wtorek, 21 grudnia 2010

A potem już tylko cisza?

Należę chyba do niewielkiej grupy uprzywilejowanych, którzy dostali na własność płytę przedwcześnie zmarłego niedawno polskiego muzyka, skrzypka i pianisty jazzowego Irka Grabowskiego. Płyta to, jak na moje drewniane ucho, pod każdym względem znakomita: dopracowana, spójna,  bez zarzutu. Bez żadnej przesady mogę powiedzieć, że jest to jedna z najlepszych płyt jazzowych, jakie posiadam w swojej kolekcji. Słuchając jej myślałem z żalem, że Grabowski nie będzie mógł już nagrać kolejnej: ani w duecie z gitarzystą Jérôme Nahonem, ani w jakimkolwiek innym składzie. To po prostu potworna strata. I nie tylko dla polskiej muzyki, ale muzyki światowej w ogóle.

Na płytę Grabowskiego i Nahona składa się 11 znanych standardów, które każdy miłośnik jazzu bez trudu rozpozna. Jest też własna, inspirowana twórczością J.S. Bacha kompozycja polskiego muzyka, zatytułowana po prostu „J.S. Bach”.

Już pierwszy utwór autorstwa Sonny Rollinsa pt. „Pent up house” to istny popis, w dobrym słowa tego znaczeniu, wirtuozerii polskiego skrzypka. Jakby Grabowski nie chciał od samego początku pozostawić wątpliwości słuchaczom, że mają do czynienia z mistrzem. I tak jest w kolejnych, krótkich, ale jakże pięknych i pięknie zagranych kompozycjach w aranżacji obu muzyków.

Dla mnie prawdziwym odkryciem natomiast była nowa wersja „My Favourite Things”. Zawsze uwielbiałem to, co z tym motywem ze słynnego musicalu zrobił John Coltrane. I zawsze wydawało mi się, że nikt nie będzie potrafił już wymyślić nic lepszego, a przynajmniej porównywalnego. Tymczasem, w swojej króciutkiej, bo trwającej zaledwie 2 minuty 17 sekund aranżacji, Grabowski pokazał, że można tego dokonać. Mój zachwyt był tak ogromny, że bez żadnej żenady przyznam się, iż zakręciły mi się w oczach łzy. Bo jeśli ktoś dokonuje rzeczy tak rewelacyjnej, to dlaczego Pan Bóg powołuje go już teraz do nieba?

Moje pierwsze wrażenie, to głównie prostota „My Favourite Things” w wykonaniu Grabowskiego i Nahona. Prostota, która jest oznaką prawdziwych mistrzów. Potem przyszły inne skojarzenia. Przede wszystkim z małą dziewczynką, która nuci sobie ten znany utwór. A jeszcze potem z małą dziewczynką na huśtawce. I to powolne zanikanie muzyki, dźwięku skrzypiec na końcu... Jak zamierające wspomnienie z dzieciństwa. Jak powolne odchodzenie: Jeszcze tu jest... Jeszcze przez chwilę słychać. A potem cisza...

PS
Tę krótką notkę napisałem jakiś czas temu. Pomyślałem sobie przed Bożym Narodzeniem, że może jakaś poważna wytwórnia płytowa zainteresuje się jednak tą płytą i może za rok będzie można ją kupić ładnie wydaną w prezencie świątecznym. Może z jakimś materiałem dodatkowym... Tak sobie marzę...