Nieszczęście zmarłych pisarzy polega nie tylko na tym, że już nie żyją, ale także na tym, że nie mają już żadnej kontroli nad swoją spuścizną. Zbiera się i publikuje to, co pozostawili w papierach, a co być może żyjąc wyrzuciliby do kosza. Czasem dzięki temu poznajemy teksty, bez których nasza literatura byłaby uboższa. Śmiem jednak twierdzić, że większością z nich interesują się jedynie filologowie, może co gorliwsi miłośnicy danej twórczości. W przypadku właśnie wydanego – jako 11 tom „Utworów zebranych” – „Chamowa” Białoszewskiego mamy do czynienia raczej z tą drugą sytuacją.
Ostatni raz wynudziłem się tak przy lekturze „Wyznań patrycjusza” Maraiego. Podobnie jak tam, musiałem się przymusić, by dobrnąć do końca, choć w pewnym momencie wydawało mi się, że zrobiło się ciekawiej.
„Chamowo” – dziennik z jednego roku życia po przeprowadzce do nowego mieszkania w bloku – to zła książka, choć są w niej przebłyski geniuszu Białoszewskiego, fragmenty lepsze, które jednak nie ratują całości. Ci, którzy czytali „Pamiętnik z powstania warszawskiego” czy „Zawał”, będą zawiedzeni.
Ktoś chyba niegdyś powiedział lub napisał, że nic nie starzeje się tak szybko jak awangarda. Takie wrażenie odniosłem wgłębiając się w „Chamowo”. Ponad pół wieku temu byłby to pewnie ewenement. Książka budziłaby emocje, pobudzała do dyskusji nad zastosowaniem żywiołu mowy potocznej. Dzisiaj nie stanowi to już żadnej rewelacji. Owszem, są śmieszne scenki, podpatrywanie życia codziennego, fragmenty PRL-owskiej rzeczywistości, niespodziane rozbłyski poezji, nawet ciekawe spostrzeżenia, ale jakby nic z tego nie wynika ważnego, ważnego dla mnie w każdym razie.
Trochę obserwujemy tutaj głównego bohatera tego dziennika tak, jak on sam przygląda się w swoich zapiskach psom lub kotom: wchodzi skądś, wychodzi dokądś, spotyka kogoś, kupuje lub zrywa kwiaty, wraca do nowego mieszkania, oswaja je, patrzy przez okno, kręci się po domu, idzie spać, wstaje, po jakimś czasie znów wychodzi, jedzie autobusem dokądś, spotyka kogoś, wraca, kupuje coś, wchodzi do mieszkania, słucha muzyki, notuje sen, wychodzi... i tak w kółko. Życie sprawia tutaj wrażenie jakiejś chaotycznej, nieuporządkowanej, a przy tym monotonnej, nudnej magmy. Być może dlatego ciekawszy jest passus opisujący wyjazd do Wrocławia i Wałbrzycha oraz fragmenty poświęcone Wielkanocy 1976. Notabene te ostatnie, zanotowane przez ateistę, mogłyby posłużyć za argument dla tradycjonalistów. Owe wspomniane urywki tekstu wprowadzają jakieś urozmaicenie, dodają szarzyźnie koloru. Nawet notatki poczynione wokół Bożego Narodzenia mogą bowiem przyprawić o depresję – jakby nie działo się wokół nic pogodnego, godnego uwagi. A przecież Białoszewski to także poeta radości, poeta franciszkańskiego zachwytu najprostszymi rzeczami. Takiego Białoszewskiego, z pewnymi wyjątkami, w tej książce mi brakuje. Brakuje mi też jakiejś głębszej myśli, która wynagradzałaby brnięcie przez te zapiski. Nawet jeśli jest to kapsuła czasu, to otwarcie jej rozczarowuje.
Miron Białoszewski, Chamowo, Warszawa 2009.
Nie czytałam "Camowa" i pewnie w związku z planami czytelniczymi już nie przeczytam:-), ale wychodzi z Twojego opisu, że to taki blożek z bloczku:-)
OdpowiedzUsuńChamowa "afkors", ale jak teraz patrzę "Camowa" też brzmi fajnie;-)
OdpowiedzUsuńtrochę taki blożek, można by to tak nazwać. W pewnym momencie myślałem, że cisnę książkę w diabły i nie doczytam, by zdać relację, bo mistrz przynudzał, jak to z przyjacielem wędrował po Warszawie.
OdpowiedzUsuń