Jestem ostatnią osobą, która narzekałaby na śnieg. Obce mi
są wyrzekania i marudzenia, że spadł śnieg, że to okropne, że śnieg poza
miastem to owszem, ale w mieście to lepiej nie.
Na widok śniegu cieszę się po prostu jak dziecko. Uwielbiam
tę nieskazitelną biel świeżego śniegu, skrzypienie śniegu pod butami w mroźny
poranek lub wieczór, śnieg padający z nieba grubymi płatami, które powlekają
świat zimnym puchem, wieczorami w świetle księżyca przypominający lukier.
Spadziste dachy domów wyglądają po prostu jak polukrowane, jakby to były domki
z piernika.
Mogę odkopywać auto z głębokich zasp, mogę wlec się w
korkach, bo zima zaskoczyła służby komunalne, mogę otrzepywać płaszcz ze śniegu
– nic mi to nie przeszkadza.
To, czego nie cierpię, to szarość, brud i ponurość
deszczowych i brzydkich dni. We Wrocławiu niektóre rejony miasta są wówczas
szczególnie posępne. Zwłaszcza te poniemieckie, nieodremontowane, szare i
nieszczęśliwe kamienice. Czuć w nich śmierć, jakieś słabe echa dawnego życia,
które jest mi kompletnie obce.
To samo dotyczy parków, które powstały w miejscach dawnych
cmentarzy. Już jako dziecko, jeszcze nie rozumiejąc, z czym to związane, czułem
odmienność tych miejsc. Nawet w lecie.
Biel, biel, nieskazitelna biel, to dla mnie radość. Zima w
bieli jest najpiękniejsza. Obojętnie, czy w mieście, czy w górach. Każda jest
piękna na swój sposób. Jedne z najlepszych moich wspomnień mają związek z zimą.
Pamiętam zapierający dech w piersi widok Alp na słonecznym stoku narciarskim we
Włoszech. Albo skrzypienie śniegu pod nartami w polskich górach, wieczorem,
gdzieś na uboczu, gdzie tylko od czasu do czasu zjawiał się jakiś narciarz.
Przyjemnie też jest zaszyć się w mroźny, zimowy wieczór, gdy
wszystko zasypane jest bielą, w domu. Dobra herbata, wciągająca książka... i
chyba jedyna rzecz, której mi w taki dzień brakuje, to kominek, w którym wesoło
trzaska ogień.
We Wrocławiu poskąpiło takiej zimy w tym roku. I dopiero
dzisiaj sypnęło śniegiem. Zrobiło się jak w baśni... Pewnie jutro albo pojutrze
przyjdzie odwilż, ale choć przez chwilę jest tak, jakbym chciał, aby było przez
minione kilka miesięcy. Jakby nagle nastąpiło jakieś zakłócenie linearnego
biegu czasu, jakby jutro lub pojutrze miała być Wigilia, jakby moja Droga Mama
miała postawić na stół kutię, pierogi i karpia, którego zawsze oporządzał
Tato...
Taki to piątek Wielkiego Postu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz