W minioną sobotę zupełnie przypadkiem miałem okazję, w trakcie mojej ulubionej gry w scrabble, obejrzeć w telewizji Festiwal Piosenki Radzieckiej... tzn., przepraszam... Rosyjskiej, choć właściwsza nazwa byłaby: „Festiwal Żenady Rosyjskiej” z króciutkim kilkuminutowym dodatkiem artystycznym i to wcale, a wcale z Rosją nie mającym nic wspólnego.
Oglądając to dziwo zastanawiałem się nad brakiem jakiegokolwiek taktu i wyczucia ze strony organizatorów. Pal licho sam festiwal! Niech sobie go urządzają. Ale dlaczego musieli zorganizować go w Zielonej Górze? Czyżby po to, aby wywołać u widzów i słuchaczy dziwne wrażenie déjà vu? I dlaczego prowadzący musieli przywoływać z pokładów pamięci czasy PRL-u i sowieckich „szlagierów” z tamtych lat?
Czepiam się? Wyobraźmy sobie, że III Rzesza porządziłaby na terenie Generalnej Guberni dłużej, a w tym czasie urządzałaby festiwale piosenki nazistowskiej – dajmy na to w Kielcach – i ktoś po latach, a po upadku hitlerowskich Niemiec, wpadłby na pomysł zorganizowania „Festiwalu piosenki niemieckiej” właśnie w tym mieście, zaś prowadzący tę całą imprezę odwoływaliby się do hitlerowskich „hitów” z tamtych lat. Scyzoryk się w kieszeni otwiera? Wam nie? Bo mi tak.
Pomijając już wyżej wspomniane kwestie, sam koncert reprezentował sobą tak niski poziom, że podejrzewam u organizatorów skrywaną chęć obrzydzenia przeciętnemu Polakowi i przeciętnej Polce kultury rosyjskiej. Chcielibyście, aby np. w Rosji albo Wielkiej Brytanii urządzono festiwal polskiej piosenki, gdzie publiczność szalałaby w rytm disco-polo? Ja nie. A na dodatek całe to żenujące widowisko nadawała telewizji publiczna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz