piątek, 4 września 2009

„Marsz wyzwolicieli" – kilka luźnych uwag po obejrzeniu filmu

Publiczność dopisała i mała salka nr 6 kina Helios okazała się zbyt mała, by pomieścić wszystkich chętnych, a dyrekcja nie zgodziła się, by widzowie siedzieli na schodach. Dlatego zorganizowano dodatkową projekcję po pierwszej planowanej. Kusiło mnie by obejrzeć film raz jeszcze, ale pora była dla mnie nieco późna (następnego dnia zaczynałem pracę dość wcześnie). Dlatego też nie zostałem niestety na dyskusji, jeśli takowa się odbyła w Mleczarni, do której zapraszał reżyser.

Tych, którzy nie mogli obejrzeć projekcji w Heliosie, zachęcam gorąco do oglądania najnowszego filmu Grzegorza Brauna w telewizji. Ponoć Telewizja Polska ma nadać go 17 września.

Spodziewałem się przede wszystkim, że film będzie rozszerzoną wersją „Defilady zwycięzców” albo jej kontynuacją. Tymczasem okazało się, że razem z nią tworzy on ciekawy dyptyk. Jeśli w „Defiladzie zwycięzców” autor pokazywał, jak Stalin wykorzystał Hitlera do rozpętania II wojny światowej, to w „Marszu wyzwolicieli” przedstawił to, jak Związek Sowiecki przygotowywał się do wojny na długo przed jej wybuchem, jak urabiał społeczeństwo do gotowości bojowej. W obu filmach reżyser wykorzystał wywiad z Suworowem, ale każdy z nich rozpatrywał nieco inny aspekt tej samej rzeczywistości. W pierwszym z nich rozmówcy to głównie Polacy z Brześcia pamiętający wrzesień 1939 roku. W drugim to mieszkańcy różnych rejonów Związku Sowieckiego (Rosji, Białorusi, Ukrainy).

Film pokazuje, że w Rosji pod pewnymi względami niewiele się zmieniło. Gdy słuchałem dzieci odpowiadających na pytania nauczycielki z historii II wojny światowej, myślałem, że za chwilę przeczytamy, że scena ta została nakręcona w latach osiemdziesiątych minionego wieku. Jakby kompletnie nic się nie zmieniło. Gdyby wybudzono dzisiaj kogoś ze śpiączki po dwudziestu paru latach i pokazano mu te fragmenty, byłby przekonany, że Związek Sowiecki dalej istnieje. Rzecz jasna dzieci powtarzały wbite im do głowy propagandowe slogany o tym, że Związek Sowiecki nie był przygotowany do wojny, a agresja hitlerowska okazała się totalnym zaskoczeniem dla pokojowego Kraju Rad.

„Marsz wyzwolicieli” szczególnej wymowy nabiera zwłaszcza w kontekście ostatnich obchodów wybuchu II wojny światowej i spektaklu, jaki nam zafundował Putin (przy udziale zresztą naszego własnego rządu) oraz rosyjskie służby specjalne.

Niesamowite wrażenie zrobiła na mnie skala, na jaką formowano mieszkańców Związku Sowieckiego i sposobiono ich do wojny na długo przed jej rozpoczęciem. Pranie mózgu na każdym kroku: w filmie, w szkole, w pracy, w piosence, w propagandowych plakatach, w sposobach spędzania wolnego czasu. Wszystko starannie zaaranżowane, zaplanowane. Ludzie z różnych miejsc byłego Związku Sowieckiego do dzisiaj pamiętający te same slogany, te same piosenki, ich świadomość przeorana. Charakterystyczne też słowa jednego z rozmówców, który powiedział, że był tak naelektryzowany chęcią walki, że wprost nie mógł się doczekać udziału w wojnie.

Skutki owego prania mózgu widać zresztą do dziś. Śmiech wśród widzów wywoływały odpowiedzi jednego z sowieckich weteranów II wojny światowej na pytania o agresję na Polskę. Znalazł się on we wrześniu 1939 roku w Przemyślu, bo... było to miasto przygraniczne. Oczywiście nie był okupantem, w żadnej mierze! A Finlandia? Po prostu ich tam zawieźli, ot co!

„Marsz wyzwolicieli” udowadnia przede wszystkim jedną ważną rzecz – że Związek Sowiecki przygotowywał się do wojny ofensywnej, a nie wojny defensywnej. Kraj, w którym ludzie ginęli z głodu, w którym dochodziło do aktów kanibalizmu, rozbudowywał swój arsenał militarny, budował fabryki broni, projektował nowoczesne samoloty i czołgi, szkolił swoich poddanych w sztuce zabijania. Reżyser podaje tutaj parę ciekawych faktów, które objaśnia Suworow. Wymieńmy choćby jeden z nich: na przykład istnienie w całym Związku Sowieckim wież spadochronowych, ich zadziwiającą wszechobecność. Były one pierwszym etapem szkolenia spadochroniarzy na potrzeby militarne. Autor „Akwarium” wyśmiał tutaj pewnego zachodniego historyka, który ową osobliwą powszechność sportu spadochronowego określił mianem „hobby”. W państwie centralnego zarządzania, w którym nie było materiału na bieliznę, nie brakowało go na czasze spadochronów!
Zarówno „Defilada zwycięzców”, jak i „Marsz wyzwolicieli” zmieniają perspektywę w spojrzeniu na II wojnę światową. Pokazują dobitnie, że Hitler był tylko pomniejszym, choć krwawym, dyktatorem panującym w czasach Stalina; że głównym rozgrywającym nie była tutaj III Rzesza, ale Związek Sowiecki.

Pamiętam, jak kiedyś rozbawił mnie pewien trzeciorzędny film fabularny o wizjach Nostradamusa. Jedna z tych wizji przedstawiała klęski XX wieku. Pojawiał się w nich Hitler, maszerowali naziści, ale jakoś nasz wizjoner nie potrafił dostrzec jeszcze gorszej zarazy panującej ponad 70 lat nad znaczną połacią świata – komunizmu. Nie dane mu też było zobaczyć takich zbrodniarzy jak Lenin i Stalin. Gdyby ów film powstał w którymś z państw byłego bloku komunistycznego, wzruszyłbym tylko ramionami. Jednakże zrobiono go na Zachodzie (nie pamiętam już, czy w Europie, czy w Stanach Zjednoczonych, wiem tylko, że występowali w nim aktorzy amerykańscy), gdzie dostęp do faktów historycznych nie był ograniczany cenzurą. To pokazuje, jak potężny był i jest do tej pory wpływ propagandy sowieckiej.

Dobrze by było, gdyby oba filmy dokumentalne Grzegorza Brauna spotkały się z zainteresowaniem również poza granicami Polski. Zdecydowanie na to zasługują, choć domyślam się, że mogłyby wywołać kontrowersje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz