poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Hare Kriszna jedzie na Przystanek Woodstock


Spotykam się czasem z wyrażonym przekonaniem, że wszystkie religie są sobie równe. A przynajmniej tak na pozór są traktowane w sferze publicznej. Niektórzy wręcz sądzą, że to po prostu różne ścieżki na ten sam szczyt. W wielkim skrócie można by to streścić następująco: nie jest ważne, jaką religię wyznajesz, w końcu ich cel jest taki sam. Gorzej pewnie by było, gdyby spytać: jaki to cel? Pewnie usłyszelibyśmy coś mglistego o zjednoczeniu z Bogiem albo o niebie, czyli generalnie o życiu po życiu – jakiś tunel, a potem światło i wieczna szczęśliwość.

Tacy ludzie nie zastanawiają się tylko nad absurdalnością takiego wyobrażenia. Skoro bowiem wszystkie religie są sobie równe, to po co w ogóle być wyznawcą którejkolwiek? Po co się męczyć, przestrzegać jakichś przykazań, chodzić co niedzielę do kościoła lub odmawiać pięć razy w ciągu dnia tę samą modlitwę, a raz do roku pościć i jeść tylko po zmierzchu? A może po prostu przejść się po nich, jak po supermarkecie i wybrać z każdej to, co nam najbardziej odpowiada i pasuje? Po co mozolnie wędrować z plecakiem obciążonym kamieniami, skoro do tego samego celu można wygodnie dotrzeć samolotem i jeszcze zjeść niezły lunch po drodze?

Takie wypowiedzi zresztą świadczą z reguły o braku jakiejkolwiek, choćby podstawowej wiedzy o zasadniczych różnicach, jakie dzielą nie tylko religie monoteistyczne od religii np. Wschodu (jak choćby sama koncepcja Boga i osoby ludzkiej), ale również religie monoteistyczne (judaizm, chrześcijaństwo i islam) od siebie nawzajem. Nie mówiąc już o takich subtelnościach, jak fundamentalne odmienności w traktowaniu człowieka, zbawienia i grzechu między na przykład katolicyzmem a protestantyzmem. Mówiąc w wielkim skrócie: twierdzić, że wszystkie religie są sobie równe i prowadzą do tego samego celu, to trochę tak, jakby powiedzieć, że aby dolecieć do układu Alfa Centauri, nie trzeba kierować się prosto w tamtą stronę, tylko można lecieć z ziemi w dowolnym kierunku. Albo jeszcze prościej i najordynarniej jak tylko można: że aby zrobić jajecznicę, można rozbić kilka jaj albo kamieni, a jak kto woli to nawet i parę bombek choinkowych – to bez znaczenia, byleby potem usmażyć (choć i to nie jest konieczne). Powodzenia!

Problem ten w swoim czasie podjął biskup Andrzej Siemieniewski w swojej bardzo interesującej książce o mistyce, która nosiła charakterystyczny i w istocie streszczający jej sens tytuł: „Różne ścieżki na różne szczyty”.

Jeśli ktoś chce zrozumieć na czym polega istota całego problemu, powinien sięgnąć po wywiad, jakiego udzieliła portalowi PCh24.pl siostra Michaela Pawlik. Tytuł jest równie wymowny, jak tytuł książki biskupa Siemieniewskiego: „Doświadczyłam zła religii wschodu”. Otóż to! Mnie osobiście nigdy nie pociągały Indie i zawsze dziwiła mnie fascynacja, jaką kultura tego kraju budziła w niektórych Europejczykach, intelektualistach czy zwykłych ludziach. Mnie ta kultura i religia (czy właściwie – religie) zawsze odpychały. Widziałem tam bardziej dekadencję i jakiś bałagan, a nawet kicz niż głębię duchową. Indyjscy guru kojarzyli mi się bardziej z hochsztaplerami niż z mędrcami. Niewykluczone, że i tam można odkryć jakieś okruchy prawdy, ale by szukać w mistyce Wschodu lub w mądrościach indyjskich guru inspiracji dla ubogacenia katolicyzmu, jak robił to Anthony de Mello? Wolne żarty! To jak wyjść z czystego, górskiego strumienia w błotniste bajoro, by ugasić tam pragnienie.

Siostra Michaela Pawlik podkreśla na podstawie własnego doświadczenia (a nie mądrości wyczytanych jedynie w książkach) podstawowe różnice w podejściu do człowieka, a także do Boga, jakie istnieją między katolicyzmem a hinduizmem. Trudno mówić o jakiejkolwiek miłości bliźniego w świecie, w którym panuje wiara w reinkarnację, a więc kompletna obojętność na los drugiego człowieka, bo przecież, jeśli umrze, to lepiej dla niego, bo wówczas wcieli się na przykład w kogoś lepszego, żyjącego na wyższym poziomie, którego nie ograniczają już restrykcje kastowe narzucone np. pariasom. Nawet Bóg nie jest tym samym, w którego my wierzymy – świętym i dobrym. Zresztą o którym z indyjskich bożków czy demonów mielibyśmy mówić?

Jest jeszcze jeden ważny wątek w tej rozmowie – a mianowicie siostra Michaela wspomina o działaniach podejmowanych po to, aby celowo wprowadzić religie Wschodu na grunt europejski, a także do Polski. Sama swego czasu, jeszcze za komuny, dostała taką propozycję – uczestnictwa w tym procederze przeszczepiania hinduizmu na grunt Polski, aby Polacy mieli „większy wybór”. Wprawdzie judaszowe srebrniki miały być wypłacane w dolarach i przelicznik pewnie był nieco inny, ale była to suma, jak na ówczesne czasy, nie mniej kusząca. To naprawdę ciekawy wątek, warty uwagi historyków zajmujących się czasami PRL-u, ale nie tylko.

Notabene swoją drogą to jakby potwierdza moje przypuszczenia z jednego z poprzednich wpisów, że zleceniodawcami wiecznego „młodzieniaszka” od Wielkiej Orkiestry Świątecznej Przemocy muszą pozostawać ci sami macherzy, co pod koniec lat osiemdziesiątych. Proszę zwrócić uwagę na problemy, jakie napotykały na tzw. „Przystanku Woodstock” inicjatywy typu „Przystanek Jezus” czy akcje antyaborcyjne, a z jakim ciepłym przyjęciem spotykali się na nim wyznawcy Kriszny, którzy – jeśli się nie mylę – są stale tam obecni.

Zachęcam do obejrzenia wywiadu z siostrą Michaelą Pawlik. Trwa nieco ponad godzinę, ale zaletą internetu i przewagą nad zwykłą telewizją jest to, że zawsze można przerwać i wrócić do oglądania w wolnej chwili. A tego naprawdę warto posłuchać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz