wtorek, 10 marca 2009

Zdarzenia: „Nirwana” czyli o co toczy się gra

Nie mogąc się wybrać na żaden z odbywających się we Wrocławiu koncertów jazzowych, postanowiłem to sobie zrekompensować w niedzielę nową sztuką wystawianą przez Teatr Polski w budynku dawnego Dworca Świebodzkiego. Lubię tę scenę i za każdym razem, gdy wybieram się tam na spektakl, jestem ciekaw, jak wykorzystano dostępną przestrzeń i możliwości, jakie stwarza i czy scenografowie zaskoczą mnie czymś nowym, niespodziewanym. Lubię też bezpośrednią bliskość rozgrywających się scenicznych wydarzeń i aktorów, brak oddzielającej bariery, współuczestniczenie niemal w przedstawieniu.

Tym razem była to „
Nirvana” w adaptacji i reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego, która miała swoją premierę w miniony piątek. Ponieważ sztuka została zrealizowana na podstawie „Tybetańskiej księgi umarłych”, spodziewałem się czegoś na pograniczu jawy i snu, realnego i nadrealnego, światowego i zaświatowego; jakiejś współczesnej reinterpretacji tej księgi, niekoniecznie trzymającej się litery samego tekstu.

Moje pierwsze wrażenia tuż po spektaklu były negatywne. Być może dlatego, że oczekiwałem czegoś więcej niż mogłem otrzymać. Kiedy zaiskrzyły jarzeniówki po pierwszej szpitalnej scenie i światło przygasło, pomyślałem: „Zaczyna się! Wkraczamy w świat pomiędzy, obszar pół-jawy i pół-snu”. To, co nastąpiło potem, okazało się jakimś kolejnym igraniem z konwencjami teatralnymi, obnażaniem fikcyjności rozgrywających się przed oczami widza scen, eksponowaniem umowności, gry jedynie. Okazało się czymś, co będąc tragedią, z łatwością ześlizguje się w groteskę, kpinę, sarkazm wręcz, bo nawet nie ironię. Nie pierwszy i nie ostatni raz pewnie. Mogliśmy to zobaczyć na przykład w Teatrze Polskim w „Terrordrom Breslau”, w „Hamlecie” czy w granej na deskach Teatru Współczesnego „Historii przypadku”, by wymienić parę przedstawień z ostatniego roku. Paradoks polega na tym, że aktor dający do zrozumienia, iż gra tylko, wciąż przecież... gra. A ja chciałbym dać się uwieść iluzji, chciałbym wyjść z teatru wstrząśnięty, poruszony, wściekły może, nie mogąc w nocy zasnąć przeżywając wciąż na nowo zapamiętane sceny.

Kiedy pierwsze doznania minęły i spojrzałem na całość z pewnego dystansu, „Nirvana” ukazała mi się w nieco innym świetle. Trochę jak z „Ubika” Philipa K. Dicka, powieści amerykańskiego geniusza, która wywarła na mnie w młodości niezatarte wrażenie. Bo to, co następuje po scenie przy łóżku umierającego, można zinterpretować też i tak, że rozgrywa się w głowie konającego. A więc są to jakieś zapamiętane strzępy, fragmenty życia, przetworzone i wymieszane z wyobraźnią, na poły senne widziadła, ale może też i realne doświadczenia rozgrywające się w umyśle odchodzącego człowieka albo też i w świecie pomiędzy tym a tamtym. A zatem i fikcja, majaki, i coś rzeczywistego, nieznanego, a tym samym trudnego do rozpoznania i odróżnienia od widziadeł. I dlatego, mimo humorystycznych epizodów, wcale nie śmieszne, a przerażające. Bo co tu jest realne, a co wyobrażone; co jest jeszcze życiem, a co życiem po życiu? A więc ten grający i nie grający zarazem aktor byłby jednocześnie i aktorem, i konającym na szpitalnym łóżku, któremu się roi, że gra i grać nie chce lub przed odejściem ze sceny się broni, bo przecież jeszcze nie jest „spełniony”, jeszcze jest niegotowy.

I jeszcze jedna interpretacja tego spektaklu: można go również odczytać jako spojrzenie na demony dręczące światek popkultury, demony obiecujące wspomniane wcześniej „spełnienie”, a w rzeczywistości rozszarpujące swoje ofiary, doprowadzające je do ruiny, niszczące ich życie, wysysające życiową energię, wpędzające je w piekło udręki uzależnień, niezaspokojonej pogoni za kolejnymi namiastkami nieba. Ku takiemu odczytaniu skłaniają zwłaszcza ostatnie sceny, nawiązujące do popkulturowych ikon – gwiazdek i gwiazdeczek wynoszonych na szczyty popularności przez media – Amy Wienhouse, Prince’a... Stąd pewnie kamera wideo i ekran oddzielający przestrzeń teatralną. Jako kpinę z popularnej wśród tego środowiska fascynacji egzotycznymi religiami lub technikami medytacyjnymi można także odczytać sceny z granym przez Zarzeckiego guru, który manipuluje, wprowadzając ich w trans, swoimi uczniami.

Mimo moich wątpliwości wyrażonych na początku, a dotyczących także gry aktorów, biorąc zaś pod uwagę złożoność interpretacyjną tego scenicznego dzieła (można by o nim napisać więcej – choćby o idei powrotu do Itaki, zręcznie wplecionej w całość sztuki), muszę przyznać, że warto je jednak było zobaczyć, a czas spędzony w teatrze nie został zmarnowany. „Nirvana” to spektakl o grze, jaką jest teatr, o grze jaką, jest życie i niebezpiecznej grze, jaką jest zajmowanie się sztuką, obojętnie tą przez małe czy duże „s”. To przedstawienie o poszukiwaniu spełnienia, sensu i poczuciu braku pełni, niegotowości na to, by odejść. To sztuka o byciu w sytuacji przejściowej, o istnieniu „pomiędzy”.


„Nirvana” – reżyseria i adaptacja Krzysztof Garbaczewski, Scena na Świebodzkim.

2 komentarze:

  1. bardzo trafnie.pozdrawiam.garbaczewski.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za krótki komentarz, jeśli to autentyczny Garbaczewski :-)

    OdpowiedzUsuń