poniedziałek, 5 marca 2018

„Cienka czerwona linia”, czyli kochana osoba może zranić bardziej niż eksplodujący granat


Ponieważ nie jestem jakimś zapalonym kinomanem, niektóre wartościowe filmy mnie mijają. Czasami trwa to latami, aż w którymś momencie przychodzi ta właściwa chwila. Tak było z „Cienką czerwoną linią” Terrence’a Malicka. Film ten już od dawna chciałem obejrzeć, w zasadzie odkąd zobaczyłem gdzieś po raz pierwszy fragmenty tego filmu. I jakoś tak trwało to do tej pory.

Film mnie ujął do głębi, choć wcześniej po obejrzeniu „Drzewa życia” zastanawiałem się, czy reżyser przypadkiem nie uprawia jakiejś artystycznej hochsztaplerki, serwując nam piękne obrazy z sugestywną muzyką i snutymi w tle nie do końca spójnymi rozważaniami bohatera/bohaterów. Zastanawiałem się więc jednym słowem – czy nie jest to tylko pusta wydmuszka, nad którą mają cmokać z zachwytem krytycy, niewiele z niej tak naprawdę rozumiejąc i właśnie dlatego cmokając tym bardziej. Trochę zresztą przywodziło mi to na myśl „Zwierciadło” Tarkowskiego, głównie przez swoją roztrzaskaną kompozycję, jakby były to myśli przebiegające chaotycznie przez mózg umierającego.

W „Cienkiej czerwonej linii” kompozycja jest jeszcze w miarę spójna i na pozór jest to typowy film wojenny pokazujący okrucieństwo wojny, ale to tylko chyba pozór. Nawet te kontrasty pomiędzy jatką wojenną a pięknem przyrody (kapitalnie sfilmowanej) to nie jest nic nowego, choć nie wiem, czy wcześniej w kinie było to tak przejmująco pokazane. Tak jak scena z tubylcem mijającym żołnierzy, jakby był częścią tej otaczającej ich przyrody, obojętnym jak ona i jak ona nie partycypującym w toczącym się dramacie, co najwyżej stając się jego częścią przypadkowo, jak to pisklę z roztrzaskanego pociskiem gniazda w jednej ze scen.

Wojna zresztą wydaje się tu być jakimś zadaniem do wykonania, robotą, niemal jak każda inna, choć wymagającą dużo odwagi lub braku wyobraźni i w której strach, rozedrgane emocje, lęk przed śmiercią odgrywają niebagatelną rolę, taką jakiej z pewnością nie ogrywają w żadnym innym zawodzie. W końcu, jeśli pominąć preludium z ziemskim rajem, film otwiera sekwencja ze statkiem wiozącym żołnierzy do wykonania swojej roboty i statkiem zabierającym ich z powrotem.

Jest ta jatka, owszem, ale chyba ważniejsze są dramaty rozgrywające się w życiu poszczególnych bohaterów lub toczące się w ich głowach. To pytania o sens życia, o Boga, o miłość, o relacje łączące z innymi ludźmi, o to, czy wszystko kończy się tutaj, czy może to tylko takie preludium do czegoś wspanialszego (tak jak preludium do tej rzezi był ten chwilowy i ulotny ziemski raj z początku filmu). Tak głównie odbieram ten film i nie chce mi się sprawdzać, co tam powypisywali krytycy w międzyczasie, w ciągu tych lat, kiedy film jest dostępny do oglądania.

A faktem, że nie jest to typowy film wojenny, zdaje się być dla mnie to, że najbardziej w „Cienkiej czerwonej linii”, oprócz śmierci szeregowego Witta, wstrząsnęły mną tak naprawdę nie sekwencje wojenne, nie fruwające kawałki ludzkiego mięsa czy realistycznie pokazane trupy, ale scena, w której Jack Bell otrzymuje list od swojej żony. Osobisty dramat tego dzielnego żołnierza był bardziej poruszający niż całe to wojenne piekło. Rana zadana, cios wymierzony nie przez wroga, po którym można się spodziewać wszystkiego, ale przez własną żonę, istotę, którą ten żołnierz kocha, za którą tęskni, o której nieustannie myśli. Rana tym dotkliwsza, że niewidoczna, ropiejąca i zatruwająca organizm być może przez lata. To, że takie okrucieństwo potrafi wstrząsnąć widzem bardziej niż piekło wojny, wydaje mi się świadczyć o mistrzostwie Malicka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz