Ponieważ nie jestem jakimś zapalonym kinomanem, niektóre
wartościowe filmy mnie mijają. Czasami trwa to latami, aż w którymś momencie
przychodzi ta właściwa chwila. Tak było z „Cienką czerwoną linią” Terrence’a
Malicka. Film ten już od dawna chciałem obejrzeć, w zasadzie odkąd zobaczyłem
gdzieś po raz pierwszy fragmenty tego filmu. I jakoś tak trwało to do tej pory.
Film mnie ujął do głębi, choć wcześniej po obejrzeniu
„Drzewa życia” zastanawiałem się, czy reżyser przypadkiem nie uprawia jakiejś
artystycznej hochsztaplerki, serwując nam piękne obrazy z sugestywną muzyką i
snutymi w tle nie do końca spójnymi rozważaniami bohatera/bohaterów.
Zastanawiałem się więc jednym słowem – czy nie jest to tylko pusta wydmuszka,
nad którą mają cmokać z zachwytem krytycy, niewiele z niej tak naprawdę
rozumiejąc i właśnie dlatego cmokając tym bardziej. Trochę zresztą przywodziło
mi to na myśl „Zwierciadło” Tarkowskiego, głównie przez swoją roztrzaskaną
kompozycję, jakby były to myśli przebiegające chaotycznie przez mózg
umierającego.
W „Cienkiej czerwonej linii” kompozycja jest jeszcze w miarę
spójna i na pozór jest to typowy film wojenny pokazujący okrucieństwo wojny,
ale to tylko chyba pozór. Nawet te kontrasty pomiędzy jatką wojenną a pięknem
przyrody (kapitalnie sfilmowanej) to nie jest nic nowego, choć nie wiem, czy
wcześniej w kinie było to tak przejmująco pokazane. Tak jak scena z tubylcem
mijającym żołnierzy, jakby był częścią tej otaczającej ich przyrody, obojętnym
jak ona i jak ona nie partycypującym w toczącym się dramacie, co najwyżej
stając się jego częścią przypadkowo, jak to pisklę z roztrzaskanego pociskiem
gniazda w jednej ze scen.
Wojna zresztą wydaje się tu być jakimś zadaniem do
wykonania, robotą, niemal jak każda inna, choć wymagającą dużo odwagi lub braku
wyobraźni i w której strach, rozedrgane emocje, lęk przed śmiercią odgrywają
niebagatelną rolę, taką jakiej z pewnością nie ogrywają w żadnym innym
zawodzie. W końcu, jeśli pominąć preludium z ziemskim rajem, film otwiera
sekwencja ze statkiem wiozącym żołnierzy do wykonania swojej roboty i statkiem
zabierającym ich z powrotem.
Jest ta jatka, owszem, ale chyba ważniejsze są dramaty
rozgrywające się w życiu poszczególnych bohaterów lub toczące się w ich
głowach. To pytania o sens życia, o Boga, o miłość, o relacje łączące z innymi
ludźmi, o to, czy wszystko kończy się tutaj, czy może to tylko takie preludium
do czegoś wspanialszego (tak jak preludium do tej rzezi był ten chwilowy i
ulotny ziemski raj z początku filmu). Tak głównie odbieram ten film i nie chce
mi się sprawdzać, co tam powypisywali krytycy w międzyczasie, w ciągu tych lat,
kiedy film jest dostępny do oglądania.
A faktem, że nie jest to typowy film wojenny, zdaje się być
dla mnie to, że najbardziej w „Cienkiej czerwonej linii”, oprócz śmierci
szeregowego Witta, wstrząsnęły mną tak naprawdę nie sekwencje wojenne, nie
fruwające kawałki ludzkiego mięsa czy realistycznie pokazane trupy, ale scena,
w której Jack Bell otrzymuje list od swojej żony. Osobisty dramat tego
dzielnego żołnierza był bardziej poruszający niż całe to wojenne piekło. Rana
zadana, cios wymierzony nie przez wroga, po którym można się spodziewać
wszystkiego, ale przez własną żonę, istotę, którą ten żołnierz kocha, za którą
tęskni, o której nieustannie myśli. Rana tym dotkliwsza, że niewidoczna,
ropiejąca i zatruwająca organizm być może przez lata. To, że takie okrucieństwo
potrafi wstrząsnąć widzem bardziej niż piekło wojny, wydaje mi się świadczyć o
mistrzostwie Malicka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz