Terezjusz:
To miało być święto. W minionym roku z różnych względów nie dane mi było chodzić do teatru, jeśli nie liczyć monodramu „Rozmowy z diabłem” w znakomitym wykonaniu Jerzego Treli oglądanego właśnie prawie 12 miesięcy temu. Dlatego z radością powitałem zaproszenie na „Biesy” w Teatrze Polskim i to jeszcze na mojej ulubionej scenie na Dworcu Świebodzkim. Wielka literatura i reżyseria Krzysztofa Garbaczewskiego, którego „Nirvana” wywarła na mnie swego czasu spore wrażenie, zapowiadały ekscytujący wieczór.
To miało być święto. W minionym roku z różnych względów nie dane mi było chodzić do teatru, jeśli nie liczyć monodramu „Rozmowy z diabłem” w znakomitym wykonaniu Jerzego Treli oglądanego właśnie prawie 12 miesięcy temu. Dlatego z radością powitałem zaproszenie na „Biesy” w Teatrze Polskim i to jeszcze na mojej ulubionej scenie na Dworcu Świebodzkim. Wielka literatura i reżyseria Krzysztofa Garbaczewskiego, którego „Nirvana” wywarła na mnie swego czasu spore wrażenie, zapowiadały ekscytujący wieczór.
Nowoczesna forma, wykorzystanie wideo i laptopów, muzyka rockowa, nawiązania do współczesności – to wszystko nie było dla mnie zaskoczeniem, ani nie raziło. Raczej takiej formy się spodziewałem zamiast klasycznego teatru. Podobał mi się zwłaszcza pomysł wykorzystania teatru cieni i nawiązanie do niemego kina. Także rozmywanie granic między widzem a aktorem, teatralną grą i rzeczywistością, nie było ani czymś specjalnie niespodziewanym, ani nowatorskim. Niespójność poszczególnych scen, ich oniryczność w pierwszej części przedstawienia można by też od biedy interpretować jako np. ostatnie przebłyski świadomości umierającego Szatowa. To ostatnie skojarzenie – nie wiem na ile trafne – nasunęło mi się poprzez nawiązanie do „Nirvany” tego samego reżysera.
Chaotyczność pierwszej części mnie bardziej intrygowała niż poruszała, z początku wydawało się nawet, że będzie zarówno śmiesznie, jak i strasznie, że ważne pytania zostaną przyprawione ostrą dawką ironii, a przedstawienie będzie balansować na granicy groteski i tragedii. Nie było w tym jednak nic, co by mną wstrząsnęło i miałem nadzieję, że druga część będzie prawdziwą eksplozją i pokaże ku czemu to wszystko tak naprawdę zmierza. Jednak już w tejże pierwszej części pojawił się pewien element niepokojący. Z pewnym zaskoczeniem i zmieszaniem przyjąłem fakt, że rolę Stawrogina gra kobieta. Z początku próbowałem nawet dociec sensu takiego wyboru, ale potem dałem sobie z tym spokój, bo nad tym wszystkim zaczęło dominować poczucie irytacji i rozdrażnienia. Czy chodziło tutaj o jakiś chwyt z dziedziny gender studies, czy jakieś inne nowoczesne wymysły – nie mam pojęcia. Mniejsza o to, w końcu w czasach Szekspira role kobiece grali mężczyźni, to dzisiaj mogą je grać też i kobiety. W końcu i tak teatr to gra pozorów.
Jednak to rola, grającej Stawrogina i nie znanej mi wcześniej, Katarzyny Warnke była ostatecznie głównym elementem, który według mnie, obok innych mankamentów, rozłożył całe przedstawienie. Początkowe zaskoczenie zastąpiła wspomniana już wcześniej irytacja grą aktorki. Z ulgą przyjmowałem chwile, kiedy usuwała się ze sceny albo gdy inni aktorzy dominowali. Jej drętwe, pozbawione ekspresji deklamacje drażniły. Także sztywne – nie wiem, czy usiłujące naśladować zachowanie mężczyzny – ruchy były męczarnią dla oczu i świadomości. Nawet, kiedy aktorka wyciskała łzy z oczu, to miałem wrażenie, że jest to rozpacz spowodowana niemożnością wlania choć odrobiny życia w odgrywanego bohatera.
W drugiej części było już tylko gorzej. To była prawdziwa męczarnia, którą z trudem zniosłem do końca. Niestety drętwy Stawrogin, jak prawdziwy nudziarz zamęczający swoimi opowieściami kolejne ofiary, stał się głównym bohaterem. Gdyby tę rolę zagrał robot, przynajmniej nie myliłby się przy czytaniu tekstu z laptopa, a sztuczność jego elektronicznej mowy skontrastowana z opowiadaną historią pewnie wywołałaby wstrząs albo przynajmniej salwy śmiechu swoją groteskowością. Stawrogin Warnke był tak papierowy, jak to możliwe, choć niby poruszał się przede mną pod postacią aktorki. Nawet wdzierające się z zewnątrz zimno nie było taką katuszą. Przed ostatecznym opuszczeniem sali powstrzymywał mnie tylko szacunek dla gry Ewy Skibińskiej. Każdy jej gest i słowo traktowałem jak wybawienie.
Prawdziwym zwieńczeniem tego wieczoru były porcje kurczaka, które spożyliśmy w fastfudzie. To była dopiero uczta! Choć szkoda, że nie także duchowa, którą sobie obiecywaliśmy.
Sobota:
Zgadzam się w pełni. Nazwisko nieszczęsnego Stawrogina poznaję dopiero z Twojego tekstu, i w sumie to nawet mnie nie dziwi. Przy takiej „grze” chciałoby się je wyprzeć z pamięci, a nawet może krzyknąć w niepohamowanym żalu „niech sczezną artyści!” I to dosłownie. Ale jednak nie, bo Pani Ewa jak zwykle na najwyższym z możliwych poziomów! Jedyna która tu naprawdę wzrusza (nie ujmując pozostałym aktorom, którzy jednak już tak nie porywają). Dobra, dawna szkoła. Swoją drogą podziwiam jak lata lecą, a Ona wciąż niezmiennie piękna i wręcz dziewczęca. Wzruszające, jak w tym teatrze światłocienia pięknie potrafiła pokazać nawet postać skrzywdzonej, i w końcu wymierzającej sobie samej najokrutniejszą karę (wierząc dziecinnie, że wyrządzone jej przez świat zło jest wyłącznie jej winą) – dziesięcioletniej dziewczynki! Wzruszające, a może nawet i zdumiewające! Choć talent Pani Ewy mnie akurat od lat nie zdumiewa.
Jeśli idzie o chaotyczność scen, to mnie ona tu bardziej doskwiera niż Tobie (zwłaszcza po całkiem niedawnej lekturze Biesów), ale jeśli zgodzić się z Twoją koncepcją mieszaniny przedśmiertnych przebłysków, to ujdzie i dla mnie. Niestety sztywny, mylący się i miotający po scenie dziwnymi krokami w przód, w tył i na boki, niczym konik szachowy Stawrogin rozłożył wszystko na łopatki. Każda wypowiedziana przez niego/nią kwestia brzmiała sztucznie.
Wyjść przed końcem spektaklu to chęć, która niezwykle rzadko mi się przytrafia, ale wrocławskim Biesom udało się ją wywołać. Niestety z różnych względów nie można było jej zrealizować (czego nie można powiedzieć o parze sąsiadów obok), więc moja męka trwała 2 i pół godziny. Bardzo chętnie poszłabym dziś natychmiast odreagować na „20 najśmieszniejszych piosenek…”, (byłam i bardzo polecam!), ale niestety nie ma już miejsc.
Sobota:
Zgadzam się w pełni. Nazwisko nieszczęsnego Stawrogina poznaję dopiero z Twojego tekstu, i w sumie to nawet mnie nie dziwi. Przy takiej „grze” chciałoby się je wyprzeć z pamięci, a nawet może krzyknąć w niepohamowanym żalu „niech sczezną artyści!” I to dosłownie. Ale jednak nie, bo Pani Ewa jak zwykle na najwyższym z możliwych poziomów! Jedyna która tu naprawdę wzrusza (nie ujmując pozostałym aktorom, którzy jednak już tak nie porywają). Dobra, dawna szkoła. Swoją drogą podziwiam jak lata lecą, a Ona wciąż niezmiennie piękna i wręcz dziewczęca. Wzruszające, jak w tym teatrze światłocienia pięknie potrafiła pokazać nawet postać skrzywdzonej, i w końcu wymierzającej sobie samej najokrutniejszą karę (wierząc dziecinnie, że wyrządzone jej przez świat zło jest wyłącznie jej winą) – dziesięcioletniej dziewczynki! Wzruszające, a może nawet i zdumiewające! Choć talent Pani Ewy mnie akurat od lat nie zdumiewa.
Jeśli idzie o chaotyczność scen, to mnie ona tu bardziej doskwiera niż Tobie (zwłaszcza po całkiem niedawnej lekturze Biesów), ale jeśli zgodzić się z Twoją koncepcją mieszaniny przedśmiertnych przebłysków, to ujdzie i dla mnie. Niestety sztywny, mylący się i miotający po scenie dziwnymi krokami w przód, w tył i na boki, niczym konik szachowy Stawrogin rozłożył wszystko na łopatki. Każda wypowiedziana przez niego/nią kwestia brzmiała sztucznie.
Wyjść przed końcem spektaklu to chęć, która niezwykle rzadko mi się przytrafia, ale wrocławskim Biesom udało się ją wywołać. Niestety z różnych względów nie można było jej zrealizować (czego nie można powiedzieć o parze sąsiadów obok), więc moja męka trwała 2 i pół godziny. Bardzo chętnie poszłabym dziś natychmiast odreagować na „20 najśmieszniejszych piosenek…”, (byłam i bardzo polecam!), ale niestety nie ma już miejsc.
„Biesy” – adaptacja, reżyseria i scenografia Krzysztof Garbaczewski, Scena na Świebodzkim