Nie tak dawno temu, bo w lipcu napisałem: „«Bóg pisze prosto po liniach krzywych», Zapewne. Jednak rzadko, jeśli w ogóle, rozumiem to, co pisze. Z reguły nie widzę (nie chcę widzieć??) nic.”
Upłynęło niewiele czasu i nagle, w tragicznych okolicznościach, rzeczywistość zaczęła się układać we wzór. Jeśli jeszcze z początku można to było od biedy uznać za zbiegi okoliczności, przypadek, to trudno uznać za przypadkowe coś, co dzieje się codziennie. To jest jak poemat, który ma swój rytm i rym. A może jak proza, która charakteryzuje się skomplikowanym, co rusz zaskakującym, choć wyraźnym wzorem. Jak lśniący kryształ może...
I oto masz pewność: widzisz drogę, jakby ktoś rozświetlił mrok ostrym halogenem... Wyraźnie rysują się kształty, kontury rzeczy, widzisz dokładnie każdy szczegół, choć nie widzisz końca tej drogi...
Ale ty to widzisz. Ktoś tego nie dostrzega lub nie chce tego dostrzec (boi się?). Bo raptem trzeba zburzyć, coś, co żmudnie się układało, składało w całość od wielu lat, co budowało się, by mieć jakieś oparcie. I teraz porzucić ten cały spokój, ciepełko, „małą stabilizację”? Zaczynać od nowa? Ruszyć z duszą na ramieniu? Iść wąską, kamienistą ścieżką? A co jeśli światło nagle zgaśnie, jeśli wzór się zatrze, a za krawędzią horyzontu otworzy się niespodziewanie przepaść? Rzucić się potem w tę przepaść na łeb, na szyję?
Ale jest jeszcze przecież wiara, nadzieja i miłość. A z tych trzech ta ostatnia jest ponoć najważniejsza.
"...nawet gdybym miał zobaczyć otwarte piekło przed sobą i znaleźć się na krawędzi przepaści, nie straciłbym ufności..."
OdpowiedzUsuń