Na jego opowiadania
trafiłem parę lat temu i czytałem pierwszy zbiorek z poczuciem, że trafiłem na
coś, co do mnie przemawia zarówno zwięzłością stylu, południowoafrykańską egzotyką,
jak i zawartą w tych tekstach wizją świata. Nie pamiętam tylko, czy było to „Kalahari”
czy może najpierw „Królestwo potrzebuje kata”, w każdym razie potem szukałem
tych opowiadań i czekałem na kolejną książkę. Pamiętam też moje rozczarowanie,
gdy się okazało, że kolejny kupiony przeze mnie tomik zawierał głównie
kompilację tekstów już wcześniej wydanych, a nie tak oczekiwanych nowych, choć przeczytałem ponownie je wszystkie.
Było w tych opowiadaniach
coś z Conrada, było coś i z Marka Nowakowskiego, ale oszczędny styl był własny,
rozpoznawalny, nie imitujący cudzego głosu. Przypominało mi się przy prozie
autora „Kalahari” to, co Josif Brodski pisał swego czasu o dobrej poezji: że
gdyby przyłożyć do wiersza specjalną kalkę, która eliminowałaby wszystkie
przymiotniki, wszelakie ozdobniki, to wówczas w dalszym ciągu strona byłaby
czarna od druku. Tę regułę można by z powodzeniem zastosować do prozy
Albińskiego.
Myślę, że opowiadania
tego późnego debiutanta pozostaną w polskiej literaturze na zawsze. Niestety
nie będzie już więcej nowych zbiorów (chyba że zachowało się coś w papierach
autora godnego publikacji), raczej już jakieś krytyczne wydanie „Opowiadań
zebranych”. Wielka szkoda! Do tych małych, kieszonkowych w formacie tomików,
będę z pewnością jeszcze nieraz powracał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz