Właściwie moje wątpliwości co do książki Grzegorzewskiej
zaczęły się już od wstępu o. Szymona Hiżyckiego OSB, w którym pojawia się
intrygująca, acz karkołomna, teza o „obiektywności” powieści i powieści jako
formie uprawiania teologii:
Powieść pokazuje nam, że to, co opisuje teologia, nie jest
wcale abstrakcją odklejoną od świata, ale raczej precyzyjnym opisaniem praw nim
rządzących, więcej nawet – uchwyconych w konkretnym momencie rzeczy ukrytych od
jego założenia, a które przecież decydują o naszym być albo nie być. Powieść ma
w tym doświadczeniu tę przewagę nad doświadczeniem potoczności, że jest
obiektywna i nieskażona naszymi uprzedzeniami do ludzi bądź instytucji. Kryje
zatem w sobie olbrzymie możliwości poznawcze.
Wydaje mi się, że autor ulega mniej więcej temu samemu
złudzeniu, jakiemu swego czasu uległ (wciąż ulega?) Milan Kundera, gdy pisał o
polifoniczności powieści. Akurat powieści Kundery wydają się mieć więcej
wspólnego z relatywizmem niż z polifonicznością. Piszę to jako osoba, dla
której niegdyś odkrycie Nieznośnej lekkości bycia było ogromnym przeżyciem
intelektualnym i estetycznym. Dzisiaj na tamtą młodzieńczą fascynację patrzę z
dużym dystansem. O. Hiżycki chyba ma dokładnie takie same złudzenia jak
Kundera. Zastanawiałem się wprawdzie, czy dobrze rozumiem jego intencje, ale
stwierdziłem, że będę myślał prosto: „obiektywny” to znaczy pozbawiony
uprzedzeń, to zaprzeczenie subiektywizmu, to odzwierciedlenie świata takim,
jakim jest.
Czy powieść jest obiektywna? Myślę, że jednak nie. Powieść
jest mniej więcej tak samo subiektywna jak wiersz, może tylko poprzez
nagromadzenie fikcyjnych i odmiennych postaci dawać złudzenie tej
„obiektywności”, o której pisze o. Hiżycki. Cały wywód autora wstępu miał na
celu przekonania czytelnika o swoistej „obiektywności” dramatu, będącego zdaniem
autora „powieścią obdartą ze skóry”.
Wracając do Grzegorzewskiej muszę powiedzieć, że książkę
czytałem momentami z narastającym rozdrażnieniem. Nieco złośliwie, parafrazując
samą autorkę, mógłbym powiedzieć, że Szekspir nie odrobił lekcji z wykładów Agambena
i nie przeczytał książki neomarksisty Waltera Benjamina o źródłach dramatu
żałobnego w Niemczech. I mógłbym dodać, że z pewnością nie wpadł w zachwyt, gdy
Kott porównał Króla Leara do teatru absurdu. Nie wiem również, co Szekspir
powiedziałby o stwierdzeniu, że „nachodźcy” to „przykład kolejnej totalitarnej
nowomowy naszych smutnych czasów” (sic!). Jakże irytująca jest ta wyższość
moralna niektórych intelektualistów!
Czy to oznacza, że nie warto przeczytać książki
Grzegorzewskiej? Nie, warto. Autorka z pewnością daje popis olbrzymiej
erudycji. Nie śmiałbym też w żaden sposób podważać jej kompetencji i znajomości
teatru elżbietańskiego czy historii literatury. Można mówić o wspomnianej wyżej
błyskotliwości stylu. Jako laik odnajduję w książce Grzegorzewskiej także garść
cennych informacji. Czasem drobnych, ale mających istotne znaczenie dla
zrozumienia dramaturgii wielkiego Anglika. Ot choćby słynne słowa Hamleta o
klasztorze. Pearce nie wspomina, że słowo „nunnery” (klasztor) miało również
inny sens w mowie potocznej – wulgarny, a oznaczający burdel. To zdecydowanie
zmienia nasze spojrzenie na ten znany fragment. Być może autor The Quest for
Shakespeare pomija to znaczenie, bo dla czytelnika w kulturze anglosaskiej jest
ono oczywiste? A może po prostu jego interpretacja (z którą niekoniecznie
trzeba się zgadzać) arcydzieła nie uwzględnia tego sensu? Trudno mi powiedzieć.
Bardzo też cenię sobie te partie esejów Grzegorzewskiej, w
których odnajduje ona paralele i nawiązania do Biblii. Ten trop wydaje się
wręcz oczywisty, choć można się zastanawiać, czy momentami autorka nie posuwa
się w swoich interpretacjach za daleko. Ale to samo mógłby ktoś zarzucić
Pearce’owi. Mam poza tym wrażenie, że zarówno Pearce, jak i Grzegorzewska
dochodzą momentami do podobnych wniosków. Stosując ponownie metaforę, mógłbym
jednak powiedzieć, że w przypadku autorki Teologii Szekspira wrażenie jest
takie, jakby doprowadziła ona nas do tego samego punktu okrężną drogą,
pokazując piękne lub przerażające krajobrazy, wiodąc nas po bagnach i
oczeretach, by w końcu zaprowadzić nas do punktu, do którego Pearce doszedł
dużo krótszą trasą, niekiedy może tylko usuwając ostrą maczetą zarośla i
chwasty, które zarosły szlak. W kilku punktach z pewnością nie byłoby między
nimi zgody.
Zastanawiam się też, czy tytuł: Teologie Szekspira nie jest
nieco na wyrost. Czy faktycznie mamy tu do czynienia z kilkoma teologiami, czy
z dywagacji Grzegorzewskiej, zadawanych przez nią pytań i wysnutych wniosków
nie wyłania się jednak jedna teologia i to – wbrew intencjom autorki, by nie
opowiadać się po żadnej stronie – jak najbardziej katolicka? Jednym z
przewijających się motywów, który zwrócił moją uwagę, okazuje się motyw
wyrządzonego zła, krzywdy, odkupieńczego cierpienia, miłosierdzia i
przebaczenia. A na to wszystko nakłada się Męka naszego Pana, Jego śmierć na
krzyżu i Zmartwychwstanie, a do tego katolicka nauka o Wcieleniu i rzeczywistej
obecności Chrystusa w Eucharystii. Hmm...
PS.
Warto jeszcze dodać, że sama książka, choć skromnie wydana,
ma pomysłową i ładną okładkę. Takie książki z przyjemnością bierze się do ręki
i z pewnością należą się tutaj podziękowania i wyrazy uznania dla o. Borysa
Kotowskiego OSB, który rzecz zaprojektował.
Małgorzata Grzegorzewska, Teologie Szekspira,
Tyniec Wydawnictwo Benedyktynów, seria Homini, Kraków 2018.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz