środa, 27 maja 2015

Duch wieje tam, gdzie chce...

Wygrana Andrzeja Dudy opatrznościowo zbiegła się z dniem Zesłania Ducha Świętego. Tak więc możemy mieć nadzieję, że Duch Święty znowu zstąpi i odnowi oblicze tej ziemi.

Zwycięstwo kandydata PiS-u jest zatem symboliczne, ale również jest dla prezydenta elekta ogromnym wyzwaniem. Andrzej Duda już wykazał się niezwykłą energią i pracowitością w niezłomnym dążeniu do celu. Miejmy więc nadzieję, że nie zabraknie mu tej energii i po wyborach i nie skończy się tylko na sympatycznym rozdawaniu kawy w poniedziałkowy poranek (choć gest to ważny i potrzebny).

Teraz polityk PiS-u musi udowodnić, że na obietnicach się nie skończy i że – w przeciwieństwie do swojego przegranego przeciwnika – poważnie traktuje ludzi, którzy mu zaufali i którzy oddali na niego głos. Liczę na to, że nie będzie zasypiać gruszek w popiele i po objęciu urzędu z miejsca przystąpi do intensywnej pracy. Ze spraw, które wydają mi się dzisiaj naprawdę istotne, to kwestia frankowiczów. Jeśli Andrzej Duda wystąpi tutaj z inicjatywą ustawodawczą, to pokaże dobitnie, że zależy mu na interesie zwykłych, szarych ludzi i że to ich będzie bronił, a nie interesów banków i finansistów. Z drugiej strony frankowicze nie powinni dać nowemu prezydentowi spokoju i domagać się nachalnie i bezwzględnie wywiązania ze swoich obietnic. Jeśli ich, a także pozostałych wyborców zawiedzie, rozliczą go bezlitośnie przy kolejnych wyborach, a kto wie, czy nie wcześniej. Zwycięstwo to zresztą nie jest zwycięstwem przytłaczającą liczbą głosów (chyba że bierzemy pod uwagę jakieś możliwe fałszerstwa), tak więc kolejnym ważnym zadaniem Dudy jest przekonanie do siebie tej grupy wyborców, którzy na niego nie zagłosowali. Wśród nich zwłaszcza tego segmentu społeczeństwa, który nie zagłosował na kandydata PiS-u z irracjonalnego strachu przed PiS-em, a zwłaszcza samym Jarosławem Kaczyńskim. „Irracjonalnego”, bo wyrastającego ze stereotypów i przekłamań wpajanych i sączonych przez media głównego ścieku. W trakcie tej kampanii mieliśmy parę modelowych przykładów takich kłamstw, kłamstw szytych grubymi nićmi, bo obliczonych na krótką metę – nim prawda dotarłaby do szerszego grona wyborców i tak byłoby już za późno – głos dawno wylądowałby w urnie wyborczej. Przykładów można od ręki podać kilka – np. wyjęcie z kontekstu wypowiedzi Andrzeja Dudy o redukcji emisji dwutlenku węgla, robienie z prof. Szczerskiego radykalnego oszołoma na podstawie tekstu literackiego, który potraktowano jako niemal jego wypowiedź programową, manipulowanie tekstem asystentki Andrzeja Dudy tak, by wyszła na bezlitosną idiotkę, która chce kamienowania rozwiązłych kobiet, bajki o blokowaniu etatu na UJ przez kandydata PiS-u. A przecież można z pewnością przytoczyć tego więcej i gdyby nie Internet, to tego typu „chwyty marketingowe” działałyby na korzyść przegranego prezydenta. Pokazuje to też, jak w soczewce, jakie metody od lat stosuje się, by dyskredytować choćby samego prezesa PiS-u.

I jeszcze jedno: obserwowanie zawiedzionych min różnej maści celebrytów, aktorów, kompozytorów, reżyserów było dla mnie bezcenne. Część z nich to ludzie niezmiernie dla polskiej kultury zasłużeni, tego zanegować się nie da. Mam jednak wrażenie, że chyba coraz bardziej wyalienowani i oderwani od typowej polskiej rzeczywistości. Nie wiem, czy ich zarobki przekraczają pułap wyznaczony przez pewną blondynkę (bez obrazy – sam mam żonę blondynkę), dla której 6 000 tysięcy złotych to suma, jaką może zarabiać idiota lub złodziej, ale założę się, że nie spotka się wśród nich takich, którzy mieliby niespłacalne kredyty we frankach szwajcarskich.

Podsumowując: po raz pierwszy od dawna czuję olbrzymią radość i frajdę, jakbyśmy wreszcie wyszli z dusznego i ciemnego pomieszczenia na świeże powietrze. A poza tym cieszy, że prezydentem nie będzie człowiek, który nawet przegrać nie potrafi w pięknym stylu:

niedziela, 24 maja 2015

Jak się zbudzi, to nas zje…


Pamiętam taką sytuację: druga połowa lat dziewięćdziesiątych w Londynie, lekcja języka angielskiego dla obcokrajowców. W klasie głównie Polacy, ale też jest jakiś Chorwat, Serbka, jest młoda ładna Japonka i jeszcze pewnie parę innych nacji. W którymś momencie nauczycielka wypowiada się negatywnie o Margaret Thatcher. Polacy z miejsca reagują oburzeniem, zaczynają nauczycielce tłumaczyć, jakie bzdury opowiada i ile Wielka Brytania zawdzięcza Żelaznej Damie. 

Nieco podobną sytuację pamiętam rok, może półtora później w szkole położonej na peryferiach Dublina, gdzie się przeniosłem w płonnej nadziei, że unikając Polaków szybciej nauczę się angielskiego. Sympatyczny irlandzki nauczyciel angielskiego mówi coś o tym, jakim to złym człowiekiem i prezydentem był Ronald Reagan. Moje wzburzenie. Nie pamiętam, czy oburzył się ktoś jeszcze. Tak się składało, że w grupie były głównie Hiszpanki, może jakaś Francuzka, chyba jedna Chorwatka lub Słowenka. 

Zarówno dla angielskiej nauczycielki z Londynu, jak i dla irlandzkiego nauczyciela z Dublina Reagan i Thatcher byli symbolami zła, niemal kolejnym wcieleniem Hitlera. Nie wątpię, że uważali ich za szaleńców, dążących do wojny i zagłady ludzkości. Nawet nie pomyśleli, że dla nas, Polaków, byli oni bohaterami, wybitnymi politykami, którym zawdzięczaliśmy wolność i rozpad bloku komunistycznego. Nauczyciele ci pewnie nie byli nieoczytanymi durniami, którzy wolny czas spędzają głównie chlejąc piwsko i oglądając mecze lub tasiemcowe seriale w telewizji. Pamiętam, że nauczycielka z Londynu była z wykształcenia historykiem. Nauczyciel z Dublina uczył też irlandzkiego, interesował się literaturą, filmem i wiele razy drogę piętrowym zielonym autobusem do centrum Dublina spędziliśmy rozmawiając o książkach, filmach, muzyce... Ot, młodzi, wykształceni, z dużych miast… Bez wątpienia dobrzy ludzie. Ktoś dzisiaj powiedziałby o nich: Lemingi. 

Tak mi się dzisiaj jakoś przypomniało i z pewnością bez związku z czymkolwiek.

(Nota bene: owi „dobrzy ludzie” w katolickiej Irlandii zrobili kolejny krok na drodze postępu - otworzyli drzwi sodomii. Pranie mózgów trwa...)


sobota, 23 maja 2015

Śmieci „wSieci” czyli czy polski konserwatysta jest kulturalnym debilem?


„Z reguły lekturę tygodników i dzienników rozpoczynam od stron kulturalnych i zazwyczaj przeżywam to samo rozczarowanie: zamiast pasjonujących dyskusji, ideowych sporów, twórczego fermentu, odnajduję krótkie notki, w większości poświęcone popkulturze i nieco dłuższe artykuły o tym, co w danym momencie jest modne, »na topie«”.

Tak jakiś czas temu pisałem w swojej recenzji z książki Andrzeja Horubały. Kiedy jakieś półtora roku temu dowiedziałem się, że w tygodniku „wSieci” ma być osobny dział kulturalny, w pierwszym momencie ucieszyłem się. Zapowiedź ta zdawała się sugerować nową jakość, coś, czego do tej pory w tym piśmie nie było. Przez mgnienie oka wyobraziłem sobie coś na kształt „Tygodnika Literackiego” tyle tylko, że stanowiącego część większego „projektu” (jak to się teraz modnie mówi). Szykowałem się więc na bezlitosne recenzje tomików poetyckich, na podważanie uznanych autorytetów, na niebanalne spojrzenie na klasykę polskiej literatury, na wywracanie do góry nogami zastanych hierarchii i przywracanie pamięci o pisarzach oraz artystach usuniętych w cień przez lata PRL-owskiej cenzury i „polityki kulturalnej”.

Trwało to „mgnienie oka”, bo bardzo szybko sobie uświadomiłem, że przecież „wSieci” to portal „wPolityce”, a portal „wPolityce” to jednocześnie strona internetowa „wNas” (przynajmniej powiązanie to było widoczne wówczas). Portal „wNas”, opatrzony nie wiedzieć dlaczego mottem z Prousta (choć bardziej pasowałoby tutaj „It’s only rock’n’roll, but I like it” Rolling Stonesów), to serwis, który niby zajmuje się kulturą, a tak naprawdę większość miejsca poświęca popkulturze i entuzjastycznym informacjom, że jakaś gwiazdka pop nawróciła się na chrześcijaństwo (a potem załamywaniem rąk, że jednak chyba nie). W sumie niewiele różni się od działów plotkarskich serwowanych nam na znanych portalach internetowych. Jedyną różnicę stanowi może tylko to katolickie „skrzywienie”. Można by wręcz powiedzieć, że to taki konserwatywny Pudelek. I niestety tzw. „dział kulturalny” tygodnika „wSieci” niewiele od tego pierwowzoru odbiega.

Trzeba się sprzedać

Z jednej strony rozumiem – tygodnik musi się sprzedać, trzeba więc schlebiać też niskim gustom, zamieścić krzyżówkę lub przepis na kotleciki, dać fragment książki jakiejś celebrytki. Z drugiej strony jednak zadziwia fakt, że tygodnik, na którego łamach pisuje czterech wybitnych poetów różnych pokoleń (Jan Polkowski, Krzysztof Koehler, Wojciech Wencel, Leszek Długosz) ma tak kiepski dział kulturalny. W zasadzie, by przeczytać jakiś intrygujący tekst o kulturze, literaturze czy sztuce, należy w kolejnym numerze poszukać artykułu, felietonu lub eseju jednego z wymienionych autorów. I nic dziwnego, że znajdują się one poza tzw. „działem kulturalnym”, zazwyczaj w dziale „Opinie” – w końcu znacząco odbiegają od serwowanej tam lekkostrawnej i mdłej papki zarówno poziomem, jak i stylem. Jeden tekst Polkowskiego czy Koehlera jest więcej wart niż setki stron „wSieci kultury”.
To, co dominuje w „dziale kulturalnym” tygodnika „wSieci”, to sztuki wizualne. Głównie film, chociaż jest co nieco o teatrze (w mało interesującej lub żenująco pretensjonalnej formie – do tej pory krzywię się na wspomnienie wywiadu z Bogusławem Lindą). Są oczywiście wywiady z gwiazdkami ekranu i sceny pop, zarówno w stałej i głupawej rubryce, jak i w postaci dłuższych wywiadów. Nie brak też recenzji z płyt z muzyką popularną i sążnistych artykułów o jakichś kultowych serialach telewizyjnych (po których przeczytaniu utwierdzam się tylko w przekonaniu, że słusznie zrobiłem porzucając przed laty oglądanie telewizji). 

Z początku jeszcze łudziłem się, że coś się zmieni, że ktoś rozpędzi w redakcji to całe towarzystwo na zbity pysk i powierzy redakcję działu kulturalnego osobie z wizją i pomysłem. Jednak szybko straciłem nadzieję, a jednym z takich sygnałów było dla mnie swego czasu kompletne zignorowanie setnej rocznicy urodzin Andrzeja Bobkowskiego – pisarza, bez którego trudno mówić o polskiej literaturze (i w ogóle kulturze) XX wieku. Ten brak choćby krótkiej wzmianki, choćby jakiegoś krótkiego przeglądu wydanych wówczas książek zarówno pisarza, jak i o samym pisarzu, był dla mnie symboliczny – co mam bowiem sądzić o „dziale kulturalnym”, który ignoruje istotne zjawiska w polskiej kulturze?

Reakcja, nie kreacja

Jeden z polskich pisarzy (któremu w ostatnich latach chyba znudziła się rola prawicowego oszołoma) gdzieś napisał, że działalność polskiej inteligencji prawicowej sprowadza się zazwyczaj – by wyrazić to swoimi słowami – do reakcji, a nie do kreacji. Najlepszym przykładem tej konstatacji było wyrażane na łamach „wSieci” oburzenie na próby rugowania Mickiewicza ze szkoły. Oburzenie słuszne i święte, ale co z tego? Cóż bowiem sama redakcja tego „konserwatywnego” pisma robi – poza oburzaniem się – by pokazać, że słowa wieszczów wciąż są dla nas ważne, wciąż mają sens? Jakie próby odczytania na nowo „Dziadów”, „Kordiana”, „Nieboskiej komedii” panowie redaktorzy nam zaproponowali lub proponują? Czy zaprosili na łamy swojego czasopisma krytyków, pisarzy, poetów, by np. wypowiedzieli się w ankiecie „Cóż nam po Mickiewiczu?” albo „Cóż nam po wieszczach w czasach popkultury?” Albo czy redakcja wpadła w ogóle na pomysł, że zamiast wywiadów z jakimiś Norbim czy innym celebrytą, warto być może włożyć kij w mrowisko i trochę pojątrzyć, próbując zaproponować nowy spis lektur szkolnych, spis – który uwzględniałby zjawiska wybitne, ale zapomniane?
  
Tych obszarów istotnych dla polskiej kultury, pomijanych przez tygodnik na rzecz zjawisk marginalnych, nieistotnych (choć paradoksalnie płynących głównym nurtem) jest sporo. Gdybym miał się kierować tym, co znajdę wśród recenzji, nie wiedziałbym, że (poza Polkowskim i Długoszem, którego wiersze regularnie się tam pojawiają) powstaje w Polsce w ogóle jakakolwiek poezja, że odbywają się festiwale poetyckie, że ukazują się nowe tłumaczenie klasyki literatury (Cervantesa, Gogola, Celana, Kawafisa, Bunina), że ktoś podejmuje poważne próby prozatorskie. A co ze współczesną sztuką, malarstwem? Co z muzyką poważną? Co z udostępnianiem w formie elektronicznej arcydzieł polskiej literatury? Czy w redakcji poważnego tygodnika naprawdę nie ma nikogo, kto w przystępnej i ciekawej formie mógłby napisać serię artykułów przybliżających laikowi (do których się zaliczam) współczesną muzykę polską (nie tę pop – tę sieczkę mam na co dzień, gdy tylko włączę radio, ale tzw. „muzykę poważną”)? A może warto byłoby na łamach pisma powalczyć o przywrócenie nauczania języków klasycznych – łaciny i greki do szkół średnich? Jak bowiem czytać klasykę polskiej literatury bez choćby pobieżnej znajomości języka łacińskiego? Spraw, którymi mógłby się zająć robiony na poważnie dział kulturalny jest sporo, pewnie dużo więcej niż przychodzi mi w tej chwili do głowy (jak choćby to, że świętuje się kolejne rocznice niepodległości, a jakoś do tej pory nie wydano choćby opracowanych naukowo „pism wybranych” – nie wspominając już o „zebranych” – Piłsudskiego i Dmowskiego).

Konserwatywny debil

Ogólnie wydaje się, że dla twórców tzw. „działu kulturalnego” tygodnika „wSieci” ich czytelnik to debil, który nie jest w stanie swoim umysłem ogarnąć czegoś więcej niż wywiady z gwiazdkami i gwiazdami kina lub muzyki pop oraz durnowate ankiety z pytaniami typu: „Gdybym nie był tym, kim jestem, chciałbym być…” lub „Gdybym przez jeden dzień mógł być zwierzęciem, chciałbym zostać…”

Jeśli tak, to po co temu czytelnikowi zaprzątać głowę sprawami poważnymi? W numerze bożonarodzeniowym redakcja działu kulturalnego zamieści zatem tekst o Moulin Rouge i o kochankach Bonda, Jamesa Bonda. Ot, znakomite wyczucie, co jest stosowne w danej chwili! Nie choćby np. przegląd najciekawszych książek o tajemnicy Bożego Narodzenia, nie recenzje najlepszych płyt z polskimi kolędami, nie wizje Bożego Narodzenia w malarstwie europejskim, tylko Moulin Rouge i kochanki Bonda! Dobrze, że w wielkanocnym nie znalazł się reportaż z burdeli Amsterdamu.
Przykre to i smutne, kiedy konserwatywne czasopismo oddaje pole kultury walkowerem, kiedy zamiast ją kształtować, próbować wyznaczać jej nowe kierunki, sugerować intrygujące zagadnienia, przyjmuje z całym dobrodziejstwem inwentarza to, co oferują współczesne media, wyławiając z tego ścieku co najwyżej kawałki jako tako zgodne z ogólnie rozumianym duchem chrześcijaństwa.

Wydaje się, że czasopismo przegapia nawet możliwości, jakie stwarza regularnie tam publikujący Jan Polkowski. Jego tekst o jednej z moich ulubionych lektur – o „Lalce” Prusa – wywołał kontrowersje nie tylko na łamach „wSieci” (dwa teksty polemiczne). Wystarczy zajrzeć do Internetu (jego polemiści wręcz posunęli się do zarzucania autorowi głupoty!). Czy nie jest to znakomity pretekst do rozpętania dyskusji nie tylko o Prusie, ale w ogóle o polskiej literaturze np. ostatnich dwóch wieków? Dlaczego redakcja działu kulturalnego nie wykorzystała okazji i nie zaprosiła do debaty pisarzy i badaczy literatury, także takich, dla których profil ideowy „wSieci” jest obcy? Zapewne nie wszyscy przyjęliby to zaproszenie, ale może nie byłoby tak źle? Może mielibyśmy serię głosów z lewa i prawa, głosów mądrych i durnych, stanowiących intelektualne wyzwanie i porażających miałkością myśli, może nawet wszyscy byliby przeciwko Polkowskiemu. A może byłaby to regularna jatka, twórczy ferment, polaryzacja poglądów? Któż to wie?

A przecież Polkowski nie tylko tym tekstem mąci i jątrzy, wbija szpile i przekłuwa nadęte do niespotykanych rozmiarów balony (albo przynajmniej usiłuje je przekłuć)… I co? I nic? Zupełnie nic???

piątek, 22 maja 2015

Dlaczego nie zagłosuję na Bronka


Jako katolik nie mogę głosować z czystym sumieniem na człowieka, który deklaruje swój katolicyzm, ale jest na bakier z nauczaniem Kościoła, a nawet szydzi ze swojego oponenta, że „zasłania się” Janem Pawłem II. 

Nie mogę głosować na człowieka, który popiera in vitro lub popiera regulacje wprowadzające ideologię gender do Polski. Kłamstwem przy tym jest, że in vitro to sprawa sumienia i że jako prezydent nie chce Komorowski być „prezydentem sumień”.

Jak trafnie powiedziała nawrócona modelka Anna Golędzinowska: „In vitro to handel żywym towarem”. I już choćby z tego powodu in vitro powinno być zakazane, a praktykowanie tej metody karalne. Ochrona życia ludzkiego to nie jest żadne „średniowiecze”. Zresztą dziwi, że historyk z wykształcenia (a także „katolik”) używa takich sformułowań jak „średniowiecze”, jakby nie wiedział, że pod pewnymi względami epoka ta stała wyżej od naszej.

Jako obywatel nie mogę z czystym sumieniem głosować na człowieka, który kłamie lub wykorzystuje półprawdy, przekłamania i wypowiedzi kontrkandydata wyrwane z kontekstu. Niezależne media i internauci zdemaskowali dość szybko kilka ostatnich kłamstw naszej głowy państwa. Pouczający był dla mnie obszerny fragment niedzielnej debaty prezydenckiej, który obejrzałem. Andrzej Duda wyglądał po prostu jak uczciwy człowiek zaskoczony bezczelnością cynicznego typa, który jest gotów posunąć się do każdej podłości i kłamać, kłamać, kłamać, byle wygrać.

Nie mogę zresztą głosować na człowieka, który nie odróżnia tekstu literackiego od wypowiedzi programowej potencjalnego ministra. Prezydent, który nie odróżnia fikcji od rzeczywistości, to dość przerażająca perspektywa.

Za Dudą ponoć stoi Jarosław Kaczyński (co niespecjalnie akurat mi przeszkadza, od lat jestem odporny na straszenie mnie prezesem PiS-u, a wcześniej PC). A kto stoi za Komorowskim? Kto go popiera? Już samo zerknięcie na to towarzystwo może zjeżyć włos na głowie. Zwłaszcza tym, którzy pamiętają czasy PRL-u. Nie wątpię, że gdyby żył gen. Jaruzelski poparłby Komorowskiego.

Od tygodni media były pełne absurdalnej gadaniny o jakichś nocnych wilkach. O nocnych wilkach niedługo nikt nie będzie pamiętać. Tymczasem prawdziwym tematem medialnych doniesień powinna być książka Wojciecha Sumlińskiego. To powinien być numer 1 wszystkich wydań wiadomości telewizyjnych, wszystkich wydań gazet codziennych i tygodników. To o tym nieustannie powinny bębnić wszystkie rozgłośnie radiowe.

Nie mogę głosować na człowieka, który mówi, że chce zgody, a jednocześnie dzieli i obraża wyborców kontrkandydata mówiąc o Polsce „racjonalnej” i „radykalnej”. Rozumiem, że to taki nowy sposób na doprowadzenie do zgody narodowej promowany przez PO. Coś jak słynne „moherowe berety” lub Kościół łagiewnicki i toruński. Divide et... concordia?

Nie mogę głosować na człowieka, który traktuje swoich wyborców jak debili. Jednego dnia szydzi z czegoś, a drugiego dnia robi dokładnie to, z czego szydził, bo on niby „od dawna” za tym był.

Nie mogę głosować na człowieka, który przez 5 lat sobie smacznie śpi, a za pięć dwunasta nagle się budzi i wpada w wir działań dowodzących, że „słucha” głosu wyborców.

Nie mogę głosować na pana prezydenta Komorowskiego przez pamięć o śp. prezydencie RP Lechu Kaczyńskim. Tutaj chyba nie trzeba dodawać nic więcej.