„Eugenika” to film w pełni zasługujący na nagrodę, jaką otrzymał. Pod każdym względem zgodny z katolicką ortodoksją, a przy tym opowiadający o istotnym problemie w sposób nowoczesny, poruszający i wstrząsający. Trafiający w samo sedno. Mówiący o aborcji, in vitro, eutanazji i eugenice językiem, który jest w stanie poruszyć zwłaszcza ludzi młodych – tych, którym często usiłuje się robić wodę z mózgu.
Skąd więc ten krzyk wśród paru duchownych w związku z przyznaniem nagrody Stowarzyszenia Wydawnictw Katolickich „Feniks”? Skąd to oburzenie na reżysera filmu? Dlaczego niektórzy z nich nawołują nawet, by środowiska katolickie traktowały Grzegorza Brauna jako „persona non grata”?
Pierwszy oburzył się, jeśli się nie mylę, o. Tomasz Dostatni. Chodziło oczywiście o wypowiedź reżysera „Eugeniki” na temat arcybiskupa Życińskiego, w której nazwał on zmarłego duchownego „kłamcą i łajdakiem”, uważając – jak się domyślam – że potwierdzeniem dla tego sądu są ponoć istniejące dokumenty wskazujące na agenturalną współpracę zmarłego duchownego. Nie zamierzam się wdawać teraz w dywagacje na temat tej wypowiedzi i jej stosowności. Chciałbym zwrócić uwagę na inny aspekt całego zamieszania. Otóż, ojciec Dostatni świadomie lub nie wpisuje się w instrumentalne potraktowanie sprawy arcybiskupa do ataku na sam film. Komentatorzy zauważyli mianowicie, że wypowiedź Brauna pewne media wyciągnęły na światło dzienne w chwili premiery jego „Eugeniki” w Telewizji Polskiej, choć same słowa padły dużo wcześniej. Można to sobie wyobrazić w ten sposób:
- Panie redaktorze, mamy nagranie ze spotkania Brauna na KUL-u.
- Juliusza Brauna?
- Nie, jego bratanka. Grzegorza.
- Tego oszołoma? A co on takiego tam znowu zmalował?
- Promował swój najnowszy film pt. „Eugenika”.
- „Eugenika”? Eeee, nie będziemy mu przecież robić reklamy.
- Ale niech pan posłucha, co on tam powiedział po filmie o arcybiskupie Życińskim...
- … A niech to! A to swołocz!
- To, co? Dajemy do najnowszego numeru?
- Nie, poczekamy.
- Poczekamy?
- Tak, dowiedzcie się tylko, kiedy będzie oficjalna premiera tego filmu. Wtedy mu dowalimy.
- A! Pan to ma głowę, panie redaktorze!
Albo też możemy sobie to wyobrazić tak:
- Panie redaktorze, będzie premiera najnowszego filmu Grzegorza Brauna w telewizji.
- A o czym to?
- O eugenice i in vitro. I aborcji też. Ponoć nieźle zrobiony.
- Kurcze, niedobrze. Musimy coś znaleźć na niego. Macie coś takiego?
- Tak, ale nie wiem, czy to się nada.
- Pokażcie.
- Proszę, oto jego wypowiedź o arcybiskupie Życińskim.
- Momencik... Aha!... No, zuch z was! Tym go zniszczymy!
Jakkolwiek by to naprawdę wyglądało, fakt pozostaje faktem – sprawa arcybiskupa Życińskiego jest tylko pretekstem do ataku na film. Jeśli o. Dostatniego bulwersuje wypowiedź Brauna, to chyba równie mocno powinno oburzać go instrumentalne potraktowanie owej wypowiedzi i osoby arcybiskupa. Ale jakoś nie oburza.
Załóżmy jednak, że o. Dostatni nie jest świadom tego kontekstu, że naprawdę nie dostrzega tej manipulacji i faktycznie chodzi mu o „integralność postaw i czynów, które mówią o pięknie lub zwykłym chamstwie człowieka”. Przyjmijmy, że zgodnie z tym założeniem, kapituła nagrody powinna ją przyznawać nie tylko za samo dzieło, które cechują wysokie walory artystyczne i zgodność z nauką Chrystusa, ale również za promowanie tych postaw w życiu osobistym i publicznym. Coś takiego zdaje się sugerować ks. prof. Szostek, wykładający etykę na KUL-u. Proponując, by środowiska katolickie traktowały osobę reżysera jako „persona non grata” stwierdza on m.in.:
„Nie jest (...) możliwe oddzielenie filmu od jego twórcy, czyli od p. Brauna. Nie ma sposobu, aby promować jakiś film, nie przypominając, kto jest jego reżyserem. (...) Ponadto istnieje niebezpieczeństwo, że środowiska katolickie potraktują przyznanie tej nagrody jako promocję postaw, jakie reprezentuje p. Braun, a mówiąc wprost jako promocję ewidentnych oszczerstw, jakie wygłaszał on roku temu nt. zmarłego abp. Józefa Życińskiego”.
Zauważmy, jak wypowiedź księdza profesora wpisuje się idealnie w cały plan instrumentalnego potraktowania osoby arcybiskupa. Oto przyznanie nagrody za „Eugenikę” – film pod każdym względem wartościowy i Kościołowi potrzebny – miałoby się stać „promocją ewidentnych oszczerstw”. Sam film ma niewiele wspólnego z dyskusją o agenturalnej współpracy duchownych w Polsce, ale odbiorcy mieliby z jakiegoś powodu łączyć go z ostrą wypowiedzią reżysera. Dlaczego? Nie mam pojęcia. A właściwie mam: bo tak połączyły to pewne media.
Ale wróćmy do wypowiedzi o. Dostatniego i ks. prof. Szostka. Jeśli potraktować ich oświadczenia serio, to kapituła nagrody staje przed nie lada problemem. Jury tej nagrody musiałoby bowiem za każdym razem zrobić wywiad środowiskowy, zbadać publiczne i osobiste wypowiedzi potencjalnego laureata, przyjrzeć się jego życiu prześwietlając każdy jego możliwy aspekt. Wyobraźmy sobie, że Stowarzyszenie Wydawnictw Katolickich przyznaje nagrodę za np. znakomitą i nietuzinkową książkę o życiu jakiegoś świętego albo za wspaniały reportaż pokazujący trud misjonarzy w krajach trzeciego świata, a tu okazuje się, że laureat notorycznie upija się na umór, drze koty ze swoim proboszczem, ma kochankę lub nie płaci podatku za fuchy, które robi na boku albo publicznie ubliża nielubianemu politykowi. Co wówczas z „integralnością postaw i czynów”? To nic, że książka lub film nie mają z tym nic wspólnego, że promują wartości katolickie, że jakiś młody lub dojrzały już człowiek może pod ich wpływem zmienić swoje życie. Przecież „nie jest (...) możliwe oddzielenie filmu od jego twórcy”. Jeśli zachwycamy się „Pasją” Mela Gibsona albo, co gorsza, przyznajemy za nią nagrodę, to już z pewnością promujemy antysemityzm, alkoholizm, nieprzejednanie wrogi stosunek do Watykanu i zdradę małżeńską. Jednym słowem – bagno moralne.
O tym, że w całej tej aferze jest coś niezdrowego, coś nienormalnego, świadczy dobitnie kuriozalne oświadczenie ks. Jana Sochonia, przewodniczącego kapituły Stowarzyszenia Wydawców Katolickich. A w zasadzie kuriozalny jest końcowy fragment tego oświadczenia, gdzie rezygnując z przewodniczenia pracom jury duchowny pisze tak:
„Ufam także, zgodnie zresztą z katolicką tradycją, że nie będę w żaden sposób pozbawiany prawa do dalszej twórczej i publicznej aktywności, ani uznany do kogoś, kto stracił wszelkie szanse doskonalenia własnego myślenia, stylu życia oraz postępowania”.
Czyżby ksiądz profesor, duchowny o imponującym dorobku intelektualnym, obawiał się uznania za „persona non grata”? Ktoś jest mi w stanie wyjaśnić o co tu chodzi? Może o. Dostatni? Może wykładający etykę ks. prof. Szostek?
I jeszcze jeden aspekt całej tej sprawy, a właściwie problem, o którym mi chyba niechcący obaj duchowni przypomnieli, a który nie daje mi spokoju już od bardzo dawna. Ów problem zupełnie, ale to zupełnie nie ma związku ze sprawą Grzegorza Brauna i jego „Eugeniki”. Jednak skoro już obaj duchowni – i nie tylko oni – wywołali wilka z lasu, to proszę bardzo: jestem prostym człowiekiem i myślę prosto, choć może często schodzę na manowce. Mianowicie, co mam sądzić o pewnych duchownych, którzy mniej lub bardziej regularnie publikują artykuły na łamach pewnej arcyliberalnej gazety, która traktuje Kościół w sposób… hm… instrumentalny (znów to paskudne słowo niestety!)? Co mam sądzić o tych księżach lub zakonnikach, którzy zamieszczają teksty na łamach prasy promującej aborcję, in vitro, antykoncepcję, czyny homoseksualne, styl życia sprzeczny z moralnością katolicką? Jak mam to ugryźć? Jak sobie z tym poradzić? Co z „integralnością postaw i czynów”? Czy nie zachodzi obawa, że obecność owych duszpasterzy w owych mediach czytelnicy będą traktować „jako promocję postaw, jakie reprezentuje” redakcja owej gazety? Przecież nie chodzi o wywiady – tutaj wiadomo kto jest pytanym, a kto pytającym i kto kogo reprezentuje. Czy mam takiego duchownego traktować jako „persona non grata”? Wdzięczny będę za odpowiedź, bo nie ukrywam, że się już dość solidnie pogubiłem.
poniedziałek, 30 kwietnia 2012
piątek, 27 kwietnia 2012
czwartek, 26 kwietnia 2012
Co też u nich słychać po tych wszystkich latach?
Warto poszperać wśród książek przecenionych. Czasami możne się wśród nich trafić prawdziwa gratka. A że ceny książek są wysokie tym bardziej warto poświęcić parę chwil na przebieranie wśród często chaotycznie porozkładanych wydawnictw.
To paradoks, że książka nazwana „jednym z arcydzieł literatury faktu”, która – jak czytamy na skrzydełku okładki – w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku była kupowana spod lady, znalazła się właśnie na półce z przecenami.
Nie znam zbyt dobrze twórczości Krzysztofa Kąkolewskiego. W latach dziewięćdziesiątych zachwycałem się „Diamentem odnalezionym w popiele”. Czytałem wówczas ten znakomicie napisany reportaż w odcinkach na łamach „Tygodnika Solidarność”. Chętnie bym do tej książki powrócił. Jestem przekonany, tak jak byłem wówczas, że powinien ją poznać każdy, kto musiał jako lekturę szkolną „przerabiać” zakłamującą powojenną rzeczywistość powieść J. Andrzejewskiego „Popiół i diament”. Gdy więc wśród przecenionych tytułów wyłowiłem „Co u pana słychać?”, długo się nie zastanawiałem. Któż w końcu nie chciałby kupić dzieła mistrza reportażu za głupie 5 złotych?
Tytułowe pytanie „Co u pana słychać” to pytanie, jakie Kąkolewski postanowił zadać hitlerowskim zbrodniarzom, których nie dosięgła ręka sprawiedliwości i którzy w powojennej rzeczywistości mogli wieść spokojne życie, nie obawiając się szczególnych represji. Nie ma chyba sensu opisywać szczegółowo samej książki, gdyż należy ona w zasadzie do klasyki polskiego reportażu i ciekawy czytelnik bez trudu znajdzie informacje na jej temat, jak również o jej bohaterach w Internecie. Czytana po latach, w nowej rzeczywistości, w dalszym ciągu nie straciła swoich walorów, choć wydaje się, że pokryła się już nieco patyną minionych dziesięcioleci. Czasami niektóre fragmenty mogą nawet budzić – niezamierzony chyba przez autora – uśmiech, jak np. kiedy w trakcie rozmowy z gen. Reinefarthem, mówiąc o odbudowaniu zburzonej Warszawy wykrzykuje: „Pańskie dzieło zostało unicestwione, Warszawa jest piękna.” Oczywiście uśmiech nam na ustach zamiera, gdy sobie uświadomimy, co za tym niemal dziecięcym zachwytem tak naprawdę się kryje i z kim autor rozmawia.
Publikacja ma bez wątpienia wartość jako dokument pewnej epoki, a także źródło historyczne. Znakomicie napisane źródło – dodajmy – bo trudno się po prostu od tej książki oderwać. Czytając ją nieustannie zastanawiałem się, jakie pytania Kąkolewski musiał pominąć ze względów cenzuralnych i czy w ogóle przyszło mu do głowy je postawić? Czy coś zostało wycięte przez cenzurę? Przecież w trakcie lektury aż prosi się o analogie ze Związkiem Sowieckim, o pytania dotyczące inspiracji, jaką bolszewicy stanowili dla hitlerowców (obozy koncentracyjne, eksperymenty na więźniach, przesiedlenia). Dzisiaj trudno chyba sobie wyobrazić, by np. w rozmowie o powstaniu warszawskim pominąć milczeniem czekające na wykrwawienie się miasta oddziały Armii Czerwonej. Czy gen. Reinefarth nie zastanawiał się ani chwili nad tym, co będzie, gdy bolszewicy ruszą dalej i jaki sens ma w tej sytuacji rozprawa z rozpaczliwie walczącą Warszawą? Czy mówiący o przesiedleniach von Fircks nie zająknął się ani słowem o doświadczeniach bolszewików w tej materii, szukając usprawiedliwienia dla takiego postępowania? Czy faktycznie przychodzili mu na myśl przede wszystkim Turcy i Grecy?
Analogie z komunizmem nasuwają się przy lekturze „Co u pana słychać?” nieustannie same. Nawet myślę sobie, że gdyby Kąkolewski mógł napisać tę książkę teraz, to być może miałaby ona dwie części: w pierwszej znalazłyby się rozmowy z dziesięcioma nazistami, a w drugiej z dziesięcioma komunistami. Również tytuły poszczególnych rozdziałów mogłyby być takie same, tylko w nawiasie występowałyby inne nazwiska. Ot, takie XX-wieczne „Żywoty równoległe”. Notabene, czy komuś w ogóle przyszło do głowy, by coś takiego stworzyć? Chyba nie nastręczałoby to specjalnych trudności. Jedynie rozmowy dzisiaj byłoby trudniej przeprowadzić, gdyż bohaterzy tamtych zdarzeń bądź już umarli, bądź wkrótce umrą. Można by nawet zrobić eksperyment i zastąpić nazwiska przepytywanych (lub których Kąkolewski zamierzał przepytać) nazwiskami komunistycznych oprawców, zmienić nazwy miejscowości i obozów koncentracyjnych i założę się, że nikt nie zorientowałby się, że chodziło o hitlerowców, a nie bolszewików. Takie same hasła, takie same usprawiedliwienia, taka sama strategia uników, taka sama wreszcie bezkarność. I tylko czasami zdarza się, że ktoś tak bezczelny jak Kąkolewski usiłuje popsuć dobry sen weteranom budowania „Nowego wspaniałego świata”.
Lektura „Co u pana słychać?” jest pouczająca, gdyż po raz kolejny uświadamia nie tylko głębokie analogie pomiędzy nazizmem a komunizmem, ale również podobne losy hitlerowskich i bolszewickich działaczy. Z jednym może zastrzeżeniem. Otóż, wydaje się, że jednak komunistyczni oprawcy w większości uniknęli karzącej ręki sprawiedliwości, gdy dosięgła ona przynajmniej najważniejszych bohaterów brunatnej rewolucji. Nie trzeba szukać daleko. Wystarczy spojrzeć na własne podwórko. Kąkolewski nie musiałby podróżować do byłego Związku Sowieckiego, by porozmawiać bolszewikami, którzy uniknęli sądu i dożywają spokojnej starości. Od nich też usłyszałby, że należy wybrać przyszłość. Inni mówiliby, że trudno było odróżnić prawdziwych żołnierzy od zwykłych bandytów, a może nawet wyrażaliby podziw dla niektórych bohaterów podziemia. Niektórzy chwaliliby się nawet swoimi osiągnięciami naukowymi. Znany jest również (choć może nie wszystkim) przypadek prokuratora odpowiedzialnego za wyroki śmierci dla polskich patriotów, który teraz pisze sobie książki o deportacjach Polaków w głąb Związku Sowieckiego. Ba! Na podstawie jego powieści powstaje nawet film. Wyobrażacie sobie hitlerowskiego prokuratora odpowiedzialnego za śmierć niewinnych ludzi, po latach piszącego powieści np. o Żydach w czasie okupacji, które z kolei stają się inspiracją dla niemieckiego reżysera? Wolne żarty!
Jeśli mam jakieś obiekcje do obecnego wydania „Co u pana słychać?”, to są to przede wszystkim dwa spostrzeżenia. Fotografie zamieszczone w książce są kiepskiej jakości. Na niektórych, jak na przykład na stronie 201, praktycznie nic nie widać. Być może jednak wydawnictwo nie mogło nic na to poradzić i dysponowało tylko takim materiałem. Może oryginały zdjęć się nie zachowały lub właśnie takie były? Jednak w drugiej sprawie można było coś niecoś zrobić z pewnością. Wznowienie reportażu Kąkolewskiego aż się prosi o jakieś przypisy, posłowie lub wstęp, w których autor opowiedziałby, jak patrzy na swoją książkę po latach, jakie napotkał trudności w jej publikacji tutaj, w Polsce (jeśli w ogóle na takie napotkał), czy musiał z czegoś zrezygnować, itp., itd… Mogło to nawet być w formie wywiadu z samym autorem. No, cóż… Czytelnik tylko może się domyślać, co Kąkolewski powiedziałby teraz. Szkoda.
Krzysztof Kąkolewski, Co u pana słychać?, Zysk i S-ka, Poznań 2010.
To paradoks, że książka nazwana „jednym z arcydzieł literatury faktu”, która – jak czytamy na skrzydełku okładki – w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku była kupowana spod lady, znalazła się właśnie na półce z przecenami.
Nie znam zbyt dobrze twórczości Krzysztofa Kąkolewskiego. W latach dziewięćdziesiątych zachwycałem się „Diamentem odnalezionym w popiele”. Czytałem wówczas ten znakomicie napisany reportaż w odcinkach na łamach „Tygodnika Solidarność”. Chętnie bym do tej książki powrócił. Jestem przekonany, tak jak byłem wówczas, że powinien ją poznać każdy, kto musiał jako lekturę szkolną „przerabiać” zakłamującą powojenną rzeczywistość powieść J. Andrzejewskiego „Popiół i diament”. Gdy więc wśród przecenionych tytułów wyłowiłem „Co u pana słychać?”, długo się nie zastanawiałem. Któż w końcu nie chciałby kupić dzieła mistrza reportażu za głupie 5 złotych?
Tytułowe pytanie „Co u pana słychać” to pytanie, jakie Kąkolewski postanowił zadać hitlerowskim zbrodniarzom, których nie dosięgła ręka sprawiedliwości i którzy w powojennej rzeczywistości mogli wieść spokojne życie, nie obawiając się szczególnych represji. Nie ma chyba sensu opisywać szczegółowo samej książki, gdyż należy ona w zasadzie do klasyki polskiego reportażu i ciekawy czytelnik bez trudu znajdzie informacje na jej temat, jak również o jej bohaterach w Internecie. Czytana po latach, w nowej rzeczywistości, w dalszym ciągu nie straciła swoich walorów, choć wydaje się, że pokryła się już nieco patyną minionych dziesięcioleci. Czasami niektóre fragmenty mogą nawet budzić – niezamierzony chyba przez autora – uśmiech, jak np. kiedy w trakcie rozmowy z gen. Reinefarthem, mówiąc o odbudowaniu zburzonej Warszawy wykrzykuje: „Pańskie dzieło zostało unicestwione, Warszawa jest piękna.” Oczywiście uśmiech nam na ustach zamiera, gdy sobie uświadomimy, co za tym niemal dziecięcym zachwytem tak naprawdę się kryje i z kim autor rozmawia.
Publikacja ma bez wątpienia wartość jako dokument pewnej epoki, a także źródło historyczne. Znakomicie napisane źródło – dodajmy – bo trudno się po prostu od tej książki oderwać. Czytając ją nieustannie zastanawiałem się, jakie pytania Kąkolewski musiał pominąć ze względów cenzuralnych i czy w ogóle przyszło mu do głowy je postawić? Czy coś zostało wycięte przez cenzurę? Przecież w trakcie lektury aż prosi się o analogie ze Związkiem Sowieckim, o pytania dotyczące inspiracji, jaką bolszewicy stanowili dla hitlerowców (obozy koncentracyjne, eksperymenty na więźniach, przesiedlenia). Dzisiaj trudno chyba sobie wyobrazić, by np. w rozmowie o powstaniu warszawskim pominąć milczeniem czekające na wykrwawienie się miasta oddziały Armii Czerwonej. Czy gen. Reinefarth nie zastanawiał się ani chwili nad tym, co będzie, gdy bolszewicy ruszą dalej i jaki sens ma w tej sytuacji rozprawa z rozpaczliwie walczącą Warszawą? Czy mówiący o przesiedleniach von Fircks nie zająknął się ani słowem o doświadczeniach bolszewików w tej materii, szukając usprawiedliwienia dla takiego postępowania? Czy faktycznie przychodzili mu na myśl przede wszystkim Turcy i Grecy?
Analogie z komunizmem nasuwają się przy lekturze „Co u pana słychać?” nieustannie same. Nawet myślę sobie, że gdyby Kąkolewski mógł napisać tę książkę teraz, to być może miałaby ona dwie części: w pierwszej znalazłyby się rozmowy z dziesięcioma nazistami, a w drugiej z dziesięcioma komunistami. Również tytuły poszczególnych rozdziałów mogłyby być takie same, tylko w nawiasie występowałyby inne nazwiska. Ot, takie XX-wieczne „Żywoty równoległe”. Notabene, czy komuś w ogóle przyszło do głowy, by coś takiego stworzyć? Chyba nie nastręczałoby to specjalnych trudności. Jedynie rozmowy dzisiaj byłoby trudniej przeprowadzić, gdyż bohaterzy tamtych zdarzeń bądź już umarli, bądź wkrótce umrą. Można by nawet zrobić eksperyment i zastąpić nazwiska przepytywanych (lub których Kąkolewski zamierzał przepytać) nazwiskami komunistycznych oprawców, zmienić nazwy miejscowości i obozów koncentracyjnych i założę się, że nikt nie zorientowałby się, że chodziło o hitlerowców, a nie bolszewików. Takie same hasła, takie same usprawiedliwienia, taka sama strategia uników, taka sama wreszcie bezkarność. I tylko czasami zdarza się, że ktoś tak bezczelny jak Kąkolewski usiłuje popsuć dobry sen weteranom budowania „Nowego wspaniałego świata”.
Lektura „Co u pana słychać?” jest pouczająca, gdyż po raz kolejny uświadamia nie tylko głębokie analogie pomiędzy nazizmem a komunizmem, ale również podobne losy hitlerowskich i bolszewickich działaczy. Z jednym może zastrzeżeniem. Otóż, wydaje się, że jednak komunistyczni oprawcy w większości uniknęli karzącej ręki sprawiedliwości, gdy dosięgła ona przynajmniej najważniejszych bohaterów brunatnej rewolucji. Nie trzeba szukać daleko. Wystarczy spojrzeć na własne podwórko. Kąkolewski nie musiałby podróżować do byłego Związku Sowieckiego, by porozmawiać bolszewikami, którzy uniknęli sądu i dożywają spokojnej starości. Od nich też usłyszałby, że należy wybrać przyszłość. Inni mówiliby, że trudno było odróżnić prawdziwych żołnierzy od zwykłych bandytów, a może nawet wyrażaliby podziw dla niektórych bohaterów podziemia. Niektórzy chwaliliby się nawet swoimi osiągnięciami naukowymi. Znany jest również (choć może nie wszystkim) przypadek prokuratora odpowiedzialnego za wyroki śmierci dla polskich patriotów, który teraz pisze sobie książki o deportacjach Polaków w głąb Związku Sowieckiego. Ba! Na podstawie jego powieści powstaje nawet film. Wyobrażacie sobie hitlerowskiego prokuratora odpowiedzialnego za śmierć niewinnych ludzi, po latach piszącego powieści np. o Żydach w czasie okupacji, które z kolei stają się inspiracją dla niemieckiego reżysera? Wolne żarty!
Jeśli mam jakieś obiekcje do obecnego wydania „Co u pana słychać?”, to są to przede wszystkim dwa spostrzeżenia. Fotografie zamieszczone w książce są kiepskiej jakości. Na niektórych, jak na przykład na stronie 201, praktycznie nic nie widać. Być może jednak wydawnictwo nie mogło nic na to poradzić i dysponowało tylko takim materiałem. Może oryginały zdjęć się nie zachowały lub właśnie takie były? Jednak w drugiej sprawie można było coś niecoś zrobić z pewnością. Wznowienie reportażu Kąkolewskiego aż się prosi o jakieś przypisy, posłowie lub wstęp, w których autor opowiedziałby, jak patrzy na swoją książkę po latach, jakie napotkał trudności w jej publikacji tutaj, w Polsce (jeśli w ogóle na takie napotkał), czy musiał z czegoś zrezygnować, itp., itd… Mogło to nawet być w formie wywiadu z samym autorem. No, cóż… Czytelnik tylko może się domyślać, co Kąkolewski powiedziałby teraz. Szkoda.
Krzysztof Kąkolewski, Co u pana słychać?, Zysk i S-ka, Poznań 2010.
środa, 25 kwietnia 2012
Dwie Polski – dwa światy
W ciągu kilku ostatnich dni miałem okazję znaleźć się na wrocławskim Dworcu Głównym i lotnisku czy też w Porcie Lotniczym, jak to się teraz ładnie nazywa. W obu tych miejscach bywam w ostatnich latach rzadko, prawie wcale. Zobaczenie obu tych miejsc w tak krótkim czasie było więc dla mnie pouczającą lekcją. Myślę, że oba mogą stanowić metaforę, symbol współczesnej Polski. W zasadzie dwóch Polsk. Obu diametralnie różnych od siebie.
Zacznę od końca, czyli od portu lotniczego, który miałem okazję zobaczyć po raz pierwszy wczoraj. Po raz pierwszy, bo jest to zupełnie nowe lotnisko i zupełnie odmienne od starego. Jechałem tam odebrać kogoś i byłem ciekaw, jak to może wyglądać, gdyż coś tam już wcześniej słyszałem, że już jest i że zupełnie nowe, i odmienne. Jednak najlepiej zawsze przekonać się samemu. No, cóż... Nie będę ukrywał. Nowe lotnisko we Wrocławiu wzbudziło mój zachwyt. Nie jest ono może ogromne, choć większe od poprzedniego, ale za to nowoczesne, wręcz lśniące nowością. Wszystko tu budziło mój entuzjazm, jak nowy samochód, na który odkładaliśmy przez lata pieniądze i teraz go mamy i zachwycamy się błyszczącą, nie zarysowaną karoserią, pachnącym jeszcze fabryką wnętrzem. Oto w naszym nowym porcie lotniczym lśniące podłogi, duże przestrzenie, dużo światła, nowe restauracje i kafejki (a w nich wysokie ceny), dobre oznakowanie i elektroniczne tablice informacyjne prezentujące odloty i przyloty w kilku miejscach, aby nawet pijąc spokojnie, bez pośpiechu kawę za 12 złotych można było obserwować godzinę przylotu lub odlotu. Przy okazji dwa tarasy widokowe – jeden na górze i drugi na dole, gdzie z restauracji można obserwować lądujące samoloty. Wprawdzie na zewnątrz lotniska trwają jeszcze jakieś prace, ale nie rzucają się za bardzo w oczy, a oczy raduje nawet linia lasu na horyzoncie. Również gatunek ludzi wydaje się tutaj być jakiś lepszy: zadbany, czysty, elegancki.
A teraz przeskok. Wrocławski Dworzec Główny, na którym znalazłem się na chwilę – na szczęście dość krótką – w niedzielę. Wrocławski Dworzec Główny jest ciągle w remoncie i wygląda jak wielki plac budowy. Aż dziw, że w ogóle cokolwiek z niego odjeżdża, bo wchodząc tam człowiek mimo woli ogląda się wokół siebie, czy za chwilę jakaś belka lub cegła nie spadnie mu na głowę. Brud, kurz i... smród. Smród generalnie jest nieodłączną cechą wrocławskiego dworca i zastanawiam się, czy po remoncie faktycznie zniknie i czy będzie naprawdę tak ślicznie, lśniąco, nowocześnie i pachnąco. Ale zacznijmy od głównego wejścia, które obecnie znajduje się od ulicy Suchej, bo z drugiej strony, od Piłsudskiego, się wejść jeszcze nie da. Zbliżając się do wejścia, które jest już na poły nowe, już po drodze widzę podejrzane, najpewniej zapijaczone, typki kręcące się w tym miejscu zapewne przez cały dzień, a może i noc. Także ludzie – których rzecz jasna jest tutaj więcej niż na lotnisku – wchodzący i wychodzący z dworca przedstawiają sobą jakby zupełnie inny, gorszy gatunek: zaniedbany, gorzej ubrany, jakby wymiętoszony odbytą podróżą lub przygotowaniem do podróży. Przy samym wejściu po prawej stronie widzę jakiegoś człowieka leżącego na ziemi w kałuży czegoś (własnego moczu? alkoholu? wody?), o czym wolę nawet nie myśleć. Stojącym tu ludziom jakoś to nie przeszkadza, choć fetor bijący z tamtej strony jest niemiłosierny. Wszyscy stoją półkolem wpatrując się w elektroniczną tablicę informacyjną, by dowiedzieć się, z którego peronu będzie odjeżdżał ich pociąg. Widać to zajęcie pochłania ich do tego stopnia, że zapominają o całym świecie i nawet mniej przyjemne jego aspekty, do nich nie docierają. A niektórzy stoją dużo bliżej leżącego ode mnie. Zastanawiam się, czy nie należałoby zawiadomić policji lub pogotowia, ale leżący wykonuje jakiś ruch ręką, więc daję sobie spokój. Choć z drugiej strony intryguje mnie, że taka sytuacja w ogóle jest możliwa. Co robią służby porządkowe? Ale to nie koniec. Pod tablicą informacyjną siedzi na półeczce drugi delikwent. Wygląda na znużonego całonocnym pijaństwem. Wydaje się w najlepsze drzemać odsypiając balangę. Gdy idę na peron, by pomóc z bagażem przy wsiadaniu do pociągu, widzę jeszcze jakieś porozrzucane po podłodze owoce i warzywa. Chyba czerwona papryka i banany. Gdy wracam, znowu mijam jakiś mikroelement i odruchowo sprawdzam, czy mam jeszcze portfel i komórkę.
wtorek, 24 kwietnia 2012
Wrońca Adaś nie pokona?
Terezjusz:
Szedłem do Teatru Lalek wiedziony ciekawością. Interesowało mnie, jak stan wojenny można przedstawić w postaci baśni. I to baśni dla dorosłych. Tak przynajmniej reklamowano „Wrońca”: jako spektakl przeznaczony dla widzów dorosłych i dla młodzieży. A poza tym przedstawienie reżyserował Jan Peszek, co zapowiadało intrygujące widowisko. Nie czytałem wcześniej książki Jacka Dukaja, więc moje wyobrażenia były mgliste, oparte raczej na tym, co wcześniej znalazłem w internecie i w trakcie lektury jakiegoś fragmentu powieści w księgarni, gdy ją przeglądałem zastanawiając się, czy byłaby dobrym prezentem dla mojej bratanicy.
Szedłem do Teatru Lalek wiedziony ciekawością. Interesowało mnie, jak stan wojenny można przedstawić w postaci baśni. I to baśni dla dorosłych. Tak przynajmniej reklamowano „Wrońca”: jako spektakl przeznaczony dla widzów dorosłych i dla młodzieży. A poza tym przedstawienie reżyserował Jan Peszek, co zapowiadało intrygujące widowisko. Nie czytałem wcześniej książki Jacka Dukaja, więc moje wyobrażenia były mgliste, oparte raczej na tym, co wcześniej znalazłem w internecie i w trakcie lektury jakiegoś fragmentu powieści w księgarni, gdy ją przeglądałem zastanawiając się, czy byłaby dobrym prezentem dla mojej bratanicy.
Pierwsze wrażenie nie było zbyt powalające. Przede wszystkim gra aktora odtwarzającego główną rolę była... hm... taka sobie. Siedziałem w dwunastym rzędzie i czasami nie mogłem dokładnie zrozumieć słów. Sceneria przypominała stare niedobre czasy PRL-u, które faktycznie dla siedzącej wokół nas młodzieży mogły wydawać się poza tym, jak jakaś ponura baśń – coś mało realnego: pokój w bloku, biurko z maszyną do pisania, czarno-biały telewizor z prószącym „śniegiem”, tapczan pod słomianą matą z przypiętymi zdjęciami, z okna widok blokowiska. Mimo to trudno mi było sobie wyobrazić, jak w tym jednak realistycznie odtworzonym wycinku PRL-owskiej rzeczywistości można teraz stworzyć baśniową opowieść o stanie wojennym. A jednak można było, a trik był wyjątkowo prosty – sen Adasia.
Brzęk tłuczonego szkła, jakby ZOMO wkroczyło do akcji i scenografia się zmienia, wchodzimy w zwariowany świat baśni. Wroniec porywa ojca Adasia i znikają inni członkowie jego rodziny. Okazało się, że dalsza część była lepsza niż zapowiadał to początek. Nawet Adaś wydał się nieco bardziej przekonujący, choć tak naprawdę trudno było do końca przejąć się jego przygodami na serio. No tak, ale przecież znaleźliśmy się w świecie na niby i o tym cały czas pamiętamy. „Wroniec” w Teatrze Lalek to mroczna baśń z elementami groteski. Jest więc i strasznie, i zabawnie. Parę pomysłów w tym przedstawieniu było naprawdę niezłych, a nawet znakomitych. Niektóre budziły moje wątpliwości, jak choćby scena pałowania, w której pan Oporny tańczy w rytm muzyki okładany pałkami milipantów. Choć puenta „I spałowali zielonego pana na biało” (cytuję z pamięci) zabrzmiała zabawnie, to mimo wszystko przychodzi na myśl, że w realnym PRL-u takie spałowanie „na biało” wcale już zabawne nie było, a śmierć Grzegorza Przemyka na przykład jak najbardziej realna. Śmiejąc się, zastanawiałem się więc jednocześnie, co z tego zrozumie siedząca wokół mnie młodzież.
Inne teatralne koncepty – jak piosenka Członka, czy sceny pod Pewexem – są po prostu kapitalne. Znakomicie i przezabawnie zagrane, przedstawione z dużą dozą wyobraźni. Absurdy PRL-u przepuszczone przez filtr fantazji i groteski. Również scena z kolejką, która jest w gruncie rzeczy kwintesencją życia w PRL-u, jego metaforą – należy do jednej z najbardziej udanych. Dla tych kilku fragmentów i paru innych warto obejrzeć całe przedstawienie. Tym bardziej, że nie jest to baśń typowa, a jej zakończenie daje wiele do myślenia zarówno o naszej historii, jak i zmaganiu człowieka ze złem.
Czy więc Adaś pokona Wrońca, czy też nie? I czy maszyna-szarzyna przerobi go na szaro? Czy ta baśń skończy się dobrze? Najlepiej zobaczcie sami. A jeśli nie będzie można, a nie czytaliście, to przeczytajcie. Z pewnością nie pożałujecie. Ja w każdym razie po przedstawieniu mam ochotę sięgnąć również po powieść Jacka Dukaja.
Sobota:
Byłam, widziałam, więc się wypowiem ;-)
Ja po Janie Peszku – moim tak trochę idolu - spodziewałam się chyba zbyt wiele, skoro odczułam niedosyt. Stwierdziłam to samo co Terezjusz – brak dostatecznej kreacji postaci Adasia. Nie przekonał mnie wcale, w sumie to jako jedyny bohater tej inscenizacji (bo już wszyscy inni byli w jakimś stopniu lepsi). A przecież to bohater główny! Właściwie nie tyle, że był mało przekonywujący, co raczej był męczący, i to od pierwszej chwili, i do samego końca. Nie wykreował dla mnie Adasia, tylko wyrecytował słabo przypisane mu kwestie. Szkoda. Podobnie słabo (ale nie aż tak) wypadł w moich oczach Pan Beton – skądinąd postać bardzo pozytywna i dająca się polubić!
Kapitalne za to były roje straszliwych czarnych wron pojawiające się a to pod postacią kijów z rozcapierzonymi grabiastymi pazurami (bodaj z drutu) w towarzystwie metalowych Suk w tle, a to pod postacią czarnych ptasich rojów rzuconych na ściany i sufit z rzutnika, w towarzystwie okropnych wronich wrzasków; Maszyna-Szarzyna w postaci gigantycznego śnieżącego ekranu, wciągająca w swój buczący i piszczący brzuch kolorowych ludzi i wypluwająca ich już jako szarych, cichych i jakby po lobotomii; złociści cinkciarze („tysiąc pięćset sześć osiemset cinkciu cynkciu”) pod Xewepem (po dawnemu-naszemu: Pewexem); pałujący Milipanci z MOMO („my-je-steś-my-mi-li-pan-ci,mi-li-pan-ci-tur-bu-ran-ci”); białe wstęgi dróg i bezdroży na których podróżujący z małą siostrzyczką Adaś opowiadał jej uspokajające bajki (scena urokliwa plastycznie i taka jakoś tkliwa); podobał mi się też postawny Członek „ex cathedra” oraz Milipant służbista wykrzykujący do wszystkich i bez ustanku: „Dokumenty! Dokumenty!” w różnych intonacjach; wszechobecna Kolejka karna o zaostrzonym rygorze („pan tu nie stał!”), która przykuwa człowieka do podłoża i już nie pozwala mu uwolnić nóg („Proszę pani! niech mnie to puści! – Stój dziecko, przyjdzie mama to cię zmieni” – rzecz prosta i oczywista! Tylko dziecku trzeba takie rzeczy tłumaczyć!). Podobało mi się też wiele innych rzeczy, ale… idźcie zobaczyć sami :-)
I jeszcze jedno chcę powiedzieć na koniec: spektakl wywołał we mnie myśl, że skoro jest tak ciekawy, to teraz bardzo chętnie sięgnę po książkę – bo musi być jeszcze lepsza! I myślę, że się nie zawiodę. Czego i Wam życzę.
PS. Również cytowałam z pamięci, a że minęło już trochę czasu, to może coś niedokładnie. Jeśli tak to wybaczcie. poniedziałek, 23 kwietnia 2012
Rozumiem, że skoro Macierewicz jest jak
Osama bin Laden, to wcześniej czy później jakieś siły specjalne powinny go odstrzelić. Jeśli nie zrobią to siły specjalne, to z pewnością znajdzie się jakiś szaleniec, który zrobi to za nie przekonany, że tak trzeba, bo Macierewicz to przecież wcielone zło. A skoro jest jak bin Laden, to niewątpliwie ma na sumieniu tysiące niewinnych ofiar. Potem salonowi dziennikarze będą mogli ronić krokodyle łzy i pisać sążniste artykuły zatytułowane np. „Czy ta śmierć naprawdę była potrzebna?” albo „Kaczyński grzmi w rocznicę śmierci Macierewicza”.
Bawcie się, panowie, tak dalej. Śmierć Marka Rosiaka to niewątpliwie za mało.
Tylko kto tu będzie wówczas polskim Andreasem Brevikiem? I po czyjej tak naprawdę będzie stronie?
Bawcie się, panowie, tak dalej. Śmierć Marka Rosiaka to niewątpliwie za mało.
Tylko kto tu będzie wówczas polskim Andreasem Brevikiem? I po czyjej tak naprawdę będzie stronie?
niedziela, 22 kwietnia 2012
poniedziałek, 16 kwietnia 2012
niedziela, 15 kwietnia 2012
„Kolejne zaćmienie”, czyli chuligan potrzebny od zaraz
Nie przeczytałem do tej pory żadnej powieści Andrzeja Horubały, ale gdy dowiedziałem się, że Fronda wydała zbiór jego tekstów krytycznych, z których większość znałem z „Uważam Rze” i z „Rzeczpospolitej”, bez wahania pospieszyłem do księgarni. Dlaczego każdą prozatorską książkę Horubały odkładałem na półkę po przejrzeniu lub przeczytaniu paru stron, a szkice polemiczne byłem gotów kupić bez pytania o cenę?
Cóż, bo Horubała to autor znakomitego „Marzenia o chuliganie” gromadzącego jego publicystykę i eseistykę właśnie. Oto krytyk, który nie pisał o Gombrowiczu na klęczkach i określał go prowokacyjnie „największym pisarzem PRL-u”, który miał odwagę spojrzeć na literaturę polską z innego punktu widzenia niż ten, do którego byłem przyzwyczajony. Czytane przed laty „Marzenie o chuliganie” było dla mnie odkryciem, było jednocześnie częścią tego fermentu w literaturze polskiej, w polskiej krytyce literackiej, który zdawał się zapowiadać nową jakość, nowe przemiany na literackiej scenie. Co z tamtego fermentu pozostało, czy powstały dzieła wybitne i czy doszło do jakiegoś przewartościowania, to już inna historia. Z pewnością pozostał Horubała. Choć jego szkice nie ukazują się w prasie zbyt często, to niemal każdy artykuł autora „Marzenia o chuliganie” zdaje się być kijem wsadzonym w mrowisko. W każdym razie nie sposób przejść obok niego obojętnie. Stąd „Żeby Polska była sexy i inne szkice polemiczne” ucieszyła mnie jak rzadko która z ostatnich publikacji.
A że nie przeczytałem żadnej z powieści Horubały? Hmm… Jakoś nie mam zaufania, że niezły krytyk jest w stanie napisać dobrą powieść. Ale może się mylę… Są przecież wyjątki. A „Pałuba” Irzykowskiego przychodzi na myśl chyba jako pierwsza z rzędu.
Myślę, że najlepszą charakterystykę swojego pisarstwa krytycznego, jego założeń i tego, czego autor stara się wystrzegać, podaje sam Horubała na początku szkicu poświęconego Janowi Walcowi. Określając go „pieniaczem bezpartyjnym” autor „Marzenia o chuliganie” w pewnym sensie daje trafną i skondensowaną charakterystykę swojej własnej działalności publicystycznej. Gdyż z pewnością nie jest tym, który za wszelką cenę wolałby trzymać z jedną stroną sporu, który dla komfortu wolałby przystać do jednej z koterii zdając sobie sprawę z tego, że „Pieniactwo nie jest zgodne z zasadami BHP. Bo bezpieczeństwo i higiena pracy wymagają, by atakować grupą, by afiliować się przy jakimś środowisku. By teksty, będące wyrazem grupowych interesów i kompromisów, tylko przybierać w dowcipne formy prowokacji”. Z tego negatywnego wizerunku typowego krytyka, wybierającego „ciepełko redakcji i środowiska” można odtworzyć ideał krytyka niepokornego, który chce „otwierać oczy czytelnikom, wskazywać obszary wyklęte, obszary niepewności”, mylącego się może, ale będącego przy tym „pieniaczem bezpartyjnym” właśnie, nie uzależnionym od środowiskowych sympatii i nie podporządkowującym się środowiskowym naciskom i modom.
A że jest to jakby ideał publicystyki, do jakiego dąży sam autor (po oddzieleniu tego, co w postawie Walca było negatywne, rzecz jasna), znajduję w trakcie lektury poszczególnych tekstów pomieszczonych w zbiorze.
Odnajduję w Horubale przede wszystkim krytyka rzetelnego w tym sensie, że stara się dobrze poznać opisywane zjawisko – czy będzie to powieść, czy widowisko teatralne, czy życie opisywanej postaci. Jednocześnie autor dąży do tego, by potraktować omawianego twórcę uczciwie, tzn. wychodząc poza swoje możliwe uprzedzenia, dostrzec to, co będzie świadczyć na korzyść poddanego krytycznemu osądowi. Stąd Horubała jest jednocześnie niczym obrońca i oskarżyciel w jednej osobie. I tak na przykład chlastając piórem utwór budzący zachwyty innych, próbuje znaleźć coś na usprawiedliwienie twórcy. Bywa, że to tym gorzej dla twórcy. A Horubała nie ma litości. Inna sprawa, czy zawsze jego werdykty są słuszne. Pamiętam, że jego krytyka twórczości Wojciecha Wencla wywoływała mój sprzeciw, kiedy tekst Horubały ukazał się na łamach „Rzeczpospolitej”. Wydawało mi się wówczas, że autor „Marzenia o chuliganie” ocenia tę poezję niesprawiedliwie, że pisząc o „patriotyzmie w trupim pyle” przesadza, nie dostrzega, że za tymi „trupimi” obrazami, za wizerunkami rozkładu czy rozczłonkowanych ciał kryje się nadzieja na nowe życie, że cierpienie to brama do nieba. Teraz, czytając jego szkic po raz kolejny, na spokojnie, jestem bardziej skłonny przyznać rację Horubale. Choć wciąż mam sporo wątpliwości, muszę uznać, że jego argumenty zdają się bezlitośnie obnażać to, co w nowej poezji Wencla słabe, miałkie. „Argumenty” – właśnie! Nie zawsze autor „Marzenia o chuliganie” potrafi zachować stoicki spokój, znaleźć złoty środek i ponosi go polemiczna werwa, a wówczas pieniąc się, z pianą na ustach woła wściekły: „brednie”, „bzdury”! – odwołując się już nie tyle do argumentów, co do epitetów człowieka wytrąconego z równowagi. Tak więc w tym samym tekście potrafi pochwalić to, co jego zdaniem zasługuje na uznanie, jak i niemiłosiernie zrugać autora za to, co jego zdaniem jest nonsensem.
Wkładając kij w mrowisko, jest zatem Horubała tym, który jątrzy, który woła: „Król jest nagi!”. Jest chuliganem psującym dobry nastrój salonu, obojętnie, czy jest to salon prawicowy, liberalny czy jaki tam jeszcze. Nie oszczędza więc ani pupilków „Gazety Wyborczej”, ani „Gazety Polskiej”. Sprawdza po latach swoje wrażenia z lektury Mrożka i poddaje bezlitosnej wiwisekcji Herberta. Chlasta swoim krytycznym skalpelem nagrodzoną sztukę Słobodzianka i obnaża miałkość intelektualną i niedojrzałość w najnowszej powieści Manueli Gretkowskiej. Pokazuje ignorancję Krzysztofa Vargi ironizującego na temat „Dzienniczka” siostry Faustyny Kowalskiej i obnaża „nonszalancję teologiczną” Jerzego Nowosielskiego. Wykazuje pozorność „rzetelnej analizy politycznej” we wrocławskim spektaklu głośnego duetu Demirski-Strzępka i z niesmakiem przygląda się, jak Piotr Jędrzejas masakruje tekst „Wyzwolenia” Wyspiańskiego, by przyciąć go do swoich poglądów i zaatakować obrońców krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Horubała nie kłania się uznanym autorytetom, tylko drapie pozłotkę, by sprawdzić, czy faktycznie to prawdziwe złoto. Bywa, że czyni to ze zjadliwą ironią, jak w słynnym tekście – od którego obecny zbiór wziął swój tytuł – będącym odpowiedzią na durnowatą ankietę „Dziennika”. Jednocześnie jest w tym dążenie do jakiejś dozy obiektywizmu, również nie stosowania taryfy ulgowej, bo to „nasi”. A jeśli to „nasi”, to może kryteria powinny być szczególnie ostre? Stąd zapewne tak bardzo obrywa się Wenclowi. Stąd tropienie słabości prozy Bronisława Wildsteina. Stąd „Zachód rozumu w Milanówku”. Stąd nieodświętne czytanie Herberta. Jak pisze sam Horubała:
„Narzekam, narzekam, a tak naprawdę chciałbym, by pewnego dnia, gdy tak popiskuję, że król jest nagi, czyjeś silne ramię odciągnęło mnie w głąb wiwatującego tłumu. By jakiś dorosły zawlókł mnie gdzieś w boczną uliczkę i spokojnym głosem wyklarował, że te nieprawdy na temat najwyższej jakości naszych twórców trzeba głosić, bo trwa wojna, trwa wielki cywilizacyjny spór i trzeba zewrzeć szeregi, i trzeba chwalić, co nasze, bo inaczej przepadnie z kretesem (…). (…) zgoda, może nasi twórcy nie bez wad, może i czasem dość pokraczna ta nasza sztuka, ale dla dobra sprawy, trzeba…
Tylko że jakoś nikt się nie kwapi, by mnie wtajemniczyć w te kulisy krytycznych gier, a pomruki, jakie dochodzą do mnie, pokazują, że jest chyba gorzej niż myślałem. Że oni naprawdę wierzą w nieskazitelnie piękne szaty króla. Że nadeszło kolejne zaćmienie”.
Artykuły Horubały zamieszczane na łamach „Uważam Rze” były dla mnie w pewnym sensie namiastką tygodnika literackiego, namiastką jakiegoś realnego życia kulturalnego i przeżywania kultury, gdzie sprawę traktuje się serio i gdzie chodzi o rzeczy naprawdę ważne, gdzie literatura, teatr, sztuka to nie jest tylko pusta zabawa. To od tekstów Horubały zaczynałem lekturę pisma i na nie czekałem z niecierpliwością każdego tygodnia.
Z reguły lekturę tygodników i dzienników rozpoczynam od stron kulturalnych i zazwyczaj przeżywam to samo rozczarowanie: zamiast pasjonujących dyskusji, ideowych sporów, twórczego fermentu, odnajduję krótkie notki, w większości poświęcone popkulturze i nieco dłuższe artykuły o tym, co w danym momencie jest modne, „na topie”. Kiedy teraz otwierając strony kulturalne „Uważam Rze” widzę, że np. sporą ich część zajmuje się nowymi, kinowymi przygodami sowieckiego szpiega w hitlerowskim mundurze, z rozrzewnieniem myślę o nie tak odległych czasach, gdy w tym miejscu można było przeczytać kolejny tekst autora „Marzenia o chuliganie”. No cóż…
„Żeby Polska była sexy i inne szkice polemiczne” cieszy nie tylko jako lektura, ale także pod względem edytorskim: ładna okładka, staranne opracowanie. Jest jednak jeden mankament. Otóż, część tekstów pomieszczonych w tym zbiorze spotkała się z żywą reakcją, z polemiką, na którą z kolei odpowiadał sam Horubała. Najidealniejszym rozwiązaniem byłoby umieszczenie w tej samej publikacji również i tych głosów polemicznych. Domyślam się jednak, że prawa autorskie i inne względy (chyba nie wszyscy polemiści wyraziliby równie ochoczo zgodę, a może nawet żaden, na druk w tej samej książce) nastręczałyby sporych kłopotów. Można było jednak ten problem rozwiązać dodając na końcu bibliografię ważniejszych artykułów przedstawiających przeciwny do autora punkt widzenia. Coś takiego znalazło się w „Marzeniu o chuliganie”. Oszczędziłoby to bez wątpienia dociekliwym czytelnikom, pragnącym sprawdzić siłę argumentów przeciwnych, czasu poświęconego na szukanie po Internecie.
Andrzej Horubała, Żeby Polska była sexy i inne szkice polemiczne, Warszawa, 2011.
czwartek, 12 kwietnia 2012
środa, 11 kwietnia 2012
Niech Polaczki sobie nie myślą!
Teraz jeszcze tylko Rosjanie powinni wyklepać kadłub samolotu i z kompletem nowiutkiego wyposażenia, po kolejnym i starannym umyciu, odesłać tupolewa Polsce. Niech Polaczki znają gest Putina!
I niech nikt sobie nie myśli, że będzie tu prowadził jakieś poważne śledztwo! W końcu cała prawda i tylko prawda jest w raporcie MAK-u.
wtorek, 10 kwietnia 2012
10 kwietnia 2010 – otwarta rana
Wiele można by napisać o 10 kwietnia 2010 roku. I z pewnością nie napiszę tu nic oryginalnego. Tylko parę chaotycznych myśli.
10 kwietnia pozostaje otwartą raną, która szybko się nie zabliźni. Dziennikarze mogą pisać, że Polacy są zmęczeni Smoleńskiem, dzienniki i portale internetowe mogą sobie urządzać sondaże pokazujące narastającą obojętność, ale niewiele to zmieni. Tej sprawy nie da się zamilczeć, nie da się zapomnieć, nie da się zakopać i przytupać butem. Dwa lata po Smoleńsku widać jedynie tyle, że pytań jest coraz więcej.
Wiem jednak jedno z pewnością – gdybym wierzył, że katastrofa prezydenckiego samolotu to był „tylko” wypadek, w którym niebagatelną rolę odegrała pewna „pancerna” brzoza, to po tych dwóch latach przestałbym w to wierzyć. Wystarczy ta ilość kłamstw, które otaczają katastrofę już od samego początku.
Jestem ciekaw, czy jakiś dziennikarz próbował dowiedzieć się, zbadać, jaka jest geneza tych wszystkich (albo przynajmniej części) kłamstw i dezinformacji podawanych praktycznie od pierwszych minut po rozbiciu się prezydenckiego samolotu? Kto był źródłem (dez)informacji o czterech podejściach do lądowania, o trzech osobach odwiezionych do szpitala, o godzinie rozbicia się samolotu, o pilotach nieznających j. rosyjskiego? Skąd rzekome słowa kpt. Protasiuka „Jeśli nie wyląduję, to mnie zabije”, a także inne słowa załogi, które nigdy nie zostały wypowiedziane? Skąd łże-wieści o rzekomym nagraniu wideo przedstawiającym kłótnię gen. Błasika i wspomnianego już kapitana? Dlaczego już tuż po katastrofie zaczęto wciskać ludziom sugestie o naciskach na pilotów bądź ze strony śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, bądź ze strony śp. gen. Błasika, a jednocześnie wyśmiewano wszelkie przypuszczenia o możliwym zamachu? Skąd brały się podejrzane publikacje, również książkowe, wprowadzające naiwnych czytelników w błąd? Dlaczego kłamano o szczegółowym zbadaniu miejsca katastrofy i rzetelnej sekcji zwłok? Tych pytań jest cała masa.
Nie sposób także przestać myśleć o tym, czy innym katastrofom tego typu towarzyszyła równa dawka dezinformacji i zwykłych łgarstw? Nawet później - na temat liczby uczestników uroczystości upamiętniających tamte wydarzenia. Kto boi się prawdy? Kto chce coś tu ukryć?
Nie wierzę w głoszone przez niektórych publicystów „przebudzenie” Polaków po 10 kwietnia 2010 roku. Gdyby tak było, kto inny rządziłby dzisiaj Polską, kto inny reprezentowałby naród jako prezydent RP. Gdyby Polacy się „przebudzili” tłuszcza „wesołków” nie śmiałaby nawet pomyśleć na Krakowskim Przedmieściu, by szydzić z modlących się pod krzyżem i drwić z samego krzyża. Po prostu spotkaliby się z powszechnym potępieniem. Gdyby naród oprzytomniał, nie dawałby sobie wciskać bzdur, że można rzetelnie badać katastrofę lotniczą i „definitywnie wyjaśnić” sprawę bez dostępu to wraku, bez oryginałów czarnych skrzynek, bez szczegółowej sekcji zwłok wszystkich ofiar.
„Nasz naród jak lawa...”? Hmm...
niedziela, 8 kwietnia 2012
sobota, 7 kwietnia 2012
Subskrybuj:
Posty (Atom)