bo żywe, w klatce, zdychają po kilku dniach. A ja nie mam ochoty zdechnąć i żeby mnie oglądali wypchanego”.

Zestawcie sobie teraz to wszystko z jakimś literatem, który w PRL-u donosił nie tylko na swoich kolegów, ale również na własnego ojca, biorąc jeszcze za to pieniądze, a potem stał się tzw. „autorytetem moralnym”!

Notabene na zbliżony do Bobkowskiego radykalizm, choć w nieco innej formie, zdobył się w czasach komunizmu Jan Polkowski, gdy zdecydował się swoją poezję publikować od samego początku w tzw. „drugim obiegu”, poza zasięgiem cenzury, pozostając jednak w Polsce. Skazywał się w ten sposób praktycznie na poetycki niebyt wśród szerokich rzesz czytelników, ale zachowywał swoją wolność.

Zawsze czytam publikowaną korespondencję pisarzy z pewnym zakłopotaniem. To zakłopotanie nie mija mi także przy lekturze listów autora „Szkiców piórkiem”. Sporo w nich rzeczy, które nie do końca są jasne, zwłaszcza jeśli brakuje kontekstu, jaki tworzą listy adresata (a tak jest w tym przypadku); dużo spraw błahych, tworzących co najwyżej pewne tło, ale nie wnoszących nic istotnego myślowo, ważnych może w czasach, w których o nich pisano. Obraz jest fragmentaryczny, poszatkowany. Z drugiej strony pozwalają one uchwycić właśnie fragmenty tamtej rzeczywistości, jakby patrzyło się przez gęste listowie: coś tam niby widać, ale zaraz wieje wiatr i zasłania widok, odsłaniając co najwyżej kolejny wycinek. A są tutaj urywki rzeczywistości powojennej, oglądanej przez pryzmat relacji osobistych, kontaktów z przyjeżdżającymi z komunistycznej Polski intelektualistami. Można też odnaleźć pewne wątki, szczegóły, które znalazły rozwinięcie lub pełniejszy czasem wyraz gdzie indziej. Bywa, że jest to spojrzenie na te same wydarzenia, jakby z innej perspektywy, pod innym kątem; uzupełnienie znanych nam kawałków układanki. W tym przypadku będzie to dojrzewanie do decyzji wyjazdu z Europy, sam wyjazd oraz pierwsze wrażenia z dalekiej Gwatemali. Niewiele tego wprawdzie, ale jakby kolejny odłamek mozaiki.

Bobkowskiego warto czytać choćby dlatego, że nawet po upływie ponad pół wieku, w zmienionym kontekście, ma ciągle coś ważnego nam do powiedzenia o Europie. W tym spojrzeniu na stary kontynent jest dużo bliższy takiemu Wojciechowi Cejrowskiemu niż niejednemu popularnemu intelektualiście. Chyba w wielu kwestiach byliby ze sobą zgodni, może nawet poglądy Bobkowskiego byłby pod pewnymi względami ostrzejsze, może w innych kwestiach ostro by się posprzeczali. Wybrali jednak Amerykę Łacińską z nieco podobnych pobudek. Zresztą wystarczy przeczytać, co Bobkowski napisał o nowym życiu w Gwatemali w cytowanym już wyżej liście:

„Okropnie mi się tu podoba. Człowiek czuje, że żyje. Nareszcie w postawie «spocznij», a nie ciągle na «baczność» jak obecnie w tym Europalager. Ci ludzie mają fantazję, mają wszystkie cechy, z których słynęli Europejczycy, potem Anglosasi, aż do chwili, w której ich wykastrowano, mówiąc za St. Exupéry. To trzeci świat in spe, nie mówi się o nim wiele, ale on tworzy się”.

Ciekawe, czy powtórzyłby te słowa dzisiaj? Domyślam się, że tak.

A. Bobkowski, Tobie zapisuję Europę. Listy do Jarosława Iwaszkiewicza, Warszawa 2009.