Stary rok skończyłem „Żarem” Maraiego. To dobre zakończenie. Znakomita książka. Pierwsza powieść węgierskiego pisarza, która mnie naprawdę wciągnęła i urzekła, od której nie mogłem się oderwać. Duże zaskoczenie po przyciężkich i nudnych „Wyznaniach patrycjusza” i nieco lepszej „Krwi świętego Januarego”. Powieść o przyjaźni i miłości, o niszczącej przyjaźń namiętności, o samotności i poszukiwaniu bratniej duszy, o odwadze i tchórzostwie. I o tajemnicy. Tajemnicy, którą sam chciałbym poznać. Nie, nie potrafiłbym tak, jak Generał wrzucić pamiętnik do ognia. Chciałbym przeczytać, dowiedzieć się całej prawdy, choćbym nawet wiedział, że słowa rozmijają się z życiem, nie odbijają go właściwie, kłamią mu. Chciałbym wiedzieć nawet, jeśliby to bolało, bardzo bolało. To w końcu byłaby wiadomość od kochanej przeze mnie osoby, może słowa przekreślające sens całego mojego postępowania od chwili odkrycia zdrady, może burzące zbudowaną przez lata samotności wizję tego wszystkiego, co się wydarzyło. Nie byłbym spokojny, gdybym nie poznał. Ale może czegoś nie zrozumiałem. Może inaczej patrzyłbym na to wszystko jako starzec.
Tak, „Żar” ma w sobie to, co powinna zawierać dobra powieść – zostawia czytelnika z tym nieznośnym pragnieniem dowiedzenia się, co skrywa niewyjaśniona tajemnica, z tą złością na autora, że jej nie wyjaśnił i z wdzięcznością, że tego nie zrobił. To dobre literackie zakończenie roku.
Sándor Márai, „Żar”, tłum. Feliks Netz, Warszawa 2008.