Spotykam się czasem z wyrażonym przekonaniem, że wszystkie
religie są sobie równe. A przynajmniej tak na pozór są traktowane w sferze
publicznej. Niektórzy wręcz sądzą, że to po prostu różne ścieżki na ten sam szczyt.
W wielkim skrócie można by to streścić następująco: nie jest ważne, jaką
religię wyznajesz, w końcu ich cel jest taki sam. Gorzej pewnie by było, gdyby
spytać: jaki to cel? Pewnie usłyszelibyśmy coś mglistego o zjednoczeniu z
Bogiem albo o niebie, czyli generalnie o życiu po życiu – jakiś tunel, a potem
światło i wieczna szczęśliwość.
Tacy ludzie nie zastanawiają się tylko nad absurdalnością
takiego wyobrażenia. Skoro bowiem wszystkie religie są sobie równe, to po co w
ogóle być wyznawcą którejkolwiek? Po co się męczyć, przestrzegać jakichś
przykazań, chodzić co niedzielę do kościoła lub odmawiać pięć razy w ciągu dnia
tę samą modlitwę, a raz do roku pościć i jeść tylko po zmierzchu? A może po
prostu przejść się po nich, jak po supermarkecie i wybrać z każdej to, co nam
najbardziej odpowiada i pasuje? Po co mozolnie wędrować z plecakiem obciążonym
kamieniami, skoro do tego samego celu można wygodnie dotrzeć samolotem i
jeszcze zjeść niezły lunch po drodze?
Takie wypowiedzi zresztą świadczą z reguły o braku
jakiejkolwiek, choćby podstawowej wiedzy o zasadniczych różnicach, jakie dzielą
nie tylko religie monoteistyczne od religii np. Wschodu (jak choćby sama
koncepcja Boga i osoby ludzkiej), ale również religie monoteistyczne (judaizm,
chrześcijaństwo i islam) od siebie nawzajem. Nie mówiąc już o takich
subtelnościach, jak fundamentalne odmienności w traktowaniu człowieka,
zbawienia i grzechu między na przykład katolicyzmem a protestantyzmem. Mówiąc w
wielkim skrócie: twierdzić, że wszystkie religie są sobie równe i prowadzą do
tego samego celu, to trochę tak, jakby powiedzieć, że aby dolecieć do układu
Alfa Centauri, nie trzeba kierować się prosto w tamtą stronę, tylko można
lecieć z ziemi w dowolnym kierunku. Albo jeszcze prościej i najordynarniej jak
tylko można: że aby zrobić jajecznicę, można rozbić kilka jaj albo kamieni, a
jak kto woli to nawet i parę bombek choinkowych – to bez znaczenia, byleby
potem usmażyć (choć i to nie jest konieczne). Powodzenia!
Problem ten w swoim czasie podjął biskup Andrzej
Siemieniewski w swojej bardzo interesującej książce o mistyce, która nosiła
charakterystyczny i w istocie streszczający jej sens tytuł: „Różne ścieżki na
różne szczyty”.
Jeśli ktoś chce zrozumieć na czym polega istota całego
problemu, powinien sięgnąć po wywiad, jakiego udzieliła portalowi PCh24.pl siostra Michaela Pawlik. Tytuł jest równie wymowny, jak tytuł książki biskupa
Siemieniewskiego: „Doświadczyłam zła religii wschodu”. Otóż to! Mnie osobiście
nigdy nie pociągały Indie i zawsze dziwiła mnie fascynacja, jaką kultura tego
kraju budziła w niektórych Europejczykach, intelektualistach czy zwykłych
ludziach. Mnie ta kultura i religia (czy właściwie – religie) zawsze odpychały.
Widziałem tam bardziej dekadencję i jakiś bałagan, a nawet kicz niż głębię
duchową. Indyjscy guru kojarzyli mi się bardziej z hochsztaplerami niż z
mędrcami. Niewykluczone, że i tam można odkryć jakieś okruchy prawdy, ale by
szukać w mistyce Wschodu lub w mądrościach indyjskich guru inspiracji dla
ubogacenia katolicyzmu, jak robił to Anthony de Mello? Wolne żarty! To jak
wyjść z czystego, górskiego strumienia w błotniste bajoro, by ugasić tam
pragnienie.
Siostra Michaela Pawlik podkreśla na podstawie własnego
doświadczenia (a nie mądrości wyczytanych jedynie w książkach) podstawowe
różnice w podejściu do człowieka, a także do Boga, jakie istnieją między
katolicyzmem a hinduizmem. Trudno mówić o jakiejkolwiek miłości bliźniego w
świecie, w którym panuje wiara w reinkarnację, a więc kompletna obojętność na
los drugiego człowieka, bo przecież, jeśli umrze, to lepiej dla niego, bo
wówczas wcieli się na przykład w kogoś lepszego, żyjącego na wyższym poziomie,
którego nie ograniczają już restrykcje kastowe narzucone np. pariasom. Nawet
Bóg nie jest tym samym, w którego my wierzymy – świętym i dobrym. Zresztą o
którym z indyjskich bożków czy demonów mielibyśmy mówić?
Jest jeszcze jeden ważny wątek w tej rozmowie – a mianowicie
siostra Michaela wspomina o działaniach podejmowanych po to, aby celowo
wprowadzić religie Wschodu na grunt europejski, a także do Polski. Sama swego
czasu, jeszcze za komuny, dostała taką propozycję – uczestnictwa w tym
procederze przeszczepiania hinduizmu na grunt Polski, aby Polacy mieli „większy
wybór”. Wprawdzie judaszowe srebrniki miały być wypłacane w dolarach i
przelicznik pewnie był nieco inny, ale była to suma, jak na ówczesne czasy, nie
mniej kusząca. To naprawdę ciekawy wątek, warty uwagi historyków zajmujących
się czasami PRL-u, ale nie tylko.
Notabene swoją drogą to jakby potwierdza moje przypuszczenia z jednego z poprzednich wpisów, że zleceniodawcami wiecznego „młodzieniaszka”
od Wielkiej Orkiestry Świątecznej Przemocy muszą pozostawać ci sami macherzy,
co pod koniec lat osiemdziesiątych. Proszę zwrócić uwagę na problemy, jakie
napotykały na tzw. „Przystanku Woodstock” inicjatywy typu „Przystanek Jezus”
czy akcje antyaborcyjne, a z jakim ciepłym przyjęciem spotykali się na nim
wyznawcy Kriszny, którzy – jeśli się nie mylę – są stale tam obecni.
Zachęcam do obejrzenia wywiadu z siostrą Michaelą Pawlik.
Trwa nieco ponad godzinę, ale zaletą internetu i przewagą nad zwykłą telewizją
jest to, że zawsze można przerwać i wrócić do oglądania w wolnej chwili. A tego
naprawdę warto posłuchać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz