Odwiedzając obce strony pewien minister spraw zagranicznych (Foreign Affairs Minister – jak go nazywają w jego mrocznym kraju) powiedział, że w jego ojczyźnie nie brak podobnych do norweskiego szaleńców, którzy gotowi są sięgnąć po broń (co swoją drogą było niezłą reklamą turystyczną). Ów arbiter elegantiarum, sypiący co rusz zgrabnymi bon motami, zasłynął niegdyś stwierdzeniem, że czas dorżnąć watahę, a miał na myśli swoją byłą partię, z której przezornie przeszedł do okopów przeciwnika, a niedoszłego sojusznika (jeśli dla czytelnika to nieco skomplikowane, proszę się nie martwić – ja też niewiele z tego pojmuję, tym bardziej, że potrójny rym utrudnia mi skupienie się na treści).
Mój przyjaciel, a mieszkaniec owej posępnej krainy (zlokalizowanej, jak się zdaje na północy, ale kiepski jestem z geografii), wspomniał, że w partii owego ministra (tzn. tej nowej, nie tej starej), takie „miłosierdzie” wobec przeciwnika, to normalna praktyka (i znów wiersz lub poemat się z tego kroi!). Otóż, niejaki John Catburner (ponoć niezły sukinkot) zasugerował, że wybierze się na polowanie, zastrzeli lidera opozycyjnej partii, wypatroszy go, a skórą ozdobi sobie ścianę nad biurkiem czy może podłogę przed kominkiem (tutaj nie pomnę, bo w tym czasie wino kapnęło mi na spodnie i nie słuchałem zbyt uważnie).
Opowiadając o tym, mój przyjaciel się zasępił i powiedział, że nie trzeba było długo czekać, a inny partyjny kolega ministra, a raczej były kolega, bo już nie należał (ostrzegałem, że sam się w tym gubię) zastrzelił jednego członka opozycji, a potem poderżnął gardło drugiemu (co ponoć stało się przedmiotem kpinek pewnych dziennikarzy, dla których to było tylko drobne skaleczenie. No, co najwyżej chirurgiczne nacięcie!). Ten jak najbardziej poczytalny zamachowiec (czego dowiodły badania) miał zresztą szeroko zakrojone plany, ale mu się nie udało wcielić ich w życie.
Słuchałem mojego przyjaciela, a jego opowieść była tak mroczna, że rzadki włos na głowie mi się jeżył i zrobiło się jakoś tak duszno i straszno, że miałem ochotę wyjść na papierosa, chociaż nie palę. Tyle tego było, że na wołowej skórze by nie spisać. Jak przez mroczne opary tytoniowego dymu tylko przypominam sobie, że wybitni, a przy tym subtelni i wyrafinowani intelektualiści i autorytety moralne nazywają tam wyborców opozycyjnej partii bydłem i chwastem, a poetów się sądzi za ich niewyparzony język (na co według innego błyskotliwego felietonisty i trefnisia, autora pozbawionych epitetów i żółci artykułów, ponoć sobie w pełni zasługują, skoro miotają obelgi).
Ponieważ dwie butelki po winie były już puste, a historia długa, zawiła i ciemna, miałem solidnie dosyć. Na szczęście mój przyjaciel kończył. Zapytał tylko jeszcze, czy nie byłoby bezpieczniej, gdyby przeniósł się do mojego kraju, bo wypowiedź ministra zabrzmiała jak obietnica (choć chyba adekwatniejszym słowem byłoby: „groźba”). Bez chwili zastanowienia wypaliłem:
- Jasne, stary. Nawet się nie namyślaj, u nas przecież panuje polityka miłości.
Mój stary druh nic już nie odpowiedział, bo po moich pokrzepiających słowach pogrążył się w objęcia Morfeusza, w które i ja następnie zapadłem, jak kamień w wodę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz