środa, 7 listopada 2018

Czy Szekspir chodził na wykłady Agambena?, cz. II


Właściwie moje wątpliwości co do książki Grzegorzewskiej zaczęły się już od wstępu o. Szymona Hiżyckiego OSB, w którym pojawia się intrygująca, acz karkołomna, teza o „obiektywności” powieści i powieści jako formie uprawiania teologii:

Powieść pokazuje nam, że to, co opisuje teologia, nie jest wcale abstrakcją odklejoną od świata, ale raczej precyzyjnym opisaniem praw nim rządzących, więcej nawet – uchwyconych w konkretnym momencie rzeczy ukrytych od jego założenia, a które przecież decydują o naszym być albo nie być. Powieść ma w tym doświadczeniu tę przewagę nad doświadczeniem potoczności, że jest obiektywna i nieskażona naszymi uprzedzeniami do ludzi bądź instytucji. Kryje zatem w sobie olbrzymie możliwości poznawcze.

Wydaje mi się, że autor ulega mniej więcej temu samemu złudzeniu, jakiemu swego czasu uległ (wciąż ulega?) Milan Kundera, gdy pisał o polifoniczności powieści. Akurat powieści Kundery wydają się mieć więcej wspólnego z relatywizmem niż z polifonicznością. Piszę to jako osoba, dla której niegdyś odkrycie Nieznośnej lekkości bycia było ogromnym przeżyciem intelektualnym i estetycznym. Dzisiaj na tamtą młodzieńczą fascynację patrzę z dużym dystansem. O. Hiżycki chyba ma dokładnie takie same złudzenia jak Kundera. Zastanawiałem się wprawdzie, czy dobrze rozumiem jego intencje, ale stwierdziłem, że będę myślał prosto: „obiektywny” to znaczy pozbawiony uprzedzeń, to zaprzeczenie subiektywizmu, to odzwierciedlenie świata takim, jakim jest.

Czy powieść jest obiektywna? Myślę, że jednak nie. Powieść jest mniej więcej tak samo subiektywna jak wiersz, może tylko poprzez nagromadzenie fikcyjnych i odmiennych postaci dawać złudzenie tej „obiektywności”, o której pisze o. Hiżycki. Cały wywód autora wstępu miał na celu przekonania czytelnika o swoistej „obiektywności” dramatu, będącego zdaniem autora „powieścią obdartą ze skóry”.

Wracając do Grzegorzewskiej muszę powiedzieć, że książkę czytałem momentami z narastającym rozdrażnieniem. Nieco złośliwie, parafrazując samą autorkę, mógłbym powiedzieć, że Szekspir nie odrobił lekcji z wykładów Agambena i nie przeczytał książki neomarksisty Waltera Benjamina o źródłach dramatu żałobnego w Niemczech. I mógłbym dodać, że z pewnością nie wpadł w zachwyt, gdy Kott porównał Króla Leara do teatru absurdu. Nie wiem również, co Szekspir powiedziałby o stwierdzeniu, że „nachodźcy” to „przykład kolejnej totalitarnej nowomowy naszych smutnych czasów” (sic!). Jakże irytująca jest ta wyższość moralna niektórych intelektualistów!

Czy to oznacza, że nie warto przeczytać książki Grzegorzewskiej? Nie, warto. Autorka z pewnością daje popis olbrzymiej erudycji. Nie śmiałbym też w żaden sposób podważać jej kompetencji i znajomości teatru elżbietańskiego czy historii literatury. Można mówić o wspomnianej wyżej błyskotliwości stylu. Jako laik odnajduję w książce Grzegorzewskiej także garść cennych informacji. Czasem drobnych, ale mających istotne znaczenie dla zrozumienia dramaturgii wielkiego Anglika. Ot choćby słynne słowa Hamleta o klasztorze. Pearce nie wspomina, że słowo „nunnery” (klasztor) miało również inny sens w mowie potocznej – wulgarny, a oznaczający burdel. To zdecydowanie zmienia nasze spojrzenie na ten znany fragment. Być może autor The Quest for Shakespeare pomija to znaczenie, bo dla czytelnika w kulturze anglosaskiej jest ono oczywiste? A może po prostu jego interpretacja (z którą niekoniecznie trzeba się zgadzać) arcydzieła nie uwzględnia tego sensu? Trudno mi powiedzieć.

Bardzo też cenię sobie te partie esejów Grzegorzewskiej, w których odnajduje ona paralele i nawiązania do Biblii. Ten trop wydaje się wręcz oczywisty, choć można się zastanawiać, czy momentami autorka nie posuwa się w swoich interpretacjach za daleko. Ale to samo mógłby ktoś zarzucić Pearce’owi. Mam poza tym wrażenie, że zarówno Pearce, jak i Grzegorzewska dochodzą momentami do podobnych wniosków. Stosując ponownie metaforę, mógłbym jednak powiedzieć, że w przypadku autorki Teologii Szekspira wrażenie jest takie, jakby doprowadziła ona nas do tego samego punktu okrężną drogą, pokazując piękne lub przerażające krajobrazy, wiodąc nas po bagnach i oczeretach, by w końcu zaprowadzić nas do punktu, do którego Pearce doszedł dużo krótszą trasą, niekiedy może tylko usuwając ostrą maczetą zarośla i chwasty, które zarosły szlak. W kilku punktach z pewnością nie byłoby między nimi zgody.

Zastanawiam się też, czy tytuł: Teologie Szekspira nie jest nieco na wyrost. Czy faktycznie mamy tu do czynienia z kilkoma teologiami, czy z dywagacji Grzegorzewskiej, zadawanych przez nią pytań i wysnutych wniosków nie wyłania się jednak jedna teologia i to – wbrew intencjom autorki, by nie opowiadać się po żadnej stronie – jak najbardziej katolicka? Jednym z przewijających się motywów, który zwrócił moją uwagę, okazuje się motyw wyrządzonego zła, krzywdy, odkupieńczego cierpienia, miłosierdzia i przebaczenia. A na to wszystko nakłada się Męka naszego Pana, Jego śmierć na krzyżu i Zmartwychwstanie, a do tego katolicka nauka o Wcieleniu i rzeczywistej obecności Chrystusa w Eucharystii. Hmm...

PS.

Warto jeszcze dodać, że sama książka, choć skromnie wydana, ma pomysłową i ładną okładkę. Takie książki z przyjemnością bierze się do ręki i z pewnością należą się tutaj podziękowania i wyrazy uznania dla o. Borysa Kotowskiego OSB, który rzecz zaprojektował.

Małgorzata Grzegorzewska, Teologie Szekspira, Tyniec Wydawnictwo Benedyktynów, seria Homini, Kraków 2018.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz