poniedziałek, 30 marca 2009

Ukraińska kronika wypadków miłosnych

Skojarzenie z utworem Konwickiego w tytule nie jest przypadkowe. Sądzę, że można w „Ukraińskim kochanku” odnaleźć paralele, a może nawet świadome zapożyczenia: podglądanie z drzewa wybranki serca, ojciec strzelający z dubeltówki, szaleńcza romantyczna miłość... Podobnie jak i u Konwickiego finał jest tragiczny. Ale u autora „Kalendarza i klepsydry” tragizm jest łagodzony specyficznym humorem obecnym zresztą w innych jego książkach, a historia kończy się praktycznie tam, gdzie wali się świat „kraju lat dziecinnych”. U Srokowskiego rzeczywistość jest dużo bardziej brutalna, choć powieść zaczyna się niemal jak baśń o nieistniejącej już krainie pogrążonej pod falami czasu. Baśń sielankowa, baśń o małej dziewczynce, której cyganka wróży wielką miłość, „dużo radości, ale i dużo łez”. Baśń o krainie u podnóża gór, której strzegą dwa szczyty. Stopniowo w tę krainę zaczynają się wkradać złowieszcze znaki i cienie przyszłych zdarzeń, a finał opowieści... Cóż, nie będę psuł czytelnikom lektury. Konwicki zatrzymuje się na progu wojny. Srokowski prowadzi nas dalej, nie szczędzi nam okrucieństw. Obie powieści dzieją się na polskich Kresach.

„Ukraiński kochanek” mógłby być znakomitym materiałem dla polonistów i historyków literatury opisujących żywotność romantycznych mitów i motywów w polskiej twórczości przełomu XX i XXI wieku. Skojarzenia ze Słowackim, Goszczyńskim, Malczewskim są przy tej lekturze jak najbardziej uzasadnione. U Srokowskiego, podobnie jak w twórczości romantyków, odnajdziemy ruiny zamku, tajemniczą zjawę Czarnej Damy, nie do końca zrozumiałe wróżby i przepowiednie, których sens wyjaśni się dopiero za jakiś czas, niepokojące i złowróżbne znaki na ziemi i niebie, rozmowę z duchem, obłąkanie z miłości, a nawet aniołów. Także bajka opowiadana przez młynarza wpasowuje się w ten tak dobrze znany romantyczny schemat. Mamy tutaj również starcie romantyków z oświeceniowymi racjonalistami uosobione w postaciach pasjonującej się muzyką, poezją i sztuką młynarzowej i jej trzeźwo myślącego, twardo po ziemi stąpającego męża. Jest element folkloru, ludowości. Ale przede wszystkim mamy wielką romantyczną, nieokiełznaną miłość: dwoje ludzi zakochuje się w sobie od pierwszego wejrzenia, a siła, która ich pcha ku sobie jest tak potężna, że przełamuje wszelkie możliwe przeszkody i bariery stawiane jej na drodze. Ta miłość to dzika namiętność spadająca na dwoje kochanków, jak grom z jasnego nieba, łącząca ich wbrew wszelkim społecznym konwenansom i utartym schematom.

Odnajdziemy w powieści Srokowskiego coś jeszcze, co musi kojarzyć się czytelnikowi zwłaszcza z twórczością wymienionych już wcześniej romantyków związanych z Ukrainą. Tym czymś jest okrucieństwo. Wielu czytelnikom bez wątpienia przypomną się krwawe sceny takich utworów, jak np. „Sen srebrny Salomei”, „Zamek Kaniowski” czy „Maria”. Tyle tylko, że w epopei autora „Nienawiści” ten rys okrucieństwa nie jest jedynie literacką inspiracją arcydziełami polskiej poezji XIX wieku. Nie jest to gra konwencjami. Takie rzeczy działy się naprawdę. Te jeżące włos na głowie bestialstwa wydarzyły się w określonym czasie i miejscu. Ponoć do dziś ich świadkowie często boją się mówić, o przerażających faktach związanych z mordami dokonanymi przez ukraińskich nacjonalistów. Niechętnie je wspominają i wypowiadają się o tym ludobójstwie, obawiając się nazwać rzecz po imieniu, politycy. Niewielka jest też chyba wśród ogółu Polaków świadomość historyczna rzezi na Wołyniu. Kiedy moja Mama wspominała coś o „banderowcach”, wyobrażałem sobie groźnych facetów z karabinami, może jakiś ukraiński odpowiednik AK. Dopiero po latach uświadomiłem sobie, jaką traumę musiała przeżyć jako dziecko. Dopiero teraz rozumiem gniew mojego śp. dziadka, gdy usłyszał w radiu coś o pojednaniu polsko-ukraińskim. Wystarczy przecież przypomnieć, że za „szczęśliwego” mógł się uważać ten, kto zginął od kuli z pistoletu lub karabinu. Resztę czekała śmierć w niewyobrażalnych wprost mękach.


Trzeba od razu się zastrzec, że intencją Srokowskiego nie wydaje się budzenie nienawiści. Autor przecież tytułowym bohaterem – i to bohaterem pozytywnym – czyni Ukraińca czy raczej Bojka uważanego przez Ukraińców za swego, a jego powieść jest pokazaniem zagłady świata, w którym obok siebie przez wieki żyły mniej lub bardziej zgodnie różne nacje, religie, ludzie odmiennych zwyczajów i wierzeń. „Ukraiński kochanek” to podzwonne dla tego świata. A w trakcie lektury czytelnik widzi, jak elementy składowe tej rzeczywistości stopniowo ulegają wymazaniu z powierzchni ziemi, jak ta wieloetniczna mieszanka zamienia się z czasem niemal w pustynię.

Czytając powieść Srokowskiego miałem wrażenie, że jakby autor chciał w niej momentami pomieścić aż nazbyt dużo, jakby pragnął opowiedzieć o wszystkim, o czym tylko można, jakby chciał odtworzyć, ocalić od zapomnienia fragmenty, strzępy nieistniejącego już w tamtej postaci zakątka polskich Kresów, często kosztem jakości artystycznej swojego dzieła. Dlatego też niektórzy bohaterowie tej epopei ledwo są naszkicowani (choćby brat Kasi, Mariusz), pojawiają się i znikają. Wśród postaci fikcyjnych umieszcza także i postaci historyczne, aczkolwiek bardziej jako przedmiot wspomnień, relacji. Jest w tym rozmach bez mała na miarę powieści Józefa Mackiewicza. Czasami przydałby się jakiś przypis. Jeśli bowiem przeciętny czytelnik wie, kim był Bruno Schulz, to nawet dobrze wykształcony polonista może mieć problem ze skojarzeniem np. nazwiska Zygmunta Rumla, torturowanego i zamordowanego w brutalny sposób przez rozerwanie końmi młodego polskiego poety i emisariusza AK wysłanego na rozmowy z UPA.

„Ukraiński kochanek” to w gruncie rzeczy, obok innych cech, powieść edukacyjna. „Edukacyjna” w tym sensie, że przypomina pokoleniu wychowanemu w czasach PRL-u i karmionemu kłamstwem rzeczywistą historię Kresów okresu międzywojennego i wojennego. A przynajmniej jej fragmenty wyparte z powszechnej świadomości.

Można by wytknąć utworowi Stanisława Srokowskiego, obok już wyżej wspomnianych, różne mankamenty. Sceny miłosnych igraszek na przykład śmieszą, kojarzą się aż nadto z hollywoodzkimi produkcjami, stamtąd chyba czerpiąc swój wzór. Pomysł z pierwszym ślubem Kasi jest moim zdaniem naciągany i mało przekonujący. Można by się również zastanawiać dlaczego porywczy Mitia najzwyczajniej w świecie nie uprowadził swojej lubej. Chyba, że czegoś nie rozumiem z tamtych realiów. Nie wiem także, czy faktycznie dziecko pozbawione języka byłoby w stanie jeszcze wypowiedzieć jakiekolwiek słowo. Prztyczek, wprawdzie tyci, należy się podobnie korekcie, która mogłaby nieco uważniej przejrzeć tekst. Dla przykładu w jednym zdaniu Lolek nagle zamienia się w Bolka.

Aczkolwiek podług mojego mniemania „Ukraiński kochanek” Srokowskiego nie jest pod względem literackim równy „Kronice wypadków miłosnych” Konwickiego, to powieść warto przeczytać. Warto, z wielu innych względów, choćby dla takich prostych wydawałoby się, a przecież jakże ważnych, słów wypowiadanych przez jednego z bohaterów:


„Prawda bywa bolesna i gorzka, jednak nie wolno przed nią uciekać, nawet, gdy jest najczarniejsza. Bo tylko wtedy, gdy wiemy, jaka ona jest, możemy się z nią uporać. Bo inaczej załamiemy się, pogrążymy w rozpaczy i nie przygotujemy do życia następnych pokoleń. Synowie i córki tej ziemi, wnukowie i wnuczki nie mogą być odcięci od prawdy naszego czasu, bo będą żyć w niewiedzy lub kłamstwie. A niewiedza i kłamstwo (...) demoralizują, zabijają, wypaczają sens życia i prowadzą ku nowym nieszczęściom. I najważniejsze, wyniszczają i dławią w nas najpiękniejszą część naszej natury, potrzebę miłości, zaufania i równowagi duchowej”

Stanisław Srokowski, Ukraiński kochanek, Kraków 2008.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz