Jan Polkowski swego czasu napisał, że język angielski
wprawdzie zastąpił łacinę,
„jednak sens funkcjonowania angielskiego między ludźmi jest
zupełnie inny niż niegdyś łaciny. Angielski unifikuje i ujednolica, ale nie
porządkuje świata. Nie określa jego geograficznego i duchowego centrum. Za
angielskim nie podążają naturalne odniesienia do arcydzieł kultury materialnej
i duchowej, nie towarzyszy tradycja roku liturgicznego wpisana w porządek pór i
prac polowych. W miejsce sacrum wtargnął szantaż marketingu (...) Miejsca Pisma
Świętego nie zajął Szekspir, Milton, Eliot i Larkin, lecz prymitywny slang
kupna-sprzedaży (...)”.
(Leczę się polszczyzną)
Mógłbym przytoczyć obszerniejszy fragment, ale chyba tyle
wystarczy, by zrozumieć myśl autora.
Myślę, że Polkowski ma sporo racji. Ludzie uczą się
angielskiego, by móc się porozumiewać w czasie podróży, by móc coś kupić lub
sprzedać, nie po to, aby porozmawiać o Szekspirze, przeczytać Dickensa, czy
sięgnąć po angielską poezję metafizyczną w oryginale. Wielkie dzieła literatury
angielskiej nie mają tutaj żadnego wpływu, co najwyżej ktoś żartem powie: „To
be or not to be”.
Częściej zresztą znajomość języka Szekspira zastępuje
translator Google’a, więc o czytaniu wielkich dzieł literatury angielskiej
trudno tak naprawdę mówić. Zamiast dyskusji o poezji mamy koślawe prezentacje,
w których angielskie słowa próbują niezdarnie wyrazić zyski i straty, kierunki rozwoju i
przyszłoroczny budżet.
Z drugiej strony warto sobie uświadomić, że literatura
anglojęzyczna, która zazwyczaj kojarzy się z cywilizacją protestancką, posiada
zadziwiająco bogatą literaturę katolicką. Często też polski czytelnik –
obojętnie czy zna język angielski, czy też nie – nie zdaje sobie z tego sprawy.
Na tym blogu pisałem już o katolicyzmie Szekspira. Mało kto jednak skojarzy np.
nazwisko Caryll Houselander, choć pojawiły się już pierwsze tłumaczenia na
język polski. Notabene o roku liturgicznym wpisanym „w porządek pór i prac
polowych” pewnie ta autorka miałaby wiele ciekawego do opowiedzenia
Polkowskiemu, który z uprawą roli zdaje się być za pan brat. To zadziwiające,
że ta XX-wieczna mistyczka jest tak mało znana w Polsce i w ogóle w świecie.
Wiele książek Chestertona jest dostępnych już w języku
polskim, ale jego przyjaciel, Hilaire Belloc jakoś nie doczekał się do tej pory
wielu przekładów, choć znano go i pisano o nim w Polsce przed wojną. Dużo
lepiej jest pod tym względem z tak intrygującym pisarzem, jak Robert Hugh
Benson, ale pewnie wciąż mało który polski katolik czy nawet filolog z miejsca
skojarzy to nazwisko. Te książki raczej funkcjonują gdzieś na marginesie, a
przecież Lord of the World powinien być wymieniany jednym tchem z takimi dziełami
jak Nineteen Eighty-Four Orwella czy Brave New World Huxleya.
Pomijam już takie nazwiska, które praktycznie są nieznane nawet samym Anglikom, jak np. Maurice Baring.
Wspomniani tu pisarze reprezentują Wielką Brytanię, ale i w
Stanach Zjednoczonych jest wiele ciekawych nazwisk, z których część polski
czytelnik zna już dość dobrze, inne mniej: George Weigel, Peter Kreeft, Mark P.
Shea, Scott Hahn, Michael Voris... A do tego chyba najwybitniejszy z nich
wszystkich – arcybiskup Fulton J. Sheen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz