piątek, 20 kwietnia 2018

Życiowy dramat Jerzego Stuhra


W przypadku wielu aktorów lepiej jest oglądać ich na scenie lub w filmie, niż słuchać „mądrości”, które mają nam do zaoferowania. Albo taki aktor okazuje się totalnym kabotynem, albo zdarzają się przypadki, kiedy wręcz przydałaby się pomoc egzorcysty. Rzadko zdarza się, że sława medialna łączy się z wybitnością intelektu. Na tym zresztą polega problem – sława, jaką zapewnia takim celebrytom kultura obrazkowa i coraz bardziej zaawansowane pod względem technologicznym media, mylona jest z jakiegoś powodu z wybitnością intelektualną. To znaczy: uważa się, że taki aktor czy aktorka ma prawo do wypowiadania się na tematy, które nie mają nic wspólnego z ich profesją, a dotyczą tak szerokiego spektrum zagadnień jak: moralność seksualna, moralność jako taka, polityka, życie Kościoła, homoseksualizm, prawo do życia, prawa kobiet, prawa wyborcze, konstytucja, sądownictwo, prawo kanoniczne, Unia Europejska, wolne niedziele, związki zawodowe itp., itd.

Jakoś nikomu nie przychodzi do głowy, że fakt bycia gwiazdą telewizyjną czy filmową nie oznacza, że zaraz taka osoba jest lepszym ekspertem od np. stosunków międzynarodowych niż dajmy na to pan Władek, który jest fryzjerem w jakimś Pcimiu Dolnym (bez obrazy zarówno dla Pcimia, jak i dla pana Władka) i codziennie w wolnych chwilach czyta różne gazety, by się dowiedzieć, co na świecie słychać. To, że ktoś mówi pięknie Szekspirem na scenie, nie oznacza, że zaraz posiadł mądrość i intelekt wielkiego Stradfordczyka. Może oznaczać, że jest wrażliwy na piękno słowa i niuanse językowe, że będzie odróżniał mowę niską od wysokiej, ale niekoniecznie idzie to w parze z jakąś niezwykłą mądrością czy wyższością moralną. Takie złudzenia miał wybitny poeta Josif Brodski, któremu się wydało, że jak ktoś przeczytał Dostojewskiego, to już nie może być taki zły. Jakoś umknął jego uwadze fakt istnienia subtelnych miłośników wielkiej sztuki, muzyki i poezji, którzy nosili mundury SS.

Co jakiś czas popis daje rodzina Stuhrów. Jak nie młody Stuhr, to stary coś chlapnie. I tak w kółko. Albo młodemu się pomyli Cedynia z Głogowem, albo stary odgraża się, że „nie boi się biskupów”. Poziom głupstw wypowiadanych przez ojca i syna jest taki, że naprawdę jakiś impresario mógłby im doradzić, żeby zamilkli. Chyba, że jest to obliczone na rozgłos za wszelką cenę: lepiej by ludzie mówili o nich źle, niż by nie mówili wcale.

Ostatnio Jerzy Stuhr pożalił się, że całe życie chciał być Europejczykiem. Naprawdę współczuję mu. Ja jakoś nigdy takiego problemu nie miałem. Całe życie się nim czułem, nawet gdy Polska była tłamszona pod sowiecką okupacją, a pan Jerzy brylował w komunistycznych mediach. Nie wiem, może wybitny aktor ma jakiś inny system wartości albo coś, ale trudno w to uwierzyć, bo jeśli się dobrze orientuję, to pochodzi z zacnej rodziny, choć o korzeniach austriackich (co zresztą powinno mu tę samoocenę poprawić). Cóż więc tak biednemu aktorowi doskwiera? Jaki dramat życiowy nie pozwala mu zostać Europejczykiem?

Cóż, to nie pierwsza taka głupota, jaką aktor (i reżyser przecież!) wypowiedział. A tak jakoś przy okazji (i pewnie trochę bez związku) przypomniał mi się fragment tekstu Jana Polkowskiego „Niema Polska”: „(...) problemu pozazawodowego serwilizmu polskich intelektualistów (...) się na wszelki wypadek nie bada. Gdyby rzeczowo przeanalizować dochodowe wazeliniarstwo Jarosława Iwaszkiewicza i wielu pisarzy mniejszego kalibru, może dzisiaj Jerzy Stuhr nie uważałby się za herosa, dołączając do hałaśliwej hałastry i ogłaszając z dumę: nie boję się biskupów”.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz