niedziela, 30 kwietnia 2017

Autorzy, których nigdy nie przeczytam. Przypadek III – Olga Tokarczuk


Olga Tokarczuk miała w moim przypadku tego pecha (albo było to moje szczęście), że stała się popularna, kiedy akurat mnie nie było w Polsce. Przeciwnie do pisarstwa Jerzego Pilcha, z jej pisaniną wcześniej nigdy się nie zetknąłem. Gdy wróciłem, zobaczyłem, że jest taka autorka i nawet mi zaimponowało, że założyła swoje własne wydawnictwo, by publikować swoją prozę.

Wiele razy wówczas obiecywałem sobie, że któregoś dnia sięgnę po jej książki. Pewną nieufność, jak zwykle zresztą w przypadku literatury, budziła we mnie jej sława i przychylne opinie krytyki. Jednak mijały dni, tygodnie i miesiące, a jeśli kupowałem coś w księgarni, to były to książki innych autorów. Różne okoliczności sprawiły zresztą, że w pewnym momencie nie czytałem tak dużo jak dawniej (nowa absorbująca praca, brak czasu, a jeśli już jakaś lektura, to związana z tym, co robiłem), a jeśli miałem już trochę wolnych chwil, to siłą rzeczy sięgałem po to, czego byłem pewny.

Któregoś dnia jednak, myszkując po księgarskich półkach, natknąłem się na zbiór opowiadań. Nie pamiętam już, czy były tam opowiadania tylko Tokarczuk, czy również innych autorów. Może tylko pani Tokarczuk. Książeczka była, jeśli mnie pamięć nie myli, niewielka. Opowiadanie było o szafie. W każdym razie już na pierwszy rzut oka były to jakieś popłuczyny po Freudzie, Jungu i tym podobnych sprawach. Może gdyby napisał to ktoś na początku XX wieku, bawiłoby mnie jako ramotka z przeszłości. Ale to napisała współczesna polska pisarka! Czytałem i już wiedziałem, z czym mam do czynienia. Opowiadanie było tak idiotyczne, że praktycznie było parodią samego siebie (chyba niezamierzoną, pisaną serio). Aż nie chciało mi się wierzyć, że ktoś może jeszcze takie epigońskie parapsychologiczne idiotyzmu wypisywać u schyłku XX wieku (bo był to koniec lat dziewięćdziesiątych, a może już początek nowego stulecia).

Odłożyłem, niedokończywszy, książeczkę na półkę i odechciało mi się lektury wytworów pani Tokarczuk. Choć wielokrotnie jeszcze widziałem jej książki i spotykałem się z zachwytami krytyki, nie kusiło mnie, by eksperymentować dalej. Nie widziałem potrzeby.

Kolejne zresztą publikacje, o jakichś dziwacznych tytułach, w których autorka radziła komuś prowadzić pług przez czyjeś kości, skutecznie zniechęcały do wszelakiej lektury. Wystarczyło mi też zdjęcie pisarki czy to na jakiejś stronie internetowej, czy to w jakimś periodyku literackim, a może w tzw. „tygodniku opinii”, na którym wyglądała jak zamyślony Mickiewicz na Judahu skale – nawet w tym była epigonką (brakowało jej chyba jedynie bokobrodów)! I przy tym jeszcze imitowała faceta.

Kontrowersje wokół filmu Agnieszki Holland na podstawie powieści pani Tokarczuk, sam opis tego filmu dokonany przez reżyserkę, a także przez krytyków zarówno zachwalających, jak i zjeżdżających ten film, także utwierdziły mnie w mniemaniu, że moja niechęć po lekturze opowiadania o szafie była jak najbardziej uzasadniona. Na tę panią po prostu szkoda czasu. No i jeszcze ten początek wychwalanej przez krytykę ostatniej mega-powieści! Przytaczali go m.in. dwaj harcownicy Internetu – Coryllus i Toyah, więc jeśli ktoś chce, to sobie znajdzie. Ja nie chcę, mam dość, się napromieniowałem, nie zamierzam poświęcać na tę „tfurczynię” więcej czasu i energii, poza może tym tekstem.


czwartek, 20 kwietnia 2017