sobota, 29 grudnia 2018

Czy Pan Bóg będzie sprzyjał władzy, która bardziej boi się ludzi?

Nasza „prawicowa” (cudzysłów jak najbardziej uzasadniony) władza niestety jest na bakier z Dekalogiem, a zwłaszcza z przykazaniem piątym: „Nie zabijaj”. Jeśli będzie ignorować się prawa Boże, trudno będzie mówić o przywróceniu pełni cywilizacji europejskiej w Polsce. Nawet największe sukcesy gospodarcze nie będą mieć żadnego znaczenia.

Jednak słupki sondażowe więcej znaczą dla rządzących niż Boże przykazania. Dlatego władza ta przegra, nawet jeśli uda się jej wygrać nadchodzące wybory parlamentarne. Przypomina o tym w dniu Świętych Młodzianków biskup Balcerek, który stwierdził jednoznacznie: „Nie będzie błogosławieństwa Bożego dla obecnej władzy, jeśli nie wprowadzi prawnej ochrony życia. Upadnie, jak upadły poprzednie rządy”. I nie pomoże tu nawet najwspanialsza propaganda „naszych” mediów, które sprzyjają rządzącym.


piątek, 28 grudnia 2018

Herod roku 2018

Przyznany Jarosławowi Gowinowi tytuł „Heroda roku 2018” jest moim zdaniem jak najbardziej zasłużony. Powinien zresztą był go dostać już wcześniej. Ale konkurencja jest spora.

Temat aborcji jest przez naszych „prawicowych” polityków lekceważony albo traktowany jako temat wręcz zastępczy. Tymczasem wydaje się, że jest to jedna z najistotniejszych kwestii, że walka o prawa nienarodzonych to jeden z tych szańców, na których ważą się losy cywilizacji europejskiej.

Polityk prawicowy, który sprawę tę lekceważy lub uważa, że można tutaj iść na kompromisy, jest tak naprawdę politykiem krótkowzrocznym, niegodnym mojego głosu. To samo zresztą dotyczy sprawy in vitro. „Konserwatywny” polityk, który w kwestii sztucznego zapłodnienia idzie na ustępstwa, już poddał szaniec. To po prostu pierwszy wyłom, za którym pójdą następne.

Wydaje się, że Jarosław Gowin niestety należy do tych polityków, którzy tylko hamują postępy barbarzyństwa. Niestety nie jest jedyny, są też inni, którzy na miano Heroda zasługują i którzy niewątpliwie tytuł ten dostaną w przyszłym roku. Smutne, że taką „prawicę” mamy w Polsce.


czwartek, 27 grudnia 2018

Wieprzowina na czas Chanuki

Współczesna cywilizacja dba bardzo o to, aby nikogo nie obrazić. Wszystkie religie są sobie równe (w końcu jak demokracja, to demokracja), stąd nawet sataniści zaczęli się domagać oficjalnego uznania i prawa do wznoszenia monumentów ku czci Szatana. Powszechna „urawniłowka” obejmuje wszelkie, nawet najgłupsze, poglądy.

Są jednak pewne wyjątki. Do nich należy katolicyzm. Katolików można, a nawet należy obrażać. Wydaje się być to w dobrym tonie. Popis dają różnej maści celebryci.

Oto „wybitna” pisarka, która słynie głównie ze swojego feminizmu i blond włosów, zionie miłością do bliźnich na Boże Narodzenie (słowo „Boże” zresztą przez usta jej nie przejdzie ani się nie ułoży pod palcami, kiedy używa klawiatury komputera), wulgarnie pozdrawia i eliminuje z obrazka samego Pana Jezusa, jak i pastuszków. Subtelność tej „wielkiej” pisarki jest po prostu porażająca.

Inny szoł z kolei odstawił pewien trybun ludowy, który na co dzień walczy o wolność, demokrację i konstytucję. Oto postanowił on uraczyć nas na Boże Narodzenie zdjęciem swojego smutnego dziecka i... sushi, które temuż dziecku, jak i sobie zaserwował na Wigilię (taka nowa świecka tradycja). Pewnie też tradycyjnie przełamał się z rodziną jajeczkiem, ale nas o tym już nie poinformował, bo to rzecz oczywista. On także zionął prawdziwą miłością do „prawdziwych katolików”.

Notabene ci trybuni ludowi to mają klawe życie. Jeden poczęstował nas kiedyś życzeniami wideo sprzed swojego „ubogiego” ciepłego kominka, ten zaś zdjęciami potrawy ubogich – sushi (a w tle stoi sobie instrument biednych – pianino). Tylko dziecka żal.

Zastanawia jednak jedna rzecz – po co ci celebryci epatują nas tymi zdjęciami, wulgarnymi życzeniami, kpinami i szyderstwami? Nie chcą obchodzić Świąt Bożego Narodzenia, niech ich nie obchodzą. Ich sprawa. Muszą to obwieszczać całemu światu? Czują się w ten szczególny dzień samotni? Brak im miłości? A może chcą się popisać „odwagą”? Jeśli tak, to proponuję uczcić Chanukę wieprzowiną albo ramadan całodziennymi hulankami i pijaństwem, a z pomocą tłitera i fejsbuka poinformować o tym cały świat. Sława murowana.


poniedziałek, 24 grudnia 2018

Bóg się rodzi, moc truchleje!

Żyjemy w czasach, w których w europejskich krajach zabrania się wystawiania szopek betlejemskich. Nasz Pan nie jest mile widziany. Nie jest mile widziana Święta Rodzina. Ale i tak to On ostatecznie zwycięży. Nie pomogą wysłani przez Heroda żołnierze, tak jak nie pomogą potem strażnicy ustawieni przed grobem.



Czasami popadamy w sentymentalny nastrój, obdarowujemy się prezentami, słuchamy słodkich kolęd i amerykańskich standardów. Zapominamy, że Chrystus urodził się po to, aby umrzeć – jak przypomina nam m.in. abp. Fulton J. Sheen. Umrzeć za nasze grzechy, by nas odkupić i dać życie wieczne.

Stąd postanowiłem przypomnieć wstrząsający wiersz Roberta Southwella The Burning Babe. Kto chce, może znaleźć na YouTube muzyczną interpretację tego utworu w wykonaniu Stinga. Nie zamieszczam jej tutaj jednak, bo uśmiechające panienki z chóru, które towarzyszą Stingowi, zupełnie nie pasują do tekstu tego niezwykłego wiersza wybitnego poety metafizycznego, jezuity, męczennika i świętego Kościoła katolickiego.

Robert Southwell

The Burníng Babe

As I in hoary winter’s night stood shivering in the snow,
Surprised I was with sudden heat which made my heart to glow;
And lifting up a fearful eye to view what fire was near,
A pretty Babe all burning bright did in the air appear;
Who, scorched with excessive heat, such floods of tears did shed
As though his floods should quench his flames which with his tears were fed.
‘Alas!’ quoth he, ‘but newly born, in fiery heats I fry,
Yet none approach to warm their hearts or feel my fire but I.
My faultless breast the furnace is, the fuel wounding thorns,
Love is the fire, and sighs the smoke, the ashes shames and scorns;
The fuel 
Justice layeth on, and Mercy blows the coals,
The metal in this furnace wrought are men’s defiled souls,
For which, as now on fire I am to 
work them to their good,
So will I melt into a bath, to wash them in my blood.’
With this he vanished out of sight, and swiftly shrunk away,
And straight I called unto mind that it was Christmas day.


Jeśli ktoś nie zna języka angielskiego, to może przeczytać ten utwór w tłumaczeniu Jerzego Pietrkiewicza. Można go znaleźć w jego „Antologii liryki angielskiej 1300-1950.

środa, 19 grudnia 2018

Co kupić w prezencie na święta? Dziesięć rekomendacji

To już pewnie ostatni moment, by kupić coś w prezencie na Boże Narodzenie, choć nie ostatni, by kupić coś na prezent w ogóle (imieniny, urodziny itp.). Pomyślałem sobie, że podzielę się pomysłami na taki prezent (pod warunkiem, że uda się go zdobyć na czas).

Dla mnie zawsze najlepszym prezentem jest książka, zwłaszcza dobra książka, a nie jeden z tych „półproduktów”, które tworzy się w celach promocji jakiejś osoby. Dlatego uważam, że zamiast sięgać po tytuły reklamowane czy eksponowane na wystawach księgarń, może warto trochę poszperać i znaleźć coś, co jest naprawdę dobre, a po co będzie można sięgnąć nie tylko za miesiąc czy za rok, ale i za lat pięć, a nawet sto. Oto parę sugestii z mojej strony (podaję linki do swoich recenzji, w których można przeczytać więcej, albo księgarni internetowych).

1)      Książki Floriana Czarnyszewicza. To znakomita proza „kresowa”, którą warto czytać, bo jest nie tylko wybitna pod względem literackim i językowym, ale także dlatego, że mówi o dziejach Polaków, które niestety ciągle są jeszcze słabo znane ogółowi nawet wykształconych czytelników – są to bowiem te Kresy, które utraciliśmy jeszcze przed II wojną światową, w wyniku traktatu ryskiego. Oczywiście w pierwszej kolejności warto sięgnąć po Nadberezyńców, wielki, sienkiewiczowski z ducha epos o losach szlachty zaściankowej na terenach Mińszczyzny. A potem to już do kolejnych powieści tego autora, zbyt późno niestety wydanego w Polsce, nie trzeba będzie namawiać.

2)      Luter i rewolucja protestancka Grzegorza Brauna. Tym razem proponuję film dokumentalny, ale też i lekturę, bo można go kupić razem z ładnie wydaną graficznie książeczką. Ten zakup jest wart każdej wydanej złotówki, mimo że „mejnstrim” o dziele Brauna milczy.

3)      Gietrzwałd 1877. Nieznane konteksty geopolityczne tego samego autora. Zapierająca dech w piersi wizja historii pewnego narodu w sercu Europy, metafizyczny thriller!

4)      Łowcy księży o. Johna Gerarda SJ. To autentyczny pamiętnik z czasów Elżbiety I i prześladowań katolików w Anglii. Rzecz nietuzinkowa i po prostu znakomita, wciągająca literatura. Czyta się jak najlepszy thriller, a przecież to autentyk. Zadziwiające, że wydawca (któremu należy się nagroda za przypomnienie tej publikacji – jest to reprint wydania XIX-wiecznego) obniżył cenę w swojej księgarni do śmiesznych 7.50 zł. Brać po kilka sztuk, póki jest dostępna i rozdawać znajomym, przyjaciołom i rodzinie! Obdarować tą publikacją swojego księdza proboszcza!

5)      A skoro już jesteśmy przy wydawnictwie Gabriela Maciejewskiego, to gorąco polecam jego Socjalizm i śmierć. Lektura dla tych, którzy lubią historię i zaglądanie za kulisy wielkich wydarzeń. Autor nie przyjmuje nic za oczywistość, tylko mówi: „Sprawdzam!” I sprawdza. Nie czytałem części drugiej jeszcze, ale z pewnością jest warta lektury.

6)      Polska moja miłość Jana Polkowskiego. O tej książce tylko na swoim blogu wspominałem, ale ten zbiór szkiców autora Drzew to rzecz dla osób myślących i nie zadawalających się medialną papką serwowaną nam na co dzień. Rzecz o literaturze, filmie, polskiej historii dawnej i najnowszej, zakłamaniu intelektualistów, kulturze i języku... Pisana przez poetę, więc też językowo znakomita. Jeśli jej jeszcze nie czytaliście, to koniecznie przeczytajcie i polećcie innym. Jeśli czegoś mi w niej brakuje, to dwóch szkiców poświęconych Bolesławowi Prusowi, po których na głowę Polkowskiego posypały się gromy od lewa do prawa. Autor ośmielił się naruszyć narodową świętość. Nazwano go nawet wprost głupcem.

7)      Ćwiczenia duchowe. Poematy Przemysława Dakowicza. To kolejna książka, o której jeszcze na swoim blogu nie pisałem. Znakomity tomik poezji, wiwisekcja naszej współczesnej schizofrenicznej świadomości. Obraz świata opętanego, targanego wątpliwościami i poczuciem braku sensu, braku hierarchii, braku dna. „Centon” pozszywany ze słów i fragmentów zaśmiecających i wypełniających współczesny umysł, w którym mieszają się słowa reklam, piosenek, przysłów, cytatów literackich, fragmentów Biblii, filmów, powiedzonek, kolokwializmów...

8)      Dla znających język angielski: trzy książki Josepha Pearce’a poświęcone katolicyzmowi Szekspira i katolickiej wymowie jego sztuk: The Quest for Shakespeare, Through Shakespeare’s Eyes i Shakespeare on Love. Pasjonująca lektura dla tych, którzy próbują zrozumieć dramaturgię wielkiego poety angielskiego.

9)      I ponownie dla znających język angielski: autobiografia szkockiego poety, prozaika i dramaturga George’a Mackaya Browna For the Islands I Sing oraz zbiór jego opowiadań: A Time to Keep. Ten katolicki twórca z Orkad jest właściwie nieznany w Polsce, a szkoda, bo to literatura pierwszorzędna i to zarówno dla miłośników poezji, jak i prozy. Charakterystyczny i rozpoznawalny rys tej twórczości nadają krajobraz i ludzie jego rodzinnych stron, a to wszystko przeniknięte katolicką metafizyką.

10)  Wszelkie możliwe książki wielkiej postaci Kościoła katolickiego, arcybiskupa Fultona J. Sheena. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia ukazały się kolejne nowe polskie wersje jego twórczości i z roku na rok przybywa tłumaczeń dzieł tego wybitnego kapłana i autora zarówno książek, jak i audycji radiowych i telewizyjnych. To znakomita lektura nie tylko dla katolików. Podsuńcie jego zbiór Warto żyć jakiemuś myślącemu i naprawdę otwartemu ateuszowi, a może zrobicie jedną z najlepszych rzeczy w swoim życiu.


wtorek, 18 grudnia 2018

Irlandia: rechot diabła

Jeśli komuś trzeba dowodu na istnienie diabła, niech spojrzy na Irlandię. Czy nie słychać przypadkiem z Zielonej Wyspy jego rechotu? Oto w okresie Adwentu uchwalono tam ustawę dopuszczającą mordowanie nienarodzonych. To wszystko dzieje się w czasie będącym tradycyjnie oczekiwaniem na przyjście naszego Pana, który narodził się w ubóstwie w betlejemskiej stajence. Gdyby miał narodzić się dzisiaj, iluż „usłużnych” lekarzy podpowiadałoby Maryi, by „usunęła” ciążę, bo przecież są zbyt ubodzy z Józefem, by wychowywać dziecko, bo przecież powinna mieć szansę na samorealizację, bo przecież „prawa kobiet” itp., itd.

Irlandia, uchodząca dotąd za bastion katolicyzmu, a więc cywilizacji europejskiej, stoczyła się w barbarzyństwo. Mamona rządzi. Pustka wypełnia dusze. Moloch domaga się krwawej ofiary.

Odpowiednio skomentowali to irlandzcy obrońcy praw nienarodzonych umieszczając przed pałacem prezydenckim w Dublinie las 1000 krzyży. Naprzeciw nich, jak na ironię, choinka z gwiazdą betlejemską symbolizującą przyjście Chrystusa!

Robię wyjątek i zamieszczam nie swoje zdjęcie. Ktoś, kto nie zna angielskiego, może przeczytać artykuł o sprawie na portalu PCh24.pl.


poniedziałek, 17 grudnia 2018

Komu służy „globalne ocieplenie”?

Wśród wielu podejrzanych szajb współczesnych, które forsowane są przez wielkie media, polityków i międzynarodowe lobby, znajduje się idea globalnego ocieplenia albo... Właśnie, czy chodzi o globalne ocieplenie, czy o zmiany klimatu? A może o coś jeszcze innego? Bo zdaje się, że nomenklatura jest tutaj nieco chwiejna, a przynajmniej również ulega zmianom (zapewne razem ze zmianami klimatu?).

Pamiętam, jak pierwszy raz pojechaliśmy z żoną na wakacje na Kretę. Był maj. Spytałem znajomego, który zna tamte rejony, bo zajmuje się też kulturą i historią Grecji zawodowo, jakiej spodziewać się pogody. Odpowiedział krótką wiadomością: „Będzie ciepło, a nawet bardzo ciepło, nie będzie padać”. Jakież było jego zaskoczenie, kiedy wysłałem mu zdjęcie deszczowej Krety. Spytał, czy spędzamy te wakacje w Bełchatowie. Pamiętam, że kiedy po tygodniu jechaliśmy na lotnisko, lało jak w Kotlinie Kłodzkiej. A w tym albo poprzednim roku, również w maju, częściowo deszczowym, opowiadano mi o śniegu na plaży w zimie.

A w Polsce? Lato było tego roku wprawdzie gorące, ale przecież wiosna dość chłodna i zima na początku tego roku wyjątkowo mroźna. Nawet jeśli zmiany klimatu postępują, to mam wątpliwości, czy faktycznie wywołane są one przez człowieka. Jaka jest emisja CO2 dzisiaj w Polsce? A jaka była np. w latach dziewięćdziesiątych czy osiemdziesiątych? No cóż, nie jestem specjalistą... Pamiętam oglądany jakiś czas temu film dokumentalny, w którym różni naukowcy podważali hipotezę o globalnym ociepleniu. Zwracali między innymi uwagę na duży wpływ plam na słońcu na atmosferę ziemską. Bardzo ciekawym wątkiem była sugestia, że pomysł z globalnym ociepleniem – kojarzony zazwyczaj z ruchami lewackimi – wylansowali... konserwatyści Margaret Thatcher, by forsować zamykanie kopalni węgla i promować energię jądrową. Chyba gdzieś o tym pisałem na swoim blogu.

Jednak nie trzeba sięgać do archiwów, można obejrzeć bardzo dobry, niedawno zrealizowany, krótki film dokumentalny poświęcony zagadnieniu zmian klimatu, którego autorami są dziennikarze portalu PCh24.pl. Choć wypowiadają się w nim również publicyści (m.in. Stanisław Michalkiewicz), to sporą wartość dla wątpiących będą miały opinie samych naukowców, którzy wykazują, że np. zmiany klimatyczne występują na ziemi cyklicznie i że nie są niczym nowym, że dwutlenek węgla jest korzystny dla rozwoju roślinności, a więc sprzyja bogatszym zbiorom, że... Zresztą najlepiej zobaczcie sami.


piątek, 14 grudnia 2018

Dziecko-towar

Nowy rzecznik praw dziecka powiedział parę słów prawdy o handlu żywym towarem, jakim jest in vitro, a część opozycji i jakichś gwiazdek pop dostała amoku.

No przecież! Nie można zabraniać w społeczeństwie konsumpcyjnym prawa do posiadania. Nie można zabraniać prawa do nabywania. Nawet jeśli tym „przedmiotem”, który chce się posiąść i nabyć, jest człowiek.


czwartek, 13 grudnia 2018

W rocznicę stanu wojennego

Na wspomnienie kolejnej rocznicy stanu wojennego stwierdziłem, że przypomnę piosenkę barda tamtych czasów, Przemysława Gintrowskiego. Ktoś zmontował wideo składające się ze zdjęć samego piosenkarza. Akurat to jeden z tych utworów w jego wykonaniu, który do tej pory bardzo lubię. Pamiętam duży jego koncert we Wrocławiu z udziałem oczywiście Jacka Kaczmarskiego i Zbigniewa Łapińskiego (który zmarł w tym roku przecież), tłumy ludzi wracające po występie ulicami pod koniec lat osiemdziesiątych. I mały, kameralny koncert już samego tylko Gintrowskiego w Teatrze Kameralnym we Wrocławiu, artysta miał chyba złamaną nogę, jeśli mnie pamięć nie myli. Taki symbol odchodzenia w przeszłość...

wtorek, 11 grudnia 2018

Czy zniszczono cud eucharystyczny?

Poświęciłem kilka odcinków swojego wideobloga (z którym eksperymentuję od niedawna) tematowi cudów eucharystycznych w Sokółce i w Legnicy. Tymczasem okazuje się, że być może do podobnego cudu eucharystycznego i w podobnych okolicznościach doszło pod koniec listopada w... stanie Nowy Jork!

Różnica jednak jest taka, że – jak donosi portal Church Militant – ów prawdopodobny cud eucharystyczny w Springbrook w stanie Nowy Jork został... zniszczony! Proboszcz parafii ks. Karl Loeb poinformował o możliwym cudzie bp. Richarda Malone i biskupa pomocniczego Edwarda Grosza, ale obaj biskupi stwierdzili ku zaskoczeniu proboszcza, że włożona do naczynka z wodą hostia rozpuściła się i nakazali księdzu pozbycie się tego, co według świadków było w rzeczywistości cudem eucharystycznym. Jak pisze portal, kapłan, wierny ślubom posłuszeństwa, posłuchał biskupów, choć zrobił to niechętnie.

Artykuł zilustrowany jest dwoma fotografiami, które przypominają cuda eucharystyczne w Sokółce i Legnicy. Przed powiadomieniem biskupów zostały wykonane zdjęcia rzekomego cudu, który odkryto 30 listopada. Wśród wiernych panuje wzburzenie w związku z decyzją biskupów.


poniedziałek, 10 grudnia 2018

Dlaczego Kościół uwielbia kontrowersję albo o zaniku myślenia

Ostatnio zamieściłem fragment z polskiego tłumaczenia książki arcybiskupa Fultona J. Sheena, a dzisiaj drobny fragment z jego nietłumaczonej dotąd książki Old Errors and New Labels, o której wcześniej lub później postaram się parę słów na tym blogu napisać, gdyż dopiero ją czytam. Esej o zaniku kontrowersji wydaje się znakomicie opisywać mizerię naszych czasów, więc pokusiło mnie, by kilka wybranych fragmentów spolszczyć na chybcika i podać polskiemu czytelnikowi jako zachętę do kupowania książek tego wybitnego duchownego i jednego z najważniejszych apologetów katolickich języka angielskiego:

Być może nigdy przedtem w całej historii chrześcijaństwa nie był Kościół tak zubożały intelektualnie z braku dobrej, solidnej intelektualnej opozycji, jak dzieje się to w dzisiejszych czasach.
(...)
Kościół uwielbia kontrowersję i uwielbia ją z dwóch powodów: ponieważ konflikt intelektualny jest czymś, co daje wiedzę i ponieważ Kościół jest szaleńczo zakochany w racjonalizmie. Wielka struktura Kościoła katolickiego została zbudowana dzięki kontrowersji.
(...)
A jeśli dzisiaj nie ma niemal równie wielu zdefiniowanych dogmatów, jak we wczesnych wiekach Kościoła, to dzieje się tak, ponieważ jest mniej kontrowersji – i mniej myślenia. Trzeba myśleć, by zostać heretykiem, nawet jeśli jest to błędne myślenie.
(...)
O czym świat chrześcijański myślał we wczesnych wiekach? Jakie doktryny należało wyjaśnić, kiedy kontrowersja była żywa? We wczesnych wiekach kontrowersja skupiała się na takich wzniosłych i delikatnych problemach jak: Trójca Święta, Wcielenie i jedność natur w Osobie Syna Bożego. Jaka była ostatnia doktryna, którą zdefiniowano w roku 1870? Była to zdolność człowieka do używania swojego mózgu i dochodzenia do poznania Boga. Otóż, jeśli świat robi postępy pod względem intelektualnym, to czy istnienie Boga nie powinno było być zdefiniowane w wieku I, a natura Trójcy Świętej w wieku XIX?
W porządku matematycznym to tak, jakby zdefiniować złożoności logarytmów w roku 30, a uprościć tabliczkę dodawania w roku 1930. Faktem jest, że dzisiaj jest mniej intelektualnego sprzeciwu wobec Kościoła, a więcej uprzedzenia, co – jeśli to zinterpretujemy – oznacza mniej myślenia, nawet mniej złego myślenia.
Nie tylko Kościół uwielbia kontrowersję, ponieważ pomaga mu wyostrzać zdolność rozumowania; uwielbia ją także dla niej samej. Kościół oskarża się o bycie wrogiem rozumu; w rzeczywistości jest jedynym, który weń wierzy.

Abp. Fulton J. Sheen, Zanik kontrowersji (The Decline of Controversy, [w:] Old Errors and New Labels).


sobota, 8 grudnia 2018

Abp. Fulton J. Sheen o miłości małżeńskiej i powstającym wciąż na nowo Kościele

Gdyby ktoś szukał dobrego, a nie banalnego prezentu na Święta Bożego Narodzenia, polecam książkę abp. Fultona Sheena Troje do pary. To lektura dla wymagających, dla tych, którzy chcą pogłębić swoje rozumienie miłości małżeńskiej i którzy rozumieją, że miłość to nie ulotne uczucie, które pojawia się i przemija. Jeśli ktoś ma jednak mylne wyobrażenie, że miłość to przede wszystkim gwałtowne uczucia, niczym niepohamowana namiętność, ten koniecznie powinien przeczytać tę książkę. Zwłaszcza, jeśli jest katolikiem. Na zachętę przytaczam znamienny fragment:

„Jednym z największych błędów, jaki popełniają pary, jest myślenie, że ich uczucie przetrwa z powodu swej siły. Miłość nie trwa z powodu siły, lecz dzięki mocy ciągłego odradzania się. Miłość małżeńska jest nie tyle sprawą ciągłości, co raczej, będąc w tym podobna do Męki i Zmartwychwstania, odnajdywania nowego życia w momencie, gdy zdawało się, że wszelką nadzieję należy pogrzebać. Kościół nie jest zjawiskiem cechującym się niezmienną ciągłością. Po tysiącu ukrzyżowań Kościół tysiąc razy zmartwychwstawał. Zawsze bije dzwon wieszczący śmierć Kościoła. Zawsze, mocą Boga, śmierć dostępuje. Świat już gotów jest do odśpiewania pieśni pogrzebowej nad grobem Kościoła, gdy to Kościół powstaje, aby odśpiewać żałobne pieśni nad przemijającą postacią tego świata. Podobnie w życiu rodzinnym: nie jest tak, że dwa serca suną po autostradzie wiodącej do coraz to szczęśliwszej miłości – przeciwnie, co chwila znajdują się u kresu wyczerpania, by potem spostrzec, że oto ich miłość weszła na wyższy poziom”.

Fulton J. Sheen, Troje do pary, tłum. Agnieszka Sztajer, Kraków 2016.


środa, 5 grudnia 2018

To nawet nie jest śmieszne, czyli w koszulce na pogrzebie

Tak, to nawet nie jest śmieszne, to jest po prostu żałosne. Wyobrażacie sobie, że na pogrzeb np. kogoś wam bliskiego przyjeżdża jeden osobnik, który zamiast zachować godność i powagę paraduje w koszulce z napisem o wymowie politycznej, by dać do zrozumienia jednemu z żałobników, co o nim myśli? Wokół wszyscy w żałobie, a tu jeden taki... No cóż...

I naprawdę nie było nikogo wśród zwolenników tego pana, by mu to wybić z głowy? Aby mu chociaż uświadomić, że przez szacunek dla zmarłego... Eh! Szkoda słów!

wtorek, 4 grudnia 2018

My mamy magiczne Święta Bożego Narodzenia, inni „magię świąt”

Moje pokolenie chyba dobrze jeszcze pamięta magister Lewicką z serialu komediowego Barei. Ostatnio pisałem na tym blogu o tym, że cieć Anioł ma się w naszym postkomunistycznym grajdole bardzo dobrze, a słynny reżyser polskich komedii chyba miał skądś cynk o przyszłej transformacji, skoro tak dobrze przewidział jego przyszłość.

Okazuje się, że serialowa Bożenka, która usidliła docenta Furmana, ma się najwidoczniej gdzieniegdzie równie dobrze we współczesnej Polsce, jak się miała za czasów PRL-u. Jest wciąż w awangardzie postępu. Wprawdzie nie wysławia socjalistycznego raju, dymiącego kominami wielkich fabryk, ale za to działając prężnie w związku nauczycielstwa przyznaje nagrodę belfrowi, który ma „partnera”.

Jej inicjatywa, by zgodnie z najnowszymi trendami oświatowymi wprowadzić do szkół „tęczowy piątek”, trochę spaliła na panewce, ale przecież nasza dzielna pani magister nie spocznie, będzie równie dzielnie nieść kaganiec... to znaczy kaganek oświaty do szkół miast i wsi. Bez wątpienia wesprze ją w tym docent Furman, choć sam jest nieco na cenzurowanym z powodu swojego myśliwskiego sprzętu. Nie wątpię jednak, że bronił bohatersko z Bożenką kornika drukarza jak Zawisza na mydle... albo jak Zagłoba Czarny, albo może Rejtan u płotu czy jakoś tak.

Z Dziadkiem Mrozem zastępującym św. Mikołaja udało się tylko połowicznie, to znaczy św. Mikołaja zastąpił nie Dziadek Mróz, ale jakiś rześki dziadzio w czerwonym (nomen omen) kubraku rozwożący napoje orzeźwiające. Może jednak uda się coś zrobić z tym nieszczęsnym Bożym Narodzeniem, które kole w oczy swym blaskiem postępowy świat oświaty.

Tak więc pani Bożenka postanowiła rzucić żagiew tej oświaty na prowincję. I zagnało ją aż do Krynek, gdzie rzuciła się ratować dusze dzieci przed zabobonem (choć może słowo „dusze” nie jest tu za bardzo na miejscu) i zwalczać nietolerancję wobec innych wyznań i grup etnicznych. Tym razem jednak wpadła na pomysł, żeby Maryję zastąpić Panią Zimą, a zamiast jasełek zorganizować przedstawienie pod tytułem „Magia Świąt”.

Jak widać pani magister Lewicka jest w swoim żywiole i pełna pomysłów. Gdyby zaś jej tych pomysłów zabrakło, zawsze może sięgnąć po niezastąpiony organ ZNP, gdzie znajdzie porady, jak zwalczać ciemnotę wśród młodzieży. A może by tak stworzyć zastęp postępowych zuchów w tęczowych krawatach? Aktyw młodzieżowy byłby tu ze wszech miar pomocny.


poniedziałek, 3 grudnia 2018

Ekoszajba albo segregacja śmieciowa

Od jakiegoś czasu, kiedy wynoszę śmieci do kontenerów, zastanawiam się, dlaczego mam wykonywać robotę za tych, którzy powinni się tym zająć, czyli śmieciarzy – przy całym szacunku dla ich zawodu, który bez wątpienia jest potrzebny. Kiedy bowiem widzę, jak sąsiedzi drepczą do śmietnika rozdzielając starannie butelki od kartonów, bierze mnie cholera.

Nie mamy dużej kuchni i już od dłuższego czasu jednym z podstawowych problemów jest brak miejsca. Kiedy pomyślę sobie, że miałbym teraz jeszcze w tej małej kuchni segregować śmieci, to mną telepie. Bo niby gdzie ja mam to wszystko pomieścić? Mam obwieszać się dookoła woreczkami z odmiennymi odpadami tylko po to, aby ułatwić pracę komuś, kto powinien to wykonać za mnie? Pod zlewem mi się to nie zmieści.

Wyobraźcie sobie, że na przykład, aby kupić kilo truskawek, musicie je jeszcze zebrać z pola? Albo jeśli chcecie mieć garnitur czy sukienkę, to musicie przynieść materiał, a najlepiej samemu go przedtem utkać? Czysty absurd, prawda? To dlaczego mam się na to godzić w przypadku odpadów? I jeszcze obciąża się mnie za to dodatkową opłatą? To interes firm zajmujących się segregowaniem i przetwarzaniem śmieci. Może mam jeszcze zacząć osobiście śmieci wywozić do odpowiednich przetwórni odpadów? W ten sposób nie będę musiał w ogóle płacić za wywóz, prawda? Poza ceną benzyny rzecz jasna i zmarnowanym czasem.


Więcej mogą sobie Państwo poczytać tutaj.

piątek, 30 listopada 2018

„Polska racja stanu”, czyli kiedy kolejny rozbiór Polski?

Już od dłuższego czasu mierzi mnie propaganda sukcesu prorządowych mediów. Jakiś czas temu usunąłem ze swojej blogowej listy „Prawych mediów” TV Republika za infantylne artykuły pisane językiem nastolatka. Teraz mam ochotę wywalić z tej listy kolejny link do pewnej „prawicowej” strony za uprawianą na niej właśnie propagandę sukcesu.

Dziwi mnie, że sprzyjające rządowi media, ich redaktorzy naczelni, ich wydawcy, nie rozumieją, że w utrzymaniu się przy władzy obecnemu rządowi może sprzyjać jedynie rozsądna krytyka jego poczynań, czyli piętnowanie wszelkich głupich pomysłów, niedopracowanych ustaw, pochopnych poczynań, a chwalenie tego, co naprawdę jest jego zasługą. Tymczasem mamy do czynienia z siermiężną propagandą, od której robi mi się już niedobrze.

Przykłady? Ot choćby, kiedy rząd zmieniał błyskawicznie ustawę pod naciskiem żydowskim, z niektórych tych mediów odzywały się wręcz fanfary, jakby polski rząd odniósł wiekopomny sukces, a nie totalną klęskę. Kiedy w ostatnich wyborach PiS nie zdołał odsunąć od władzy lewackich prezydentów głównych miast Polski, czytaliśmy, że tak naprawdę partia rządząca te wybory wygrała. Wielka klapa, jaką były obchody setnej rocznicy odzyskania niepodległości przez Polskę, też okazały się triumfem rządu – a tak naprawdę to ten wielki marsz w Warszawie był sukcesem ludzi, którzy w nim wzięli tłumnie udział, i narodowców, którzy go zorganizowali po raz kolejny. To samo dotyczy zresztą na przykład różnych idiotyzmów proponowanych przez rząd od zakazu hodowli zwierząt futerkowych (od razu mówię: nie jestem za tym, by znęcać się nad zwierzakami, w zimie dokarmiam ptaszki) po „przyjazne” środowisku naturalnemu rozwiązania.

Można by na dodatek przedstawić listę problemów, których rząd ten nie rozwiązał, jak na przykład totalne „olanie” (przepraszam za mój język) frankowiczów (zarówno przez rząd, jak i przez prezydenta Andrzeja Dudę i to wbrew przedwyborczym obietnicom). Albo przeciąganie sprawy zakazu aborcji eugenicznej, kiedy ta sama władza jest w stanie w ciągu jednego dnia wprowadzić zmiany do poprzednio ustanowionej ustawy, bo gdzieś tupnięto nogą.

Zresztą to „tupanie nogą” wydaje mi się rozlegać z różnych stron ostatnio. Jeśli nie tupią Żydzi, to Bruksela, jak nie Bruksela, to Amerykańska pani ambasador, która się zachowuje jak gubernator albo namiestnik w prowincji podległej rzymskiemu imperium (ciekawe, czy Fort Trump będzie pełnił taką rolę jak twierdza Antonia w czasach rzymskiej okupacji Izraela?) i poucza premiera, co mu wolno wobec mediów.

Przy tym okazuje się, że w telewizji publicznej (której i tak nie oglądam, więc w sumie niewiele mnie to obchodzi) jest również nie najlepiej, o czym napisał ostatnio Wojciech Wencel.

Co ciekawe, dowiaduję się, że wypowiedzi np. Wojciecha Cejrowskiego w polskiej telewizji są „sprzeczne z polską racją stanu”, bo ośmielił się spalić flagę UE i skrytykować prezesa Kaczyńskiego za brak działań w sprawie ochrony nienarodzonych! Czy tutaj też ktoś tupnął nogą? Może prezydent Macron albo „wspaniały” kanadyjski premier Justin Trudeau? Temu ostatniemu, nowoczesnemu katolikowi po kursie Alfa, z pewnością leży na sercu dobro takiego katolickiego kraju jak Polska.


wtorek, 27 listopada 2018

Kto tu ogonem na Mszę dzwoni?

W relacji eKAI czytamy o Mszy dziękczynnej za... prezydenturę Hanny Gronkiewicz-Walt:

„Dziś w tej świętej Eucharystii dziękujemy Panu Bogu za lata bycia prezydentem naszego miasta, Warszawy, pani Hanny Gronkiewicz-Waltz. Kładziemy te kolejne kadencje, cały jej wysiłek, na ołtarzu, aby Panu Bogu podziękować za to wszystko, co stało się w tym czasie, pod jej kierownictwem i z jej inspiracji” – powiedział kardynał Kazimierz Nycz.

To, że kościół sióstr Wizytek nie zwalił się od potężnego rechotu, który w tym momencie wstrząsnął piekłem, chyba świadczy o jednym – że strzegą kościół ten mimo wszystko moce potężniejsze od bram piekielnych.

Księże Kardynale: „podziękować za to WSZYSTKO, co stało się w tym czasie”???!!! Naprawdę??? „WSZYSTKO”???!!!! Ksiądz Kardynał mówił to jak najbardziej serio czy też ktoś podmienił Waszej Eminencji karteczki? „Podziękować” także m.in. za zwolnienie prof. Bogdana Chazana i za to, że wkrótce potem w Szpitalu im. (nomen omen) Świętej Rodziny (sic!) dokonano pierwszej aborcji? Za to podziękować? NAPRAWDĘ???!


poniedziałek, 26 listopada 2018

„Dobra zmiana” nie objęła teatru?

Dopiero dzisiaj z zaskoczeniem przeczytałem wiadomość o odwołaniu Cezarego Morawskiego z funkcji dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu. To raczej przykra wiadomość, liczyłem, że z biegiem czasu będzie można oglądać we Wrocławiu coraz lepsze przedstawienia, że powróci na sceny przynajmniej tego teatru dobra sztuka, że będzie klasyka w dobrym wykonaniu, że coś się zmieni. „Dobra zmiana” jednak chyba nie objęła teatru.

Generalnie w kulturze mamy do czynienia z prądem antyhumanistycznym, jeśli tak można to nazwać. Czyli z niszczeniem wszelkich możliwych wartości i norm, z wyszydzaniem świętości, z podważaniem podstaw i źródeł naszej cywilizacji.



piątek, 23 listopada 2018

Kijem w księdza profesora, zamiast argumentem i faktami

Jestem chyba ostatnią osobą, którą można by posądzić o antysemityzm. O antysemityzmie zresztą pisałem też na swoim blogu. Oczywiście, jak każdy typowy inteligent, wychowany jeszcze w czasach schyłkowego PRL-u, reaguję alergicznie na wszelkiego typu wypowiedzi, które wydają mi się pachnieć antysemityzmem.

Zdaję sobie jednak sprawę z niezdrowej atmosfery panującej w Polsce. Zwrócenie uwagi na fakt, że na przykład jakiś polityk czy dziennikarz jest Żydem od razu wiąże się z możliwym posądzeniem o antysemityzm. Pamiętam, jak kiedyś rozmawiając ze swoją znajomą, która jest Żydówką, powiedziałem, poruszając jakiś temat, że jest ona „pochodzenia żydowskiego”. Reakcja mojej znajomej była natychmiastowa: „Słuchaj, ja nie jestem pochodzenia żydowskiego, ja jestem po prostu Żydówką! Stuprocentową Żydówką! Oboje moi rodzice byli Żydami”. Oczywiście użyłem nie bez przyczyny zwrotu „pochodzenia żydowskiego” – przecież jako Polak mam zakodowane, że stwierdzenie: „Pani taka a taka to Żydówka” to niemal jak nawoływanie do pogromów.

Próba poruszenia jakichś niezbyt przyjemnych faktów związanych z postępowaniem przedstawicieli społeczności żydowskiej w Polsce w czasach przedwojennych, w trakcie wojny lub po wojnie to jak napraszanie się o śmierć cywilną, zwłaszcza jeśli jest się naukowcem. Można pisać o kolaboracji Polaków z okupantem, można posądzać ich o większy antysemityzm od hitlerowców, można najgorsze kalumnie wypisywać o Narodowych Siłach Zbrojnych, ale napisać o kolaboracji obywateli żydowskich czy o ich udziale w systemie represji wymierzonym w Polaków po II wojnie światowej to już stawianie się poza marginesem oficjalnego świata akademickiego czy dziennikarskiego. Nie mówię już o takich faktach, jak próby weryfikacji liczby Żydów pomordowanych w obozach koncentracyjnych czy choćby w Jedwabnem. To jak podważanie niepodważalnej prawdy objawionej.

Ba! Jak pokazywałem na przykładzie „Kupca weneckiego”, nawet literatura piękna jest interpretowana na nowo tak, by dostosować się do tego terroru poprawności politycznej w kwestii żydowskiej.

Jednak rzecz nie dotyczy jedynie minionych dziejów czy polityki. Całkiem niedawno dowiedziałem się od pewnego profesora rzeczy zdumiewającej, otóż powiedział mi, że w Polsce, w kraju, w którym mówi się o długiej historii stosunków polsko-żydowskich, w którym podkreśla się wzajemne relacje polsko-żydowskie, w którym zwraca się uwagę na koegzystencję tych dwóch kultur i narodów obok siebie przez wieki, w którym istnieją muzea żydowskie, w tymże kraju nie można prowadzić na przykład badań nad... Talmudem! Wszelkie próby naukowych dociekań na temat tej ważnej przecież księgi mogą się zakończyć złamaniem kariery naukowej! Nie mogłem w to uwierzyć. Pan profesor podał mi pewne przykłady, ale uświadomił mi jeszcze jedną rzecz: nie istnieje polski przekład Talmudu! Tak po prostu! Wieki wspólnej egzystencji, przenikania się kultury żydowskiej i polskiej, piękne przemówienia i uroczystości, jarmułki na głowach dostojników państwowych..., a tymczasem okazuje się, że nie ma ani badań nad Talmudem, ani polskiego tłumaczenia tej księgi! I jak tu nie wierzyć w spiski?

Oczywiście, jednym z winowajców wyżej opisanego stanu rzeczy (ale rzecz jasna nie tego, że brakuje polskiego przekładu Talmudu, nie mówiąc już o naukowych badaniach!) jest sam Adolf Hitler i okrucieństwa, jakie popełniono w czasie II wojny światowej. Żyjemy w sytuacji szantażowania Holokaustem. Jakakolwiek krytyka Żydów, kultury żydowskiej, mentalności żydowskiej, żydowskiej etyki to po prostu mowa nienawiści i niemal nawoływanie do budowania nowych obozów koncentracyjnych. Do licha! Tak dłużej być nie może! Należy odróżnić zwykłą nienawiść do jakiegoś narodu, rasy czy konkretnego człowieka od dociekań naukowych opartych na faktach. To pierwsze należy potępiać. W tym drugim przypadku należy się ścierać na gruncie faktów, na gruncie dociekań naukowych, na gruncie logiki.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? A to dlatego, że żyjemy w czasach pogłębiającego się zamordyzmu. I to zamordyzmu, który wprowadzają nie brutalni żołdacy, ale panowie w eleganckich garniturach czy nawet noszący na szyi koloratki. Kiedy przyjeżdża jakiś kontrowersyjny naukowiec, kontrowersyjny dlatego, że głosi prawdy niepopularne w mediach głównego ścieku czy poglądy nieprzystające do powszechnie uznawanej wizji świata, to okazuje się, że spotkania z jego udziałem na terenie uniwersytetu nagle są odwoływane! Uniwersytet, który powinien być miejscem wolności badań naukowych i wymiany myśli, okazuje się miejscem dla wybranych i głoszących jedynie słuszne poglądy. Prof. Zygmunt Bauman – tak. Prof. Paul Cameron – nie. Prof. Magdalena Środa – tak. Ks. prof. Tadeusz Guz – nie. Reżyser Wojciech Smarzowski – tak. Reżyser Grzegorz Braun – nie. Jeśli któryś z prelegentów głosi bzdury, to przecież cóż łatwiejszego? Należy wysłać kilku łebskich gości, którzy rozbiją jego argumentację w drobny mak. Oczywiście nie kijem baseballowym, ale siłą logicznego rozumowania i udokumentowanymi faktami. Tymczasem coraz powszechniejszą praktyką – zresztą nie tylko w Polsce – jest zastosowanie tego pierwszego – nawet jeśli nie jest to dosłownie kij baseballowy (a i użycie przemocy się zdarza), a na przykład odmowa wynajęcia sali czy nagonka medialna i utrącenie kariery naukowej.

Coś podobnego ostatnio zdaje się spotykać ks. prof. Tadeusza Guza. Sam ksiądz profesor zareagował tak, jak zareagować powinien każdy naukowiec, którego poglądy się kwestionuje – zaproponował debatę naukową iwspólne poszukiwanie prawdy. Jeśli poglądy głoszone przez ks. prof. Guza to niczym nie poparte bzdury, to cóż prostszego, niż udowodnić to publicznie, nawet w transmitowanej przez media dyskusji naukowej? Internet umożliwia w dzisiejszych czasach udostępnienie takiej debaty na cały świat w czasie rzeczywistym. Jeśli argumenty ks. prof. Guza zostałyby podważone logiczną argumentacją, popartą naukowymi dowodami i niezbitymi faktami, to jemu samemu pozostałoby już tylko wycofać się w niesławie z życia naukowego. Jeśli natomiast okazałoby się, że jego poglądy mają solidne podstawy, to wówczas nasuwałoby się pytanie: Dlaczego Polska Rada Chrześcijan i Żydów domaga się od jego zwierzchników działań dyscyplinarnych i dąży do tłumienia wolności badań naukowych?

Ci, którzy nie znają szczegółów sprawy, znajdą zarówno list ks. prof. Tadeusza Guza, jak i Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów w linkach zamieszczonych w powyższym akapicie. Natomiast ci, którzy uważają, że w tej sprawie nie można milczeć i popierają propozycję ks. prof. Tadeusza Guza, nawet jeśli sami nie zgadzają się z jego poglądami, ale cenią wolność dociekań naukowych, mogą podpisać petycję w obronie duchownego tutaj.


środa, 21 listopada 2018

Teraz Polska, czyli polski film, który bez wstydu można pokazywać na całym świecie

Jeden z ważniejszych filmów dokumentalnych ubiegłego roku media głównego ścieku zignorowały totalnie i to mimo ewidentnego sukcesu tego dzieła i możliwości oglądania go za darmo w kinach dookoła Polski. Zaznaczmy, że w wielu tych pokazach uczestniczył sam reżyser, a same pokazy odbywały się w kinach, a nie jedynie salkach katechetycznych czy innych wynajmowanych i przypadkowych pomieszczeniach.

Przykro to powiedzieć, ale ten niezwykły fenomen zignorowały także główne media katolickie, które przecież jako żywo powinny być zainteresowane zarówno dyskusją, jak i rekomendacją filmu o ojcu reformacji. Nic z tego! Ba! Można było nawet usłyszeć zaskakujące wypowiedzi niektórych hierarchów o historii reformacji i jej ojcu, Marcinie Lutrze. To naprawdę wstrząsające.

Myślę natomiast, że historycy mediów i filmu polskiego będą w przyszłości analizować ten niezwykły przypadek – oto w sytuacji, kiedy w kraju katolickim dotację państwową dostaje wulgarny film antykatolicki, reżyser i producenci jak najbardziej ortodoksyjnego filmu katolickiego nie tylko poradzili sobie bez dotacji państwowej, ale też odnieśli sukces zebrawszy z nadwyżką pieniądze wpłacane dobrowolnie. I oto właśnie przygotowali i udostępnili wersję angielską tego filmu, którą zagraniczni widzowie mogą już oglądać w Internecie, a wkrótce zapewne będą mogli nabyć na dyskach DVD.

Luter i rewolucja protestancka – bo o tym mowa – to film, o którym trzeba pisać i który należy polecać. Piszą o nim media zagraniczne, milczą polskie. Właśnie wczoraj pojawił się artykuł na ten temat na portalu Church Militant. Jeśli ktoś ma anglojęzycznych znajomych za granicą, zarówno katolików, jak i protestantów, powinien polecać im zarówno sam film, jak i wyżej wspomniany artykuł. To jest nasze, to jest polskie i to jest naprawdę godne promocji i dystrybucji na całym świecie! I przypuszczam, że to nie jest nasze ostatnie słowo. Teraz Polska!

wtorek, 20 listopada 2018

Anioł wiecznie żywy, czyli Jola uczy savoir-vivre’u

Obejrzałem sobie ostatnio zakończenie popularnego niegdyś serialu komediowego „Alternatywy 4”. Zakończenie znamienne i symboliczne: oto po demolce, jaką zorganizowali zbuntowani mieszkańcy bloku, cieć Anioł powraca, ale już nie jako „gospodarz domu”, tylko w nowej roli: kierownika osiedla. „Rada burmistrzów” bierze zaś blok pod „specjalną opiekę”, a wiążą się z tym „poważne fundusze”. Kto będzie o tych funduszach decydował? Oczywiście były cieć Anioł.

Czy to przypadkiem nam czegoś bardzo nie przypomina? I pytanie: skąd Bareja to wszystko wiedział? Miał cynk od władz „osiedla”?

Dzisiaj cieć Anioł występuje jako „autorytet” w różnych gremiach, popiera protesty przeciwko łamaniu konstytucji (którą zresztą sam nam spreparował, więc co się w końcu dziwić), składa podpisy pod protestami do władz, gardłuje za demokracją, udziela wywiadów, występuje na okładkach kolorowych czasopism dla pań wyzwolonych, fotografuje się ze swoją żoną w arystokratycznych strojach i wnętrzach, straszy, że obecne władze doprowadzą do naszego wyjścia spod opieki „rady burmistrzów” (a to się wiąże przecież również z utratą tych „poważnych funduszy”, które nam obiecano), no i przypomina, że oprócz dzieł wybitnego pisarza Sofronowa, czytał również „Kulturę” Giedroycia.

A co porabia żona ciecia Anioła, Miećka? Jak to co? Uczy savoir-vivre’u! No przecież! I proszę jej nie nazywać Miećką! To Mieczysława Anioł, a może nawet Angel. Prawdziwa dama! Prowadziła, a może i jeszcze prowadzi swój własny program telewizyjny!

I jeszcze raz pytam: Skąd Bareja to wszystko wiedział wówczas – na początku lat osiemdziesiątych?


poniedziałek, 19 listopada 2018

Wolter miał łzy w oczach, kiedy mówił o Polsce, czyli róża dla Róży

Tego nawet nie ma co komentować. To trzeba jedynie przeczytać i mocno trzymać się krzesła, by nie spaść ze śmiechu. Ostrzegam! Kto, chce sprawdzić, wchodzi na własne ryzyko tutaj.

sobota, 17 listopada 2018

„Najpiękniejsze wydarzenie, jakie można sobie wyobrazić...”

Pozwolę sobie w ramach rekomendacji i jako uzupełnienie mojej wideo-recenzji przytoczyć jeszcze dwa króciutkie fragmenty z For the Islands I Sing, autobiografii George’a Mackaya Browna.

Jego rozważania na temat Mszy przypominają mi refleksje innej nawróconej na katolicyzm pisarki z Wysp Brytyjskich – Caryll Houselander, o której również już wspominałem na tym blogu. To właśnie piękno Mszy św., rzeczywista obecność Chrystusa w Eucharystii, tęsknota za Eucharystią sprawiły, że po wielu perypetiach została katoliczką. Także rozważania Mackaya Browna o pracy rolników i rybaków z poprzedniego wpisu na moim blogu byłyby jej bardzo bliskie, o czym można się przekonać czytając choćby The Passion of the Infant Christ (która to książka stanowiła z kolei inspirację dla abp. Fultona J. Shena), ale także jej autobiografię A Rocking Horse Catholic.

Mam jedynie nadzieję, że może moje siermiężne tłumaczenie zachęci kogoś do sięgnięcia po książki autora, a może jakiegoś dobrego tłumacza do udostępnienia nam dorobku autora po polsku. Te cytaty są rzecz jasna wyrwane z kontekstu i ich pełen sens otwiera się w czasie lektury całej książki:

Chrystus otworzył się na najgorsze odrzucenie, ból i najgorszą samotność. W ofierze Mszy ofiara zostaje powtórzona, ciągle na nowo, każdej sekundy każdego dnia, na całym świecie; ale Golgota staje się piękna i sensowna dzięki „tańcowi ołtarza”, ofierze owoców pracy ludzi, gdy oni sami podróżują ku śmierci, cierpieniu i radości: chleba i wina.

Oto przydrożny zajazd, w którym się zatrzymujemy na chwilę, by się posilić i odpocząć. „Miłość poprosiła, bym wszedł...”

Najprostsza Msza jest najpiękniejszym wydarzeniem, jakie można sobie wyobrazić.

I na koniec jeszcze te dwa zdania:

Zatracenie własnej woli w woli Boga powinno być prawdziwym zajęciem każdego człowieka w czasie pobytu na ziemi. Jedynie kilku z nas – święci – jest zdolnych do takiej prostoty.


piątek, 16 listopada 2018

O niezwykłości rzeczy zwykłych i literaturze, która wiedzie do Kościoła katolickiego

Przytoczyłem już na swoim blogu dwa krótkie fragmenty z autobiografii wybitnego poety i pisarza XX-wiecznego, George’a Mackaya Browna. Nie mogę się oprzeć, by nie zacytować jeszcze przynajmniej jednego dłuższego fragmentu, gdyż nieodmiennie urzeka mnie on swoim pięknem (mam nadzieję, że mój niezdarny przekład odda choć cień tego piękna).

G. Mackay Brown, pochodząc z rodziny prezbiteriańskiej, nawrócił się na katolicyzm, co jest chyba rzeczą dość niezwykłą, wziąwszy pod uwagę środowisko, w jakim się wychowywał i obracał. Niebagatelną rolę musiała tutaj odegrać poetycka wrażliwość samego twórcy. Nie było to szybkie nawrócenie, jak w przypadku św. Pawła czy XX-wiecznego francuskiego dziennikarza Andre Frossarda. To nawrócenie trochę się przeciągało. Jak pisze sam autor:

„Jednak żaden Szkot nie podejmuje pochopnych działań. Zwlekałem latami w tym stanie uznawania katolicyzmu, jednocześnie nie robiąc w tej sprawie nic. W szkockim mieście Dalkeith w pobliżu miejsca, w którym studiowałem w latach 1951/52, poszedłem dwa lub trzy razy na Mszę i byłem rozczarowany – zgubiłem się w Mszale, pośród długich chwil milczenia i szeptów; a pieśni i wierni ze swoimi paciorkami byli dla mnie czymś dziwnym. Nabożeństwo kobiet z klasy robotniczej wzruszało mnie: tutaj znajdowały piękno i pokój pośród szarego życia.
Jednak czułem, że mimo wszystko to tutaj był Kościół, który został założony na Skale.
I wciąż zwlekałem przez kolejne dziesięć lat.

W końcu to literatura zburzyła moje ostatnie linie obrony. Istnieje wiele sposobów wejścia do owczarni, dla mnie to piękno słów otworzyło bramę:

Love bade me welcome; yet my soul drew back,
Guilty of dust and sin…

Piękno przypowieści Chrystusa było nieodparte. Jak mogłoby być inaczej, kiedy tak wiele z nich dotyczy orki, czasu siewu i żniw, a Jego słuchacze w większości byli rybakami? Mieszkam na wyspach, które były uprawiane od wielu wieków; wokół mnie w lecie są szeleszczące pola zbóż, które zmieniają się z zielonych w złote. „Jeśli ziarno pszenicy, wpadłszy w ziemię, nie obumrze...” Słowa te były rozkoszą i objawieniem, kiedy po raz pierwszy je zrozumiałem. A przy przystaniach i miejscach cumowania w każdej wiosce i na każdej wyspie są łodzie rybackie i codzienni śmiałkowie wyprawiający się na niebezpieczny zachód, zapatrzeni w horyzont i smakujący sól rybacy („Podobne jest królestwo niebieskie do sieci...”, „Uczynię was rybakami ludzi...”). żywioły ziemi i morza, które uważaliśmy za tak nudne i zwykłe, zawierały obfitość i tajemnicę nie z tego świata. Teraz patrzyłem innym okiem na tych dostarczycieli chleba i ryb; a kiedy zacząłem w końcu pracować jako pisarz, to te heroiczne i prastare zajęcia dostarczały najbogatszej metaforyki, najbardziej ekscytującego symbolizmu.
To, że mozół rolnika staje się w czasie Mszy Corpus Christi było dla mnie tak cudowne, że brakowało słów i wciąż tak jest. To, że jednym z tytułów papieża jest Rybak, co jest uznaniem jego następstwa po Szymonie Piotrze, rybaku, było dodatkową rozkoszą dla umysłu i ducha – i wciąż jest”.


George Mackay Brown, For the Islands I Sing (tłum. Własne)

czwartek, 15 listopada 2018

O wyjątkowości Kościoła katolickiego

Żyjemy w czasach kryzysu Kościoła katolickiego. Ktoś stwierdził gdzieś, że Kościół katolicki tak naprawdę jest cały czas w kryzysie. Z pewnością jednak bywają chwile, kiedy ten kryzys się nasila i przybiera rozmiary zatrważające... I tak zdaje się być dzisiaj, choć nie wszyscy to dostrzegają, a nawet prawda o tym kryzysie jest sączona wiernym ostrożnie i powoli, aby przypadkiem się nie zorientowali, że dzieje się coś złego. Nie należy się jednak trwożyć, a można nawet znaleźć w tym fakcie pociechę, bo nie pierwszy i nie ostatni raz Kościół przeżywa takie wstrząsy.

Cytowałem już wczoraj drobny fragment książki szkockiego poety i pisarza katolickiego George’a Mackaya Browna. Dzisiaj kolejny drobny cytat. Przypomnę tylko, że Mackay Brown nawrócił się na katolicyzm i to nawrócił się pod wpływem literatury. Okazuje się, że do jego konwersji przyczyniły się nawet książki wrogie katolicyzmowi. W swojej autobiografii For the Islands I Sing autor tak opisuje swoją reakcję na jedną z takich protestanckich książek, gdy czytał o tym, jak papieże przeczyli sobie nawzajem:

To, że taka instytucja jak Kościół rzymski – ze wszystkimi swoimi ludzkimi wadami – przetrwała przez niemal dwa tysiące lat, kiedy partie, frakcje i królestwa przebrzmiały i wygasły, wydawało mi się niezwykle cudowne. Jakaś tajemnicza moc wydawała się zachowywać ją przeciwko atakom i erozji czasu.

G. Mackay Brown tak naprawdę powtarzał tutaj spostrzeżenie H. Belloca, który również podkreślał tę wyjątkowość Kościoła na tle innych instytucji i organizacji ludzkich – niezmienne jego trwanie na przestrzeni wieków, kiedy tak po ludzku rzecz biorąc już dawno powinien się rozsypać i pozostać jedynie wspomnieniem na kartach historii.


środa, 14 listopada 2018

Nigdy nie będzie dobrego społeczeństwa...


„Niemal każdy inteligentny młody człowiek jest socjalistą i spogląda w przyszłość lśniącymi oczami; z pewnością możliwe jest, bez wątpienia upragnione jest ustanowienie dobrego społeczeństwa. Stalin i Mao mieli także lśniące, niewinne oczy w wieku dwudziestu lat. To, czego nigdy się nie bierze pod uwagę, to coś, co uważaliśmy za jałowy, wymyślony przez księży przesąd – Upadek człowieka. Nigdy nie będzie dobrego społeczeństwa, zbyt wiele jest skaz w ludzkiej naturze. W najlepszym przypadku możemy powstrzymywać społeczeństwo przed byciem całkowicie złym, budującym Belsen i Gułagi. Nawet w chwili, kiedy to piszę, bliźni robią straszne rzeczy bliźnim w Bośni, Burundi, Haiti, Afryce Południowej. Mimo powszechnej edukacji, mimo demokracji parlamentarnych diabeł, jak lew ryczący krąży”.

George Mackay Brown, For the Islands I Sing (tłum. własne)

wtorek, 13 listopada 2018

Gietrzwałd 1877 – nowy film Grzegorza Brauna już w realizacji!


Pisałem już na tym blogu o książeczce Grzegorza Brauna Gietrzwałd 1877. Nieznane konteksty geopolityczne. Niech nikogo nie zmyli zdrobnienie: „książeczka”, bo choć rzecz to niewielka, to ma siłę skondensowanego materiału wybuchowego. To lektura, która powinna stać się lekturą obowiązkową każdego myślącego katolika.


Jednak Grzegorz Braun postanowił nie poprzestać na samej książce i jest w trakcie realizacji filmu poświęconego Gietrzwałdowi. Z pewnością będzie to rzecz niezwykła i nietuzinkowa, tak jak niezwykła jest zarówno książka, jak i wszystkie poprzednie filmy tego reżysera, które mają swój niepowtarzalny i rozpoznawalny charakter.


Znakomity film Luter i rewolucja protestancka nie otrzymał chyba do tej pory żadnej nagrody (zgodnie z moimi przewidywaniami). Książeczka Gietrzwałd 1877 pewnie niestety również nie doczeka się uznania na żadnych targach czy to książki katolickiej, czy historycznej. Już te dwa przykłady pokazują, że rynek książki i dystrybucja filmów są tak formatowane, by nie promować treści wartościowych, choć może dla przeciętnego czytelnika i widza kontrowersyjnych, bo wychodzących poza utarte schematy myślowe.


Pisałem już tym, że film o rewolcie protestanckiej odniósł sukces, mimo że nie był w żaden sposób dofinansowywany z budżetu państwa. Duża to zasługa tych widzów (potencjalnych widzów przecież wówczas), którzy zaufali i postanowili wesprzeć ów dokument z własnej kieszeni dobrowolnie i świadomie.


Obecnie jest możliwość wsparcia realizacji filmu o Gietrzwałdzie. Więcej informacji (wraz z numerami kont) można znaleźć na stronie www.gietrzwald1877.pl



poniedziałek, 12 listopada 2018

Pałac Kultury i Nauki – niech zniknie naprawdę!


Tadeusz Konwicki, pisarz i reżyser, do którego twórczości czuję wciąż dużą słabość i sentyment, choć jego wyborów życiowych nie rozumiem, umieścił m.in. w Lawie Pałac Kultury i Nauki jako symbol zniewolenia Polski. To zadziwiające, że do tej pory jest to chyba najbardziej rozpoznawalna budowla kojarząca się ze stolicą. Chyba nawet kolumna Zygmunta nie jest tak często przywoływana. Szkoda, że właśnie na setną rocznicę odzyskania niepodległości Polski pałac nie zniknął z krajobrazu Warszawy.

W swoim ostatnim wpisie wspomniałem o spocie z Melem Gibsonem. Teraz okazuje się, że twórcy tego filmiku muszą (?!) się tłumaczyć (po co?) ze zniknięcia charakterystycznej – stalinowskiej przecież! – budowli z panoramy Warszawy w ich produkcji. Dla mnie to zniknięcie (obojętnie jakie względy przyświecały twórcom) jest bardzo symboliczne – tak właśnie powinna wyglądać współczesna stolica Polski, oczyszczona z tego, co świadczyło przez tyle dziesięcioleci o braku wolności, o podporządkowaniu obcemu mocarstwu i złowrogiej, antyeuropejskiej i antychrześcjańskiej ideologii. Niech Pałac Kultury i Nauki, niech ten podarunek Stalina pozostanie już tylko w literaturze i filmie, jak koszmar z przeszłości. Niech wreszcie zniknie naprawdę z krajobrazu Warszawy! Szkoda, że nie stało się tak na setną rocznicę odzyskania niepodległości.

sobota, 10 listopada 2018

Wielka improwizacja i powrót do domu z Melem Gibsonem


Ostatnie doniesienia na temat obchodów stulecia odzyskania niepodległości przez Polskę są pocieszające. Narodowcy doszli do porozumienia z prezydentem i rządem, odbędzie się wspólny marsz, będzie wspólne świętowanie. Miejmy nadzieję, że odbędzie się bez incydentów, choć wygląda na to, że są tacy, którzy mają ochotę zrobić z tego za wszelką cenę jakąś rozróbę i nie chodzi tylko o panią prezydent Warszawy (swoją drogą: to są „Obywatele RP”? Naprawdę? „RP” musi tu chyba oznaczać coś zupełnie innego niż to, z czym się większości Polaków kojarzy).

Z drugiej strony nie sposób uciec przed myślą, że to wszystko wygląda na jedną wielką improwizację. Czy na przykład naprawdę nie można było spokojnie usiąść do stołu już choćby dwa lata temu lub nawet rok temu i porozumieć się co do wspólnych uroczystości, zaplanować wszystko dokładnie, przewidzieć różne scenariusze, pomyśleć o tym, jak zapobiec możliwym próbom zakłócenia przebiegu święta?

Inny przykład: Krucjata Różańcowa chciała, by przed Marszem Niepodległości odbyła się Msza polowa. Okazuje się, że o pozwolenie biskupa poproszono dopiero w czwartek! Nie wnikam w to teraz, czy jest sens organizowania takiej Mszy. Chodzi o to, że przecież o stuleciu niepodległości wiemy nie od tego tygodnia! Piszę to naprawdę nie po to, aby komuś dokopać, a już najmniej Krucjacie Różańcowej.

Mimo wszystko życzę wszystkim i sobie radosnego świętowania odzyskania niepodległości przez Polskę! A by zrobiło się nieco weselej, obejrzyjmy sobie filmik Polskiej Fundacji Narodowej, nakręcony z udziałem Mela Gibsona, który ponoć podbija sieć:


piątek, 9 listopada 2018

Pasztet Bufetowej na radosne świętowanie


Na setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości otrzymaliśmy pasztet Bufetowej.

Smutne to całe przedstawienie świadczy głównie nienajlepiej o odchodzącej prezydent Warszawy, ale także o całym środowisku, które za nią stoi. Pani prezydent, która kiedyś działała w Ruchu Odnowy w Duchu Świętym, nie przeszkadzają marsze sodomitów, będące obrazą moralności publicznej i podważaniem podstaw cywilizacji europejskiej. Przeszkadza jej natomiast Marsz Niepodległości, bo jest organizowany przez środowiska narodowe, choć jest to impreza rodzinna, a tłumny udział w niej Polaków świadczy o dużym poparciu dla całej inicjatywy, mimo że partie narodowe czy nacjonalistyczne nie cieszą się szczególnie dużymi względami w wyborach. Polakom jednak to nie przeszkadza świętować razem. Pani prezydent wie mimo to lepiej, jak być powinno.

Co ciekawe, pani prezydent z uporem maniaka dalej chce jechać tym Waltzem w tłum świętujących i odwołać się od decyzji sądu unieważniającej jej zakaz. To już wygląda po prostu na jakąś obsesję.

Z drugiej strony smutny jest również fakt, że – oprócz takich działań, których celem jest ewidentnie psucie Polakom święta, a może sprowokowanie zamieszek (oby nie skończyło się to ofiarami śmiertelnymi!) – sami narodowcy i rząd nie potrafili się dogadać w sprawie wspólnych i radosnych obchodów. Nie chcę oceniać, po czyjej stronie stoi wina (choć ewidentne przechwycenie Marszu przez prezydenta po zakazie pani Waltz zrobiło na mnie jak najgorsze wrażenie), bo nie śledziłem zbyt uważnie doniesień medialnych na ten temat. Fakt jednak pozostaje faktem.

Tak się jakoś dziwnie składa, że akurat poczytuję sobie w wolnych chwilach Kazania sejmowe Piotra Skargi. Właśnie skończyłem czytać Kazanie wtóre, czyli O miłości ku Ojczyznie i o pierwszej chorobie Rzeczpospolitej, która jest z nieżyczliwości ku Ojczyźnie. A gdy ta cała smutna heca się rozkręcała, zacząłem czytać Kazanie trzecie, czyli O drugiej chorobie Rzeczpospolitej, która jest z niezgody domowej.

środa, 7 listopada 2018

Waltzem w Marsz Niepodległości


Przez ostatnie trzy lata nie dochodziło do żadnych awantur i zadym podczas Marszu Niepodległości. Charakterystyczne – ustały one po utracie władzy przez PO. Trochę dziwny zbieg okoliczności, nieprawdaż?


Widać taka sytuacja bardzo niektórych boli, postanowili więc na setną rocznicę odzyskania niepodległości zrobić nam prawdziwe święto – doprowadzić do eskalacji konfliktu. Pojawiały się już wiadomości o „tęczowym marszu”, a teraz wreszcie odchodząca z urzędu pani prezydent postanowiła na koniec z prawdziwym wdziękiem staranować Marsz swoim Waltzem... Niech nie będzie za wesoło! A co!


Marzyło mi się, że w setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości będziemy mieli radosne obchody, że będą one przypominać nieco amerykański Independence Day wesołym świętowaniem, że może w niebo polecą fajerwerki... Nic z tego, „Europejczycy” wyraźnie dążą do wywołania ostrej zadymy, licząc na to, że Polacy będą mieli dość nieustannych awantur i konfliktów, a potem przyjedzie Waltz... to znaczy walec i wyrówna... Paweł Lisicki z „Do Rzeczy” ma rację: „Wszystkie najgorsze słowa są tu właściwe”.


Czy Szekspir chodził na wykłady Agambena?, cz. II


Właściwie moje wątpliwości co do książki Grzegorzewskiej zaczęły się już od wstępu o. Szymona Hiżyckiego OSB, w którym pojawia się intrygująca, acz karkołomna, teza o „obiektywności” powieści i powieści jako formie uprawiania teologii:

Powieść pokazuje nam, że to, co opisuje teologia, nie jest wcale abstrakcją odklejoną od świata, ale raczej precyzyjnym opisaniem praw nim rządzących, więcej nawet – uchwyconych w konkretnym momencie rzeczy ukrytych od jego założenia, a które przecież decydują o naszym być albo nie być. Powieść ma w tym doświadczeniu tę przewagę nad doświadczeniem potoczności, że jest obiektywna i nieskażona naszymi uprzedzeniami do ludzi bądź instytucji. Kryje zatem w sobie olbrzymie możliwości poznawcze.

Wydaje mi się, że autor ulega mniej więcej temu samemu złudzeniu, jakiemu swego czasu uległ (wciąż ulega?) Milan Kundera, gdy pisał o polifoniczności powieści. Akurat powieści Kundery wydają się mieć więcej wspólnego z relatywizmem niż z polifonicznością. Piszę to jako osoba, dla której niegdyś odkrycie Nieznośnej lekkości bycia było ogromnym przeżyciem intelektualnym i estetycznym. Dzisiaj na tamtą młodzieńczą fascynację patrzę z dużym dystansem. O. Hiżycki chyba ma dokładnie takie same złudzenia jak Kundera. Zastanawiałem się wprawdzie, czy dobrze rozumiem jego intencje, ale stwierdziłem, że będę myślał prosto: „obiektywny” to znaczy pozbawiony uprzedzeń, to zaprzeczenie subiektywizmu, to odzwierciedlenie świata takim, jakim jest.

Czy powieść jest obiektywna? Myślę, że jednak nie. Powieść jest mniej więcej tak samo subiektywna jak wiersz, może tylko poprzez nagromadzenie fikcyjnych i odmiennych postaci dawać złudzenie tej „obiektywności”, o której pisze o. Hiżycki. Cały wywód autora wstępu miał na celu przekonania czytelnika o swoistej „obiektywności” dramatu, będącego zdaniem autora „powieścią obdartą ze skóry”.

Wracając do Grzegorzewskiej muszę powiedzieć, że książkę czytałem momentami z narastającym rozdrażnieniem. Nieco złośliwie, parafrazując samą autorkę, mógłbym powiedzieć, że Szekspir nie odrobił lekcji z wykładów Agambena i nie przeczytał książki neomarksisty Waltera Benjamina o źródłach dramatu żałobnego w Niemczech. I mógłbym dodać, że z pewnością nie wpadł w zachwyt, gdy Kott porównał Króla Leara do teatru absurdu. Nie wiem również, co Szekspir powiedziałby o stwierdzeniu, że „nachodźcy” to „przykład kolejnej totalitarnej nowomowy naszych smutnych czasów” (sic!). Jakże irytująca jest ta wyższość moralna niektórych intelektualistów!

Czy to oznacza, że nie warto przeczytać książki Grzegorzewskiej? Nie, warto. Autorka z pewnością daje popis olbrzymiej erudycji. Nie śmiałbym też w żaden sposób podważać jej kompetencji i znajomości teatru elżbietańskiego czy historii literatury. Można mówić o wspomnianej wyżej błyskotliwości stylu. Jako laik odnajduję w książce Grzegorzewskiej także garść cennych informacji. Czasem drobnych, ale mających istotne znaczenie dla zrozumienia dramaturgii wielkiego Anglika. Ot choćby słynne słowa Hamleta o klasztorze. Pearce nie wspomina, że słowo „nunnery” (klasztor) miało również inny sens w mowie potocznej – wulgarny, a oznaczający burdel. To zdecydowanie zmienia nasze spojrzenie na ten znany fragment. Być może autor The Quest for Shakespeare pomija to znaczenie, bo dla czytelnika w kulturze anglosaskiej jest ono oczywiste? A może po prostu jego interpretacja (z którą niekoniecznie trzeba się zgadzać) arcydzieła nie uwzględnia tego sensu? Trudno mi powiedzieć.

Bardzo też cenię sobie te partie esejów Grzegorzewskiej, w których odnajduje ona paralele i nawiązania do Biblii. Ten trop wydaje się wręcz oczywisty, choć można się zastanawiać, czy momentami autorka nie posuwa się w swoich interpretacjach za daleko. Ale to samo mógłby ktoś zarzucić Pearce’owi. Mam poza tym wrażenie, że zarówno Pearce, jak i Grzegorzewska dochodzą momentami do podobnych wniosków. Stosując ponownie metaforę, mógłbym jednak powiedzieć, że w przypadku autorki Teologii Szekspira wrażenie jest takie, jakby doprowadziła ona nas do tego samego punktu okrężną drogą, pokazując piękne lub przerażające krajobrazy, wiodąc nas po bagnach i oczeretach, by w końcu zaprowadzić nas do punktu, do którego Pearce doszedł dużo krótszą trasą, niekiedy może tylko usuwając ostrą maczetą zarośla i chwasty, które zarosły szlak. W kilku punktach z pewnością nie byłoby między nimi zgody.

Zastanawiam się też, czy tytuł: Teologie Szekspira nie jest nieco na wyrost. Czy faktycznie mamy tu do czynienia z kilkoma teologiami, czy z dywagacji Grzegorzewskiej, zadawanych przez nią pytań i wysnutych wniosków nie wyłania się jednak jedna teologia i to – wbrew intencjom autorki, by nie opowiadać się po żadnej stronie – jak najbardziej katolicka? Jednym z przewijających się motywów, który zwrócił moją uwagę, okazuje się motyw wyrządzonego zła, krzywdy, odkupieńczego cierpienia, miłosierdzia i przebaczenia. A na to wszystko nakłada się Męka naszego Pana, Jego śmierć na krzyżu i Zmartwychwstanie, a do tego katolicka nauka o Wcieleniu i rzeczywistej obecności Chrystusa w Eucharystii. Hmm...

PS.

Warto jeszcze dodać, że sama książka, choć skromnie wydana, ma pomysłową i ładną okładkę. Takie książki z przyjemnością bierze się do ręki i z pewnością należą się tutaj podziękowania i wyrazy uznania dla o. Borysa Kotowskiego OSB, który rzecz zaprojektował.

Małgorzata Grzegorzewska, Teologie Szekspira, Tyniec Wydawnictwo Benedyktynów, seria Homini, Kraków 2018.

wtorek, 6 listopada 2018

Czy Szekspir chodził na wykłady Agambena?, cz. I


Trzy książki Josepha Pearce’a na temat Szekspira i jego twórczości były dla mnie otwarciem oczu na piękno dzieł wielkiego dramaturga i poety. Gdybym miał ująć to metaforycznie, stosując jakiś obraz, to powiedziałbym, że wrażenie jest takie, jakby Pearce rozciął gruby kokon interpretacyjny narosły wokół dzieła autora Makbeta i pokazał tę twórczość, jeśli nie w stanie czystym, to niemal takim właśnie. Mógłbym powiedzieć, że lektura The Quest for Shakespeare czy Through Shakespeare’s Eyes była czymś takim, jakby ktoś przetarł zamgloną, poplamioną szybę i nagle ukazał się wyraźny obraz tego, co było jedynie rozmazaną plamą.

Stosując tę metaforykę, mógłbym powiedzieć, że lektura Teologii Szekspira Małgorzaty Grzegorzewskiej po tych trzech książkach była dla mnie takim doświadczeniem, jakby ktoś na nowo tego „odzyskanego” Szekspira szybko zaczął motać w nowy, gruby kokon interpretacyjny. Albo jakby ktoś na tę przetartą szybę rzucał kolejne, różnokolorowe plamy, dając nam do zrozumienia, że to jest rzeczywisty obraz.

Tak się składa, że mamy znakomity przykład zarówno u Grzegorzewskiej, jak i u Pearce’a, by zilustrować, o co chodzi. Oboje przytaczają dokładnie ten sam, dobrze znany „cmentarny” fragment z Szekspira. Dla Grzegorzewskiej jest to pretekst, by mówić o „szmerze istnienia” Maritaina i zacytować Ingardena. Tymczasem Pearce w Through Shakespeare’s Eyes zauważa przede wszystkim w tej scenie wyraźne nawiązanie do poezji Roberta Southwella, a konkretnie do jego wiersza Upon the Image of Death. Dalej stwierdza, że dla publiczności w czasach Szekspira nieobce byłyby, po rozpoznaniu tej inspiracji, inne aluzje do tego wybitnego poety metafizycznego, a przy tym jezuity i świętego męczennika Kościoła katolickiego. U Grzegorzewskiej o Southwellu nie ma ani słowa, ten poeta nie jest też wymieniony nawet w bibliografii na końcu książki.

Te różnice widać także i w innych partiach tekstu. Grzegorzewska chętnie przytacza koncepcję „szmeru istnienia” neotomisty Maritaina, Pearce raczej odwołuje się bezpośrednio do św. Tomasza z Akwinu. Grzegorzewska dość często cytuje neomarksistę Waltera Benjamina (nie powiem – jego uwagi są dość intrygujące), Pearce zwraca uwagę na spór nominalistów z realistami i jego widoczne echo w arcydziełach Szekspira (autorka Teologii Szekspira wspomina o nim jedynie mimochodem); Grzegorzewska wędruje po epokach, Pearce próbuje umieścić dzieła wielkiego dramaturga w kontekście jego czasów; Grzegorzewska zachwyca się spostrzeżeniem Jana Kotta o podobieństwie Króla Leara do XX-wiecznego teatru absurdu i nurtu egzystencjalnego, Pearce wykazuje absurdalność takiego tropu...

Przy tym zaznaczam, by nie być źle zrozumianym – bibliografia Pearce’a pewnie jest nie mniej bogata niż Grzegorzewskiej, oboje autorów łączy też błyskotliwość stylu – np. sam esej „Spopielanie. Hamlet” Grzegorzewskiej jest popisem zgrabnej kompozycji z przewijającym się motywem wspomnianego już wyżej „szmeru istnienia”.

poniedziałek, 5 listopada 2018

Ważny apel – azyl dla Asii Bibi

Asia Bibi to chrześcijanka, która spędziła 8 lat w więzieniu pod zarzutem bluźnierstwa. Grozi jej w Pakistanie śmierć mimo wyroku uniewinniającego. Wyznawcy „religii pokoju” chcą jej śmierci. Mamy szansę coś zrobić w jej sprawie i jest inicjatywa zaapelowania do polskich władz o udzielenie jej i jej rodzinie azylu. Więcej można przeczytać na stronie PCh24.pl. Możemy złożyć swój podpis pod petycją i zrobić dla niej choć tyle. Tutaj liczba głosów naprawdę ma sens. Nie czekaj! Podpisz!

sobota, 3 listopada 2018

Corner Shop: Niedorzeczny Szekspir Jana Kotta


Rekomendowałem już na tym blogu parę razy pisarstwo Josepha Pearce’a. Pearce, oprócz tego, że jest wykładowcą i autorem kilku ważnych książek poświęconych nie tylko Szekspirowi, ale również m.in. takim twórcom, jak Chesterton, Belloc czy Sołżenicyn, jest także redaktorem serii klasyki w amerykańskim wydawnictwie Ignatius Press. Wśród książek wydanych z tej serii jako „szekspirologa” amatora zwrócił moją uwagę rzecz jasna King Lear.

Gorąco polecam tę publikację każdej osobie, która czuje się na tyle mocna w angielskim, by spróbować lektury tego dzieła w oryginale. Przy tym rekomenduję wydanie w formie elektronicznej, gdyż ułatwia ona sprawdzanie nieznanych słów czy zwrotów bez potrzeby zaglądania co chwilę na koniec książki lub wertowania słowników (aczkolwiek w samej książce jest kilka błędów w edycji lub formatowaniu, które wydawnictwo powinno poprawić).

Zaletą tej edycji wielkiego dramatu Szekspira jest nie tylko możliwość czytania go w formie elektronicznej (gdyż staje się to już w zasadzie standardem), ale spory wybór krytyki szekspirowskiej. Mamy tutaj bowiem zarówno przykłady klasycznej recepcji Króla Leara (takich autorów, jak John Keats, Samuel Johnson czy A.C. Bradley), jak i teksty współczesnych znawców literatury angielskiej (oprócz szkicu samego redaktora wydania). Przy czym teksty współczesne rzucają snop światła na to dzieło z chrześcijańskiego punktu widzenia, co też nie jest niczym dziwnym, skoro o chrześcijaństwie, czy wręcz katolicyzmie wybitnego dramaturga angielskiego pisze redaktor wydania również w innych swoich publikacjach (o czym zresztą pisałem już na tym blogu).

Zwracam jednak uwagę czytelników na to amerykańskie wydanie Króla Leara nie tylko dla jego walorów poznawczych, to znaczy pomieszczonych tu esejów, które pozwalają zrozumieć i docenić głębię i ukryte wymiary tego arcydzieła. Podsuwam tę książkę również dla obecnego w niej wątku polskiego, a konkretnie dla krytyki takiej interpretacji Szekspira, jaką zaoferował Jan Kott, a także fatalnego wpływu tego krytyka na współczesne inscenizacje Króla Leara.

Jan Kott to pewnie dla wielu literaturoznawców, a także absolwentów filologii zarówno angielskiej, jak i polskiej, wciąż wybitny autorytet. Pamiętam, z jakim zachwytem sam niegdyś czytałem, jeszcze w podziemnych wydaniach „Zeszytów Literackich” jeden z jego sugestywnych i świetnych literacko szkiców. Ta sława zdaje się nie mijać, na co wpływ zapewne ma międzynarodowe uznanie i wpływ książki Kotta Szekspir współczesny. Ostatnio zetknąłem się z taką entuzjastyczną uwagą o tym krytyku w książce Teologie Szekspira Małgorzaty Grzegorzewskiej (o której z pewnością nie omieszkam tutaj jeszcze napisać).

Tymczasem, czy wszyscy na Zachodzie tak bardzo ekscytują się spojrzeniem Kotta na twórczość Szekspira? Zerknijmy na dwa teksty z wydania Króla Leara pod redakcją Josepha Pearce’a.

James Bemis w swoim szkicu „King Lear on Film” przedstawia słynne filmowe wersje arcydzieła Szekspira. Pisząc o kinowej interpretacji Petera Brooka, w której główną rolę odtwarzał Paul Scofield, autor daleki jest od zachwytów, jakie można spotkać do dziś wśród polskich krytyków. Przede wszystkim zauważa, że dzieło znanego reżysera zamienia „Króla Leara w dramat egzystencjalistyczny, bez krztyny prawdziwego człowieczeństwa”. Dalej autor zwraca uwagę na wpływ Jana Kotta właśnie na taką, a nie inną wizję słynnego dramatu we wspomnianym wyżej filmie Brooka:

Być może egzystencjalizm był modny na początku lat 70-tych XX wieku, ale obecnie podejście Brooka wydaje się niemądre [w orginale: „silly”]. Co ciekawe, to spojrzenie na Leara zasugerował Szekspir współczesny, kontrowersyjna książka Jana Kotta. Kott przedstawia niedorzeczne twierdzenie, że Shakespeare był jednym z nas – nie jednym z tych zacofanych ludzi średniowiecza, ale naprawdę współczesnym facetem. Stąd wersja Leara Brooka ma modne źródła. W zgodzie z tym „postępowym” tematem Scofield przedstawia Leara jako monotonnego, ponurego i wyczerpanego. Niestety inscenizacja tej sztuki jako dramatu egzystencjalistycznego lekceważy jego oczywiste elementy odkupieńcze. A zatem, choć być może jest to Lear Brooka, to z pewnością nie jest to Lear Shakespeare’a.

Nie mniej krytyczny jest Jack Trotter w swoim eseju „Tragic Necessity and the Uncertainty of Faith in Shakespeare’s King Lear”. Autor broni tradycyjnej interpretacji Króla Leara i zauważa, że „pozostaje (...) argument nie do odparcia na rzecz poglądu, że tradycyjne odczytanie Króla Leara – takie, które uznaje jego wymiar transcendentny – oddaje większą sprawiedliwość sztuce niż dużo nowsze interpretacje, z których większość uparcie jest oddana postmodernistycznemu i (nie wprost) nihilistycznemu kulturalnemu Duchowi Czasu”. A nieco dalej stwierdza:

Mimo tego, co okazuje się w Królu Learze być opatrznościowym wzorem czyśćcowego cierpienia, po którym następuje przebaczenie, pojednanie i powrót do duchowego zdrowia, w ostatnich dziesięcioleciach krytyka usiłowała radykalnie zakwestionować tę perspektywę. Jak się wydaje ta zmiana nastąpiła na początku lat 60-tych XX wieku i w bardzo dużym stopniu odzwierciedla awangardowe niepokoje filozoficzne i artystyczne tamtej epoki. Na przykład wpływowa interpretacja tej sztuki autorstwa Jana Kotta nie odnajduje w niej tragedii w ścisłym rozumieniu, ale nową formę tragedii, w której dominującą nutą jest to, co groteskowe. Tragedia w klasycznym rozumieniu tego terminu, jak Kott prawidłowo zauważa, „jest potwierdzeniem i uznaniem absolutu”. Tragedia przynosi katharsis, podczas gdy groteska „nie oferuje jakiejkolwiek pociechy”. Król Lear w tym spojrzeniu nie  proponuje uznania absolutu ani pociechy. Shakespeare jest „nam współczesnym”, ponieważ przynajmniej w Królu Learze jego wrażliwość jest bliższa tej, jaką można odnaleźć w dramacie absurdu Becketta czy Ionesco. Dla Polaka Kotta świat Leara jest światem bezsensownego, na pozór przypadkowego okrucieństwa okupacji nazistowskiej i – następnie po niej – terroru okupacji sowieckiej.

Jakkolwiek osobiste i przesadne byłoby odczytanie Króla Leara przez Kotta, jego perspektywa gwałtownie rozprzestrzeniła się w środowisku akademickim, w którym nieco udomowiona odmiana podejścia Kotta do sztuki pozostaje konwencjonalnym paradygmatem.

William Shakespeare, The Tragedy of King Lear with Classic and Contemporary Criticisms, red. Joseph Pearce, Ignatius Press, San Francisco 2008 [wersja elektroniczna].