Wybraliśmy się w ostatnią niedzielę – w ramach odchamiania – z Sobotą do muzeum. Okazja była taka, że prezentowano dzieła z Kolekcji Santander. Ilość zgromadzonych obrazów nie była wprawdzie imponująca, ale w końcu Wrocław to nie Kraków czy inna Warszawa i nie o ilość chodzi, a o jakość. A jeśli chodzi o to ostatnie, to wydane pieniądze z pewnością nie były zmarnowane. Warto zobaczyć wybitne malarstwo „na żywo”, a nie w postaci reprodukcji. Obcowania z autentykiem jednak nie zastąpi nawet najdoskonalsza reprodukcja.
Nie będę wdawał się w dywagacje na temat obejrzanych dzieł
sztuki, bo jestem tutaj ignorantem zupełnym, więc raczej nie napiszę nic
mądrego. Stwierdzę tylko, że największe wrażenie wywarł na mnie początek wystawy
prezentujący dzieła o tematyce religijnej. Święty
Jan Chrzciciel nauczający Lucasa Cranacha Starszego, wstrząsający Ecce Homo Luisa de Moralesa, przepiękne
obrazy ilustrujące sceny z dzieciństwa Jezusa anonimowego autorstwa czy
poruszający Chrystus ukrzyżowany, z
Toledo w tle El Greca warte są odwiedzenia Muzeum Narodowego we Wrocławiu,
nawet gdyby nie było całej reszty prezentowanej kolekcji. Jest też w pozostałej
części zgromadzonych dzieł kilka zapadających w pamięć, naprawdę pięknych,
poruszających lub pokazujących kunszt malarski twórcy, który potrafił uwiecznić
jakąś chwilę, pokazując wycinek rzeczywistości z pozoru nieistotny, niewarty
uwagi, banalny wręcz, a urzekający niezwykłym pięknem.
Jeśli miałbym jakieś zastrzeżenia, to z perspektywy krótkiego czasu takie, że ta mała wystawa to w gruncie rzeczy – z całym szacunkiem dla zgromadzonych prac – „groch z kapustą”. Prezentowany obraz Picassa na przykład na tle wcześniejszych dzieł prezentuje się jak jakiś wygłup, wręcz bohomaz niewarty uwagi. A dwie zaprezentowane prace rzeźbiarskie zdają się być tylko pięknym ozdobnikiem, przypadkowo zaplątanym wśród kolekcji przez nieporozumienie, przynależnym do innej wystawy.
Po nasyceniu naszych oczu tym pięknem postanowiliśmy chwilę
odsapnąć i napić się czegoś w muzealnej restauracji. Tymczasem okazało się, że
są jakieś problemy z prądem czy ekspresem i na kawę nie było szans.
Zaproponowałem, byśmy korzystając z okazji pofatygowali się na ostatnie piętro
i zobaczyli wystawę polskiej sztuki współczesnej. Eksponowane na ostatnim,
odnowionym piętrze muzeum prace polskich artystów zrobiły przygnębiające
wrażenie.
Gdybym miał w jakiś sposób opisać moje odczucia, to
powiedziałbym tak: wyglądało to, jakby ktoś wrzucił kilka wiązek dynamitu lub
innego materiału wybuchowego w tłum z obrazu Cranacha Starszego, a rezultat
powstały po eksplozji umieścił na wystawie jako współczesne dzieła sztuki. Obie
wystawy – ta na dole prezentująca Kolekcję Santander i ta na górze pokazująca
współczesną sztukę polską – to niebo i ziemia, a właściwie niebo i piekło. Z
tym, że piekło znalazło się przez jakieś nieporozumienie na górze odwracając
szyderczo dawną hierarchię i system wartości. Także piękno zostało zastąpione
przez niebywałą brzydotę.
Jeśli diabeł może w jakiś sposób wpływać na sztukę,
inspirować dzieła malarskie, to ta wystawa jest tego szatańskiego natchnienia
niewątpliwym przykładem. W końcu brak nadziei, depresja, poczucie bezsensu nie
są owocami Bożymi. A dwie wojny światowe w XX wieku nie są chyba wystarczającym
wytłumaczeniem. Nawet biorąc pod uwagę masowość dokonywanych zbrodni.
Nie było to moje pierwsze zetknięcie z tymi wytworami współczesnych
artystów polskich, ale chyba po raz pierwszy tak bardzo uderzyła mnie tych prac
niespotykana brzydota i depresyjne oddziaływanie na widza. Stąd kilka dzieł z
dwudziestolecia międzywojennego – znajdujących się na tym samym piętrze – było
prawdziwym dla oka wytchnieniem.
Rozne rzeczy wplywaja na "robienie" sztuki... czyli jakie zycie taka sztuka?
OdpowiedzUsuńSerdecznosci
Judith