środa, 28 lutego 2018

Mocny spot, czyli Polak przeprasza


Trzeba przyznać, że chwyciło mnie to za serce. Zresztą sami zobaczcie, jeśli jeszcze nie widzieliście:

Do miłości trzeba trojga


Trzeba trojga, by powstała miłość, nie dwojga: ciebie i ciebie oraz Boga. Bez Boga ludziom udaje się jedynie wydobyć to, co najgorsze w każdym z nich. Kochankowie, którzy nie robią nic innego, tylko kochają się nawzajem, wkrótce odkrywają, że nie ma nic więcej. Bez wierności czemuś głównemu życie jest niekompletne.


Fulton J. Sheen, Seven Words of Jesus and Mary, tłum. własne

wtorek, 27 lutego 2018

Wrocław europejskim miastem rowerowej bzdury


Pociągnijmy jeszcze temat Wrocławia, skoro o to miasto zahaczyliśmy w poprzednim wpisie.
Na wstępie od razu mówię, że jestem jak najbardziej zwolennikiem tworzenia ścieżek rowerowych. Ale ścieżek bezpiecznych, po których mogłyby jeździć całe rodziny z dziećmi, nie obawiając się, że ich pociechy wpadną pod koła przejeżdżającego obok auta.

Otóż we Wrocławiu panuje swego rodzaju ścieżkomania rowerowa, tzn. władze miasta chyba od jakiegoś czasu bardzo pragną wpisać Wrocław do czołówki miast w Europie z największą ilością ścieżek rowerowych, pokonując przy tym w konkurencji zarówno Holandię, jak i Chiny Ludowe.
Popierałbym ten pomysł całym sercem, gdyby jego realizacja była sensowna. Niestety! To, co się dzieje we Wrocławiu, to jakiś absurd. Te ścieżki powstają w miejscach, w których teoretycznie nie powinny powstawać albo gdzie można by je spokojnie utworzyć bez zabierania dodatkowego miejsca dla ruchu kołowego.

Przykładów jest już sporo. Na przykład na ul. Zwycięskiej, w miejscu które z rana akurat jest najbardziej zakorkowane, są aż dwie (sic!) ścieżki rowerowe na krótkim odcinku ulicy, tak jakby tamtędy przejeżdżały całe tłumy rowerzystów, spiesząc do pracy. Wprawdzie można spotkać tu dosyć często Azjatów, ale raczej nie Chińczyków, tylko Koreańczyków lub Japończyków. I nie na rowerach, tylko w samochodach i to tych droższych.

Aby sprawdzić, jak durnowate są te pomysły władz miejskich, wystarczy zobaczyć, co się dzieje w centrum miasta. Weźmy znowu krótki fragment. Ulica Stawowa na odcinku od ul. Kościuszki do ul. Piłsudskiego. Ruch tutaj zawsze był nieco utrudniony ze względu na parkujące z jednej strony samochody. Teraz dodano kolejne utrudnienie: na wcale nie tak szerokiej ulicy wydzielono dodatkowo pas dla rowerzystów. Jak się tutaj teraz jedzie, najlepiej widać, gdy jedzie autobus lub ciężarówka. Te pasy ruchu dla aut są po prostu zbyt wąskie! Tworzy to sytuacje niebezpieczne, co szczególnie można zauważyć przy skrzyżowaniu z ul. Piłsudskiego. Kiedy większy wóz staje po lewej stronie, by skręcić w kierunku dworca, po prawej brakuje miejsca dla dwóch aut, by przejechać bezkolizyjnie skrzyżowanie na wprost. Dodatkowo jest tu jakby uskok. Jeden nieprzemyślany ruch i albo rowerzysta na samym krańcu po prawej wpada pod koła auta, albo dochodzi do stłuczki.

Inny przykład: ul. Świdnicka na odcinku od ul. Piłsudskiego do Opery. Tutaj to już jest prawdziwy galimatias. Oprócz ruchu aut, są jeszcze tramwaje i autobusy komunikacji miejskiej, a teraz dodano do tego wszystkiego ścieżki rowerowe, które można było spokojnie wytyczyć na szerokich chodnikach (są tam jeszcze Arkady, gdzie z reguły podążają wszyscy piesi). Zatrzymujące się tu autobusy nie mają zatoczki, co oznacza, że oczywiście zatrzymują się na tych ścieżkach rowerowych zarówno z lewej, jak i z prawej strony. Pomijam już to, że bardzo często blokują przy tym ruch i kierowca, który sobie tego nie uświadomi w porę, zostaje na środku skrzyżowania z ul. Piłsudskiego. Obok budynku Renomy zaś miejsca jest już naprawdę mało. Nie dość, że zatrzymują się tu tramwaje, to jeszcze trzeba uważać na jadących z boku rowerzystów. Zresztą, żeby opisać ten cały mętlik tu wytworzony, trzeba by było lepszego pióra niż moje. Naprawdę, dużo odwagi muszą mieć cykliści, by tędy jechać na rowerze.

I dodajmy jeszcze jeden przypadek. Na ulicy Kamiennej, w miejscu, w którym ulica ta nie była remontowana chyba od czasów PRL-u, wytyczono ścieżki rowerowe. To jest naprawdę kuriozalne, gdyż wydaje się, że najpierw trzeba byłoby tu poprawić stan bezpieczeństwa ruchu kołowego i po prostu wyremontować samą ulicę, może tworząc przy okazji ścieżki rowerowe tam, gdzie jest ona wystarczająco szeroka. Wydaje się pieniądze nie na to, co trzeba.

Gdyby to była tylko moja opinia, to uznałbym, że jestem po prostu uprzedzony do obecnych władz miasta, ale z reguły każdy, z kim rozmawiam, przyznaje mi rację. Obojętnie, czy są to zapaleni rowerzyści, czy zwykli kierowcy, którzy co rano podążają do pracy autem. W wielu miejscach ścieżki rowerowe utrudniają ruch, stwarzają sytuacje niebezpieczne, nie mówiąc już o tym, że są i takie miejsca, gdzie ścieżka nagle się urywa i tak naprawdę rowerzysta, by przestrzegać przepisów, musi albo zsiąść z roweru, albo zjechać na ulicę, albo łamiąc przepisy jechać po chodniku.

Notabene nie rozumiem, dlaczego nie ułatwić by ludziom życia i nie zezwolić na ruch rowerowy po prostu po chodnikach. Jedynym warunkiem byłby szacunek ze strony rowerzystów do pieszych i w razie jakiejś kolizji to na rowerzystę spadałaby główna odpowiedzialność. A przy tym kierowcy spieszący do pracy rano nie klęliby na zawalidrogę, który blokuje jeden pas ruchu.

Mam jakąś wątłą nadzieję, że może przy kolejnych wyborach lokalnych się coś zmieni i ster rządów w tym mieście obejmie ktoś rozsądniejszy. Tymczasem, gdyby komuś strzeliło do głowy jechać po tych ścieżkach rowerowych z dziećmi, to ostrzegam – może się to skończyć fatalnie.

poniedziałek, 26 lutego 2018

Wrocław europejskim miastem... no cóż... ten, tego...


Nie pamiętam już kto to, czy to Peter Kreeft, czy może Andre Frossard, zwrócił uwagę na fakt ciekawej ewolucji w cywilizacji europejskiej: od koncentracji na Bogu do koncentracji na swoim własnym pępku.


Cóż, ta ewolucja postąpiła dalej i teraz to już nie jest nawet koncentracja na własnym pęku („prawo do własnego brzucha”!), ale koncentracja na własnych... no tak... genitaliach.


Przy okazji dorabia się do tego wszelkiego rodzaju ideologie. Ot na przykład pewna wrocławska „artystka” (a w każdym razie informacja o niej jest na wrocławskiej stronie), o której dowiedziałem się z bloga Coryllusa (podaję tylko ogólny link do bloga Coryllusa, aby nie robić niepotrzebnej reklamy tej pani) wpadła na pomysł „oryginalnych” warsztatów pt. „Narysuj swoją cipkę” (sic!).


Po książeczkach typu „Podręcznik obsługi penisa”, „Wielka księga cipek”, „Monologi waginy” itp. mamy wreszcie też i warsztaty rysowania swoich organów płciowych. Super! Czekam teraz na to, aż jakaś „męska, szowinistyczna świnia” zaproponuje coś podobnego dla panów. Nie, nie! Nie zapiszę się.


Oczywiście dorobiono do tego stosowną ideologię. Ma to rzekomo „pomagać odzyskać kobiece ciało na wielu płaszczyznach”, a sama autorka pomysłu walczy „o prawo kobiet do samostanowienia i o wolną, dziką puszczę” i tym podobne bzdury. Nie będę się nawet pytał o jaką puszczę chodzi.


Przy okazji pani owa stwierdza z goryczą: „jesteśmy otoczone przez anonimowe penisy które spozierają na nas z murów, ścian szaletów i przystanków autobusowych. Penisy dominują naszą przestrzeń publiczną. W ten sposób manifestuje się męskie ego” (pisownia oryginalna). Zapewne chodzimy innymi ścieżkami, jeździmy innymi ulicami, bo ja jakoś głównie widzę bazgroły, które nazywa się graffiti, a żadnych penisów dawno chyba już nie widziałem na murach. W każdym razie doskonale widać, jaka jest główna obsesja tej „artystki”. Tu zdaje się być też ogromna potrzeba u tej pani męskiego narządu płciowego, który by nie był anonimowy.


Notabene pani chce żeńskie narządy płciowe wyzwolić wreszcie z majtek. To się chyba kiedyś nazywało ekshibicjonizmem, jeśli się nie mylę, a nie sztuką. Ciekawe, czy ta „artystka” dostaje na swoje obsesje dotacje z kieszeni podatnika?


sobota, 24 lutego 2018

Czy Grzegorz Schetyna jest Jazonem?


Mój stosunek do PO jest od dawna negatywny. Wprawdzie miałem kiedyś jakieś złudzenia, że partia ta może uczynić coś dobrego dla Polski – po pierwszych wygranych przez nich wyborach. Niewielkie, ale miałem. O święta naiwności! Wyobrażałem sobie na przykład, że może dotrzymają słowa i obniżą i uproszczą podatki! Że faktycznie sprywatyzują służbę zdrowia! Że może ułatwią funkcjonowanie małym firmom! (tak, tak – jedno okienko! I tyle?)


Mimo więc, że moja ocena tej formacji jest hipernegatywna (już nawet post-komuchy wypadają uczciwiej na ich tle), to pomysły ich członków co rusz nie przestają mnie zaskakiwać.

Pisałem już o pomniku smoleńskim, który dopiero ma powstać, a już grozi się jego rozebraniem. Wydawało mi się, że to jakiś kretyn się wyrwał, choć znałem przecież pogląd PO na sprawę Smoleńska od samego początku. Ale nie, nie wyrwał się, on w tym tkwi.


Teraz z kolei PO proponuje kolejne działania, które trudno ocenić inaczej, jak jako wymierzone w Polskę. Chciałbym wierzyć, że oni są tylko tak naiwnie zapatrzeni w Unię Europejską, że jest ona dla nich symbolem wszystkiego najlepszego, co cywilizacja nieść może. Chciałbym. Czytuję sobie jednak w wolnej chwili 2 Księgę Machabejską i jakoś mi to tak bardzo aktualne się wydaje, tak bardzo na czasie. Zaiste warto czytać Biblię i dla ducha, i dla nauki!


Drżę jednak na myśl, że mogłoby dojść do kolejnego powstania. Że współcześni Machabeusze mogliby uciec się do radykalnych środków w obronie Polski, wiary i tradycji. Bo potem to już pewnie tylko zaorano by tę ziemię i postawiono tabliczkę: „Tu kiedyś była Polska”.


No chyba że Pan Bóg wynagrodziłby gorliwość i wiarę w Nim pokładaną.


piątek, 23 lutego 2018

Abp. Fulton J. Sheen o pysze


„Nie ma na świecie nic trudniejszego do przezwyciężenia niż pycha intelektualna. Gdyby bitwy miały być prowadzone przy jej użyciu zamiast oręża, nie mógłby się przebić żaden pocisk”.

Fulton J. Sheen, Siedem grzechów głównych, tłum. Małgorzata Figurna-Rogalińska, W drodze, Poznań 2018.

czwartek, 22 lutego 2018

wtorek, 20 lutego 2018

Zabójcza logika, czyli staruszek podłączony do respiratora nie jest człowiekiem


Myszkując po Internecie natknąłem się przez przypadek na tekst pewnego dziennikarza z portalu Huffington Post. Nie będę podawał linku, bo nie zamierzam robić mu reklamy. Kto zechce i tak znajdzie. Nie wiem, kiedy tekst został napisany, ale z jego treści wynika, że jeszcze przed legalizacją aborcji, czyli mordowania nienarodzonych dzieci w łonach matek w Chile (komentarz odnosi się właśnie do sytuacji w tym kraju przed nieszczęsną „reformą” prawa).

To, co mną wstrząsnęło, to „prosta” i „żelazna logika” tego człowieka. Oto, jak pisze on o nienarodzonym dziecku: „Urojeniowym myśleniem jest, że embrion to istota ludzka. Embrion to tylko embrion i nie może przeżyć bez ciała swojej matki, co sprawia, że krytyczne myślenie o aborcji jest proste: jesteśmy właścicielami naszych ciał i ani rząd, ani Kościół nie ma żadnej jurysdykcji czy czegoś do powiedzenia, co z nim robimy.

Gdy już oddycha niezależnie poza łonem matki, ma prawa, ale nim embrion stanie się istotą ludzką, jest częścią ciała matki. Problem z ludźmi, którzy wysuwają argumenty przeciwko temu, jest taki, że myślą emocjami, zamiast logiką. Aborcja jest smutnym, ale czasami koniecznym wydarzeniem, matka powinna mieć wolność wyboru, co dzieje się w jej własnym ciele”.

Stosując jego tok myślenia, pozbawiony „emocji” i kierujący się „logiką”, należałoby uznać, że staruszek czy człowiek z niewydolnością płuc podłączony do respiratora nie jest już istotą ludzką, tylko... no właśnie – czym? Respiratorem? Więc jeśli go odłączymy, to nie popełniamy zabójstwa! Proste! Prawda?

Jedźmy więc dalej. Co z pacjentami, którzy wymagają regularnych dializ? Ich nerki są niewydolne. Bez dializy nie mogliby przeżyć, bo w ich krwi nagromadziłyby się zabójcze toksyny. Są jeszcze ludźmi czy już nie? Przecież bez dializatora nie przeżyją. Są więc częścią dializatora? Odłączenie ich na zawsze i skazanie na śmierć „jest smutnym, ale czasem koniecznym wydarzeniem”?

Reszty bzdur w jego tekście o rzekomym „wyzwoleniu” kobiet, jakie miały przynieść antykoncepcja i aborcja, nie chce mi się nawet komentować. Z pewnością wyzwoliły one tego pana z jednego – z człowieczeństwa.

poniedziałek, 19 lutego 2018

Niezwykła książeczka Fultona J. Sheena na Wielki Post (i nie tylko)


Jeśli ktoś szuka dobrej lektury duchowej na Wielki Post (ale nie tylko), to powinien koniecznie sięgnąć po tę niewielką, starannie wydaną książeczkę arcybiskupa Fultona J. Sheena. „Kalwaria i Msza Święta” cieszy oko ładnym opracowaniem graficznym, ale jeszcze bardziej zawartością, która jest prawdziwą ucztą duchową.


Coraz więcej książek amerykańskiego biskupa jest dostępnych po polsku i wreszcie czytelnik, który nie zna angielskiego, może się zapoznać z dorobkiem jednej z najwybitniejszych postaci Kościoła katolickiego XX wieku. Sam abp. Sheen niewątpliwie był postacią nietuzinkową. Dość wspomnieć, że w swoim czasie był czymś w rodzaju... celebryty. Przed wojną prowadził niezwykle popularną audycję radiową w stacji radiowej NBC, po wojnie zaś program telewizyjny nadawany co tydzień – „Life is Worth Living” i „The Fulton Sheen Program”. Te programy były ponoć tak popularne, że zwłaszcza w katolickich miejscowościach wymierały ulice w godzinach ich nadawania. Zresztą dowodem może być nagroda Emmy, którą Sheen otrzymał w kategorii Wybitna Osobowość Telewizyjna. Nagrania tych występów, a przynajmniej ich część, można znaleźć w Internecie. Jeśli ktoś zna język angielski, to naprawdę warto obejrzeć i posłuchać.


Jeśli komuś użyte przeze mnie słowo „celebryta” od razu się źle kojarzy, a zwłaszcza w przypadku duchownych Kościoła katolickiego – gdyż przypomina mu się ksiądz fotografujący z operetkowym satanistą, albo inny kapłan w wulgarnych słowach wypowiadający się o obecnym rządzie, czy też duchowny kpiący z modlitwy – wówczas muszę zaznaczyć, że Sheen nie ma z tym nic wspólnego. Bardziej już z postaciami takiego formatu jak święty papież Jan Paweł II. Zresztą powinniśmy nazywać arcybiskupa czcigodnym sługą Bożym, gdyż w roku 2012 Benedykt XVI zatwierdził dekret o heroiczności jego cnót. Miejmy nadzieję, że dożyjemy ogłoszenia go świętym.


Wróćmy jednak do tej niewielkiej książeczki. Jeśli ktoś chce zrozumieć czym jest Msza Święta, jaki jest sens Kalwarii i jak jedno ma się do drugiego, koniecznie powinien przeczytać „Kalwarię i Mszę Świętą”. W siedmiu rozdziałach, które odpowiadają siedmiu częściom Mszy Świętej i Siedmiu Ostatnim Słowem Chrystusa, Sheen w błyskotliwy, przenikliwy i pełen pasji sposób wyjaśnia sens tego wszystkiego. Tradycjonaliści z pewnością bardzo chętnie oddadzą się tej lekturze, gdyż jak zaznacza biskup Mering we wstępie, autor „pisał swoją pracę o sprawowaniu Eucharystii według innych przepisów liturgicznych”, tych sprzed reformy po Soborze Watykańskim II. Dodam, że słowo „praca” może nieco odstraszać czytelników, gdy w rzeczywistości jest to rzecz porywająca, a nie po prostu nudnawa rozprawa naukowa, pełna przy tym trudnych słów i skomplikowanych wywodów.

Generalnie jednak są to bardzo głębokie refleksje, które bez wątpienia wielu pomogą uczestniczyć bardziej świadomie w coniedzielnej Mszy Świętej. I to zarówno tradycjonalistom, jaki i większości przyzwyczajonej do Mszy posoborowej. Mnie szczególnie ujęła refleksja o składaniu własnych cierpień w ofierze, na wzór Chrystusa, jak i przypomnienie, że nie można we Najświętszej Eucharystii uczestniczyć tylko przyjmując. Bo przecież miłość zakłada wzajemne obdarowywanie. Jak pisze arcybiskup Sheen bezceremonialnie: „Gdybyśmy w ciągu naszego życia przystępowali do Komunii Świętej jedynie po to, aby przyjąć Boskie Życie, aby je odebrać i nie zostawiali nic w zamian, bylibyśmy pasożytami na Mistycznym Ciele Chrystusa”.


Zapewniam, że takich refleksji jest w tej niewielkiej książeczce więcej i z pewnością każdy odkryje coś dla siebie nowego.


Można tę książeczkę przeczytać w ciągu jednego dnia (tak trudno się od niej oderwać – co jest też bez wątpienia zasługą tłumaczki – Izabelli Parowicz), ale myślę, że warto czytać ją powoli z namysłem i często do niej wracać. Sam układ, z klarownym podziałem na siedem rozdziałów i jednocześnie wyodrębnieniem poszczególnych akapitów, które tworzą jakby osobne, choć połączone logiką wywodu, cząstki, jest bardzo dla takiej lektury wygodny. Sam przeczytałem całość dwa razy i wciąż mam ochotę sięgać po tę książeczkę ponownie, choćby po to, aby przeczytać choć jeden fragment raz jeszcze, zastanowić się, lepiej zrozumieć sens cierpienia Chrystusa. Notabene te rozważania arcybiskupa Sheena mogą również bardzo pomóc w kontemplacji przy np. modlitwie różańcowej.


Aby nie być gołosłownym, przytoczę na zakończenie kolejny passus, który szczególnie mnie ujął (choć takich mógłbym wskazać jeszcze więcej). A zachwycił mnie on zaskakującą interpretacją słynnego cytatu z Ewangelii. Tutaj, jak w soczewce, uwidacznia się błyskotliwość i geniusz Sheena. Tak oto pisze o triumfalnym wjeździe Chrystusa do Jerozolimy:



W Jego uszach brzmiały okrzyki, rzucano Mu liście palmy pod stopy, a powietrze rozbrzmiewało hosannami na cześć Syna Dawidowego i chwałą Króla Izraela. Tym, którzy uciszali oddających Mu cześć, nasz Pan przypomniał, że gdyby te głosy zamilkły, kamienie wołać będą. To wtedy narodziły się gotyckie katedry.



Czyż nie jest to genialne? Te gotyckie katedry wciąż wołają w Europie. Choćby Boga wymazano z konstytucji, choćby próbowano usuwać Go ze szkół, urzędów i miejsc pracy – one wciąż wołają, wciąż stoją kierując swym smukłym pięknem wzrok człowieka ku Niebu i ku Ofierze Chrystusa.

Abp. Fulton J. Sheen, Kalwaria i Msza Święta, tłum. Izabella Parowicz, Wydawnictwo Diecezjalne i Drukarnia w Sandomierzu, Sandomierz 2017.

sobota, 17 lutego 2018

„Luter i rewolucja protestancka” – ten film z pewnością nie dostanie „Feniksa”


Nowy rok nie jest już taki nowy, ale pociągnijmy jeszcze wątek podsumowań i ubiegłorocznych wydarzeń kulturalnych. Otóż sądzę, że jednym z najważniejszych była listopadowa premiera filmu dokumentalnego Grzegorza Brauna „Luter i rewolucja protestancka”. Jest to film zrobiony z okazji okrągłej 500-letniej rocznicy rewolucji protestanckiej, która doprowadziła do katastrofy – zniszczenia jedności Europy i podziału, którego ani czas ani podejmowane przez różnych ludzi próby nie zaleczyły. Raczej możemy oglądać kolejne etapy zaczętej wówczas destrukcyjnej rewolty przeciwko Kościołowi i cywilizacji przezeń stworzonej.


Film Brauna jest ważny z kilku powodów. Niewątpliwie jest to kolejne dzieło reżysera, które jest przykładem jego mistrzostwa w opowiadaniu językiem filmu dokumentalnego o historii. Widzowie, którzy śledzą dokonania reżysera, wiedzą już mniej więcej, czego można się spodziewać: że na przykład film będzie umiejętnie łączył zdjęcia archiwalne, wywiady ze specjalistami z dynamicznym sposobem opowiadania, znakomitą muzyką i przede wszystkich kreskówkami, które są szczególnym rysem tych filmów. Jeden z amerykańskich dziennikarzy katolickich zwrócił uwagę, że sam początek filmu Brauna (użyty jako „trailer”), gdzie wykorzystano właśnie animację w „komiksowej stylistyce”, mówi już wystarczająco jasno, o czym jest film. Nie trzeba słów i wyjaśnień. Jednak widz przyzwyczajony do języka filmowego Brauna odnajdzie w „Lutrze...” również nowe elementy. Takim jest zastosowanie drona do zdjęć w plenerze. Tę nową technikę twórcy (bo sam reżyser zwraca uwagę na ogromny wkład zespołu, który z nim współpracował) wykorzystali znakomicie. W pierwszym momencie nawet dziwiłem się, jak zrobiono te ujęcia z helikoptera i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że zastosowano nową technikę.


Po raz kolejny też autor „Marszu wyzwolicieli” odkłamuje dzieje Europy i pokazuje je tak, jak nie przedstawiają ich podręczniki w szkołach czy na uniwersytetach. Wcześniejszym przykładem był np. „Marsz wyzwolicieli” i „Defilada zwycięzców”, w których to filmach reżyser wyszedł poza stereotypowe spojrzenie na przyczyny wybuchu II wojny światowej, pokazując prawdziwego sprawcę, o którym się nie mówi – Związek Sowiecki i tow. Stalina. A to wszystko zostało przy tym logicznie udokumentowane i poparte dowodami.


Z tego też powodu „Luter i rewolucja protestancka” należy do filmów, które koniecznie trzeba zobaczyć. Powiedziałbym, że jest to pierwszy i podstawowy powód, jeśli pominąć wartości artystyczne najnowszego dzieła Grzegorza Brauna. Jesteśmy oto bowiem świadkami dziwnych scen, które jeszcze sto lat temu dziwiłyby i gorszyły publicystów i intelektualistów katolickich, a także zwykłych wiernych. Dostojnicy kościelni, nie pomijając papieża, próbowali przekonywać w zeszłym roku wiernych, że należy w jakiś sposób uczcić reformację, że intencje samego Lutra były dobre, że przecież w Kościele działy się wówczas rzeczy złe itp., itd. W Polsce na przykład arcybiskup Ryś napisał całkiem niedawno list do ewangelików przepraszając ich za „nieszczęsną debatę i decyzję Sejmu”, który dzięki odwadze posłanki Anny Siarkowskiej nie uchwalił rezolucji upamiętniającej 500-lecie reformacji (notabene dziwny jest już sam fakt stosowania wielkiej litery w słowie „reformacja” przez katolicki portal, który o tym informował). Ten list jest naprawdę czymś kuriozalnym, jeśli chcecie, znajdźcie go i przeczytajcie, a potem obejrzyjcie film „Luter i rewolucja protestancka”.


Grzegorz Braun sięga w swoim filmie do dokumentów, przytacza autentyczne wypowiedzi Lutra, rozmawia z duchownymi, profesorami, publicystami, także nawróconymi na katolicyzm byłymi protestantami. Docieka, bada, pyta, szuka. W swoich poszukiwaniach objechał spory kawałek Europy. Sięgnął też do źródeł, które podważają oficjalną i przyjętą, także przez katolików, narrację. Obraz ojca reformacji, a także samego przebiegu rewolty protestanckiej i jej opłakanych skutków, jaki się wyłania z tego znakomitego dokumentu, jest po prostu wstrząsający. Podważający także to, co arcybiskup Ryś napisał w swoim liście. Może więc arcybiskup zdobyłby się na poważną debatę z reżyserem i tymi, którzy negatywnie oceniają zarówno Lutra, jak i samą reformację? Nie sądzę, by tak się stało.


I to jest właściwie drugi powód, dla którego warto ten film zobaczyć i zakupić na własność płytę DVD. Otóż jestem przekonany, że najnowsze dzieło Brauna, choć w pełni na to zasługuje, nie dostanie np. nagrody „Feniks”, choć dostał ją film „Eugenika” w roku 2012. Jednak nawet wówczas widz był świadkiem tak gorszących scen, jak tłumaczenie się Stowarzyszenia Wydawców Katolickich z faktu przyznania tej nagrody i wyjaśnień, że nie dostał jej reżyser, tylko Dom Wydawniczy Rafael”. Jak możemy w tamtym haniebnym oświadczeniu przeczytać: „nagrodzone zostało przesłanie filmu broniącego ludzkiego życia, a nie jego reżyser, a tym bardziej jego prywatne poglądy”. Ładnie oddzielono tutaj autora od jego dzieła!


„Luter i rewolucja protestancka” to ogromny sukces całego zespołu pracującego nad tym dokumentem i samego reżysera, jego determinacji i niezłomności. Mimo milczenia przez prasę katolicką o tym filmie („prawda was wyzwoli”) oraz cenzury (przykład można znaleźć na moim blogu, gdzie tzw. „trailer” filmu jest niedostępny, bo usunął go portal YouTube), cieszy się on ogromną popularnością. I co ciekawe jest wyświetlany do tej pory na bezpłatnych seansach. Samo dzieło zostało zrobione bez żadnych dotacji państwowych, na które Braun (obraziwszy sobie „wszystkie sklepy”) nie mógł nawet liczyć. A mimo to udało mu się ten film ukończyć i zebrać zakładaną sumę pieniędzy z nawiązką. A wszystko dzięki setkom darczyńców, którzy sponsorowali ten film z własnej kieszeni i z własnej woli. Grzegorz Braun udowodnił, że można zrobić znakomity, dopracowany film dokumentalny bez wiszenia u klamki państwowego mecenasa. Dodajmy tutaj np., że autor dotarł do wybitnych postaci świata nauki, Kościoła i publicystyki katolickiej (rozmawiał m.in. z kard. Gerhardem L. Mullerem, prof. Massimo Viglione, prof. Roberto de Mattei, ks. prof. Tadeuszem Guzem, dziennikarzem Michaelem Vorisem, prof. Grzegorzem Kucharczykiem itd.).


Zachęcam do nabycia tego filmu z dołączoną, bogato ilustrowaną książką, która zawiera teksty reżysera i jednocześnie stanowi okładkę. Naprawdę warto. Dobrze by było, gdyby trafił się jakiś bogaty katolicki sponsor, który wykupiłby cały nakład filmu i rozdał dziatwie szkół średnich i istniejących jeszcze gimnazjów. Warto też kupić dodatkową kopię, by wręczyć ją np. księdzu proboszczowi lub swojemu przyjacielowi czy bliskiemu krewnemu.


„Luter i rewolucja protestancka”, reż. Grzegorz Braun, Fundacja Osuchowa, Warszawa 2017.

piątek, 16 lutego 2018

Trzy anioły śmierci mówią, że zabójstwo dziecka jest OK


Do Abrahama przyszedł w gościnę Pan w postaci trzech aniołów, którzy oznajmili mu, że za rok będzie miał syna. Pięknie przedstawił to Andriej Rublow w swojej słynnej ikonie. W okręgu, który tworzą Goście Abrahama jest miejsce dla każdego z nas, także tego, który się jeszcze nie narodził. Proszę stanąć przed tą ikoną i sprawdzić, jeśli ktoś nie wie, o co chodzi.

Czasopismo pań wyzwolonych umieszcza na swojej okładce trzy anioły śmierci, które mówią kobietom, że „aborcja jest OK”. W tej „ikonie” nie ma miejsca dla „nieproszonych” gości.

środa, 14 lutego 2018

Ze strachu opuścili Miłość...


Właśnie dzisiaj, w Środę Popielcową, mocno uderzyło mnie zdanie z Ewangelii św. Mateusza przytoczone w książce, którą akurat czytam:


Wtedy wszyscy uczniowie opuścili Go i uciekli.


Jest to chyba jedno z bardziej wstrząsających zdań w Ewangelii. Miłość została nagle opuszczona przez wszystkich. Odkupiciel pozostał zupełnie sam. Jeszcze chwilę temu byli z Nim. Jeszcze minutę – dwie temu Piotr sięgnął po miecz w Jego obronie. Teraz Chrystus został zupełnie sam wśród swoich nieprzyjaciół, którym dał się pojmać.


Tak silny był strach, że porzucili Stwórcę. Strach przed czym? Przed bólem, cierpieniem, śmiercią?


Środa Popielcowa przypomina nam właśnie o śmierci. Każdego ona czeka, nawet jeśli próbuje to wyprzeć ze świadomości. Może warto się nad tym chwilę zastanowić? Tak silny bywa przed nią lęk, że porzucamy Miłość? Ale przecież tylko Ona – Słowo Boga może nas ocalić.


Apostołowie „opuścili Go i uciekli”, a powinni byli pobiec, przylgnąć do Niego! Lecz oni widzieli tylko zbliżającą się śmierć.


wtorek, 13 lutego 2018

Trzy stygmaty Elona Muska?


Ponieważ nie oglądam telewizji, niektóre wiadomości docierają do mnie z opóźnieniem, choć niby powinny docierać szybciej, bo dość regularnie przeglądam główne portale informacyjne.

Tak więc z opóźnieniem dotarła do mnie informacja o wystrzeleniu najpotężniejszej do tej pory rakiety kosmicznej. Nie ukrywam, że oglądałem to z pewną ekscytacją. Wizja zdobywania kosmosu wydaje się znów realizować na naszych oczach. Wyobraźnia autorów science fiction trochę przerosła rzeczywiste możliwości ludzi. Mimo że mamy rok 2018 wciąż nie ma baz na Księżycu, nie latamy na Marsa, nie wylecieliśmy też jeszcze poza nasz własny układ słoneczny.



Choć trzeba przyznać, że w pewnych dziedzinach rzeczywistość przerosła z kolei to, co pisarze fantastyki sobie wyimaginowali. Niektóre ich pomysły przy faktycznym postępie np. w elektronice wydają się z dzisiejszej perspektywy śmieszne.

Rozmach i wizja Elona Muska dają jednak nadzieję na to, że coś ruszy w dziedzinie eksploracji kosmosu i może doczekamy się faktycznego lądowania na Marsie, pierwszych baz na tej planecie, a także na Księżycu.

Dlaczego mnie to tak ekscytuje? Z różnych powodów. Ale jednym z nich jest to, że bardzo przypomina mi to wizje z niektórych powieści Philpa K. Dicka, gdzie pojawiają się postaci zwariowanych biznesmenów-eksploratorów, którzy wyruszają w nieznane. Tak jest na przykład w powieści „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha”.

Richard Branson czy Elon Musk bardzo mi się kojarzą z tymi fikcyjnymi bohaterami. Może po raz kolejny potwierdzą, że jednak to duch przygody, wizja, inwencja i przedsiębiorczość jednostki są tym, co prowadzi do przekraczania kolejnych granic w naszym poznawaniu świata materialnego. No i jeszcze to auto posłane w kosmos...

Teraz zobaczymy, czy do końca roku faktycznie dwóch turystów poleci dookoła Księżyca, jak zapowiedział już Elon Musk. Może nastąpi wreszcie jakieś przyspieszenie?

A na koniec pewne nagranie z kosmosu:


poniedziałek, 12 lutego 2018

Autorzy, których nigdy nie przeczytam. Przypadek IV – Szczepan Twardoch


Szczepan Twardoch różni się od wspomnianych już poprzednio pisarzy tym, że na tym blogu się parę razy pojawił. Jako autor omawianych tu książek. A więc nie jest tak, bym znał tylko drobny fragment jego twórczości.


Te moje „recenzje” były pewnie naiwne, gdy patrzę teraz na nie z perspektywy czasu. Lubię dobrą fantastykę, choć nie czytuję jej tak często, jak to było w czasach młodości i nie mam też za bardzo orientacji co do najnowszych polskich wytworów z tego gatunku. Jednak Twardocha czytałem właśnie z tego powodu, a także dlatego, że był „nasz”, co w zasadzie jest nieco głupawym kryterium. Z miejsca bowiem jesteśmy gotowi przyznać parę punktów więcej czemuś, co w innym przypadku może nie zwróciłoby naszej uwagi. A przynajmniej nie aż tak bardzo.


Chyba ostatnim tekstem, jaki zamieściłem o jego twórczości (nie mówię, że o osobie), było omówienie zbioru opowiadań „Tak jest dobrze”. Potem, kiedy Twardoch „wreszcie” dostał się na salony, a nawet do „Pudelka”, bo zaczęła się liczyć „tylko literatura” i za lekturę jego książek zabrali się ludzie, którzy inaczej nigdy nie sięgnęliby np. po „Frondę” czy „Christianitas”, dałem sobie spokój. Nie muszę chyba dodawać, że „Morfiny” już nie czytałem. Choć przyznam, że parę razy brałem tę książkę do ręki i odkładałem z westchnieniem, patrząc na cenę i czując niesmak z powodu wolty autora.


Kiedyś Twardoch napisał wzruszające opowiadanie o Polsce dla pisma „44/Czterdzieści i Cztery”. Teraz twierdzi, że nie jest Polakiem, tylko Ślązakiem. Zresztą nie wiem, może ostatnio znowu zmienił zdanie, bo już jego kariery nie śledzę. W polskich programach pewnie promuje się tylko dlatego, że rynek śląski byłby nieco ciut za mały i biedny artysta nie mógłby wyżyć, a wszak wiadomo – liczy się tylko literatura. Swoje książki zapewne od razu pisze po polsku, aby zaoszczędzić na tłumaczu i samemu (oprócz wydawnictwa i sieci dystrybucji) czerpać zyski z własnej twórczości. A że głupi Polacy chcą to kupować... Ciekawe, czy sam przetłumaczy swoje książki na śląski czy może już pozwoli, by zajął się tym jakiś lokalny patriota?


Widocznie Twardoch sobie w którymś momencie uświadomił, że ma już dość biedowania na prawicy w „konserwatywnym” grajdołku. Literatura zaczęła być tak naprawdę coraz bardziej na pierwszym miejscu chyba wówczas, gdy jego teksty zaczęły się pojawiać na łamach „Polityki”. Pamiętam, że wielu to zaskoczyło, choć pewnie jeszcze jego czytelnicy się łudzili, że to taki „nasz” koń trojański w piśmie wroga. O słodka naiwności!


Jeśli ktoś chce prześledzić ewolucję Twardocha, proponuję, by sobie zrobił mały eksperyment i przejrzał zdjęcia pisarza dostępne w sieci. Znajdzie tam jeszcze tego pucołowatego młodzieńca w jakiejś szarawej, mało eleganckiej koszulce i brzydkiej sztruksowej marynarce, włosach przyciętych na „głupiego Jasia”. A teraz niech to porówna z najnowszymi zdjęciami... i... prawda? Przecież mamy tutaj wspaniały „produkt medialny”! Te eleganckie garnitury, krawaty, okulary, szaliczki, sweterki, ułożenie włosków ze spadającą grzywką albo zaczesanie na żel do tyłu, te pozy! Słowem Twardoch „idzie z czasem, postępem, osiągnięciami techniki”... Ba! Znalazłem nawet zdjęcie autora „Morfiny” z tatuażem! To naprawdę „twardy” facet! Może nieźle przyp...lić. A i umie posługiwać się bronią!


I nie chodzi mi o to nawet, bym się czepiał tych garniturów. Sam lubię dobrze skrojony garnitur, elegancki płaszcz zamiast kurtki, ładne czarne buty z czubem. Nawet klasyczny czarny kapelusz, zamiast durnowatego kapelusika czy czapki. Dlaczegóż to np. konserwatywny dziennikarz, polityk czy publicysta miałby wyglądać jak półtora nieszczęścia? Hodując przy tym brzuszek piwosza. No cóż, ale przecież to wszystko kosztuje... A wiadomo – najważniejsza jest literatura.


Gdyby na przykład taki Gabriel Maciejewski to sobie uświadomił, może przestałby biedować, własnym sumptem wydając swoje książki, i wkrótce ujrzelibyśmy serię jego zdjęć w eleganckich wdziankach, opłaceni styliści popracowaliby nad jego facjatą, pojawiłyby się propozycje reklamowania drogich, ekskluzywnych aut, wywiady ukazywałaby się zarówno w „Wysokich Obcasach”, „Newsweek-u”, jak i w jakimś porannym programie w TVN czy innym Polsacie, a kolumnę z felietonem miałby nie tylko na swoim „marnym” blogu, ale we wszelkich możliwych kolorowych i ambitnych czasopismach, „Twojego Stylu” nie wyłączając, jego książki zaś osiągałyby zawrotne nakłady i sprzedawały się jak ciepłe bułeczki, dzięki recenzjom w renomowanych pismach.


Że co? Że utraciłbym swoją niezależność? Proszę Państwa! Wystarczy rzut oka na „dzielne” wypowiedzi Twardocha tu i tam w sieci (owszem, zrobiłem to w trakcie pisania tego tekstu), a przecież tak inteligentny autor, jak Maciejewski, szybko nauczy się, czerpiąc także wzór z autora „Morfiny”, jak utrzymywać swoją „niezależność”. Ma już zresztą doświadczenie, tylko musi to nieco „wyszlachetnić”, uładzić. To naprawdę nie jest trudna sztuka. Potem będzie mógł mówić, że PiS-owcy uznają go za zwolennika PO, a wyborcy Tuska za wrednego PiS-owca. Lewacy za „prawaka”, a „prawacy” za lewaka. Może będzie nawet mógł zrobić wywiad-rzekę z jakimś muzułmańskim bokserem czy innym dżudoką. Wystarczy też od czasu do czasu rzucić „odważną” uwagę, że np. porównywanie obecnych rządów do PRL-u to debilizm, a nazwisko wciąż będzie na topie. Takie „odważne” uwagi, to trochę jak bójka jakiejś celebrytki z koleżanką w klubowej toalecie. Ważne, by mówili. Wszak literatura jest najważniejsza.


Teraz już wiecie, dlaczego już nigdy nie sięgnę po Twardocha? Tak, wiem, to głupawe kryterium, ale obrzydzenie po prostu odrzuca mnie od jego książek. I nic na to nie poradzę.


sobota, 10 lutego 2018

Ojciec i Władca niewolników – to nie jest ten sam Bóg!


Wspomniany już na tym blogu najnowszy numer dwumiesięcznika „Polonia Christiana” warto kupić nie tylko dla bloku tekstów „Ofiary Amora i Leticji”, ale także m.in. dla dołączonej do niego płyty „Czas świadectwa”. Znajdują się na niej trzy filmy dokumentalne: wywiad z księdzem Tomaszem Jegierskim, prezesem fundacji SOS Dla Życia, zatytułowany „Z krwi męczenników”, wywiad z nawróconym na chrześcijaństwo muzułmaninem pt. „Odnalazłem Ojca” oraz dodatek specjalny, film „Nienawiść”, który mówi o prześladowaniu chrześcijan.

Z pewnością warto obejrzeć wszystkie trzy. Jednak tutaj chciałbym skupić się na wywiadzie z nawróconym muzułmaninem. Trochę także dlatego, aby kontynuować poruszony już na blogu wątek muzułmański. Na początku tego filmu dowiadujemy się, że jest to „świadectwo nawróconego wnuka ajatollaha”. Były muzułmanin pozostaje anonimowy ze względów bezpieczeństwa, co też jest charakterystyczne. Wskażcie mi bowiem byłego chrześcijanina, który by się obawiał o swoje życie po nawróceniu na np. islam. Stawianie znaku równości pomiędzy radykalnym islamem a radykalnym chrześcijaństwem jest po prostu wyrazem bezmyślności. Najlepiej chyba zilustrował to jeden z memów krążących po sieci. Przedstawiał on dwa zdjęcia. Na jednym byli radykalni muzułmanie – uzbrojeni po zęby bojownicy dżihadu. Na drugim – radykalni chrześcijanie – ubodzy braciszkowie zakonni w lichych habitach, boso. Czy trzeba coś więcej dodawać?

Wywiad z nawróconym muzułmaninem jest oczywiście ciekawy dlatego, że pokazuje bardzo dobrze mentalność wyznawców Allacha z pierwszej ręki. To przecież były radykalny muzułmanin, który chciał zniszczyć Kościół Chrystusa – dosłownie! Daje nam więc wgląd w świat tych, których niegdyś nazywano „pohańcami”, pokazując ich sposób myślenia i działania.

Jednak to, co szczególnie zwróciło moją uwagę, to coś, co również uświadomiło mi, jaka przepaść dzieli chrześcijan od uczniów Mahometa. To coś po raz pierwszy tak dobitnie do mnie dotarło, kiedy oglądałem wywiad z innym nawróconym muzułmaninem – Mario Josephem, byłym imamem, który odkrył Chrystusa studiując... Koran. Jego wstrząsającą historię można poznać oglądając film dostępny w sieci. Różnica może jest taka, że Mario Joseph nie wypowiada się anonimowo, choć grożą mu śmiercią. Nawet jeździ po świecie i głosi słowo Boże.

Jednak obu byłych muzułmanów łączy jedno – gorliwość. W obu przypadkach ich poszukiwania i chęć służenia Bogu doprowadziły ich do Chrystusa. Mimo napotykanych przeszkód, mimo błądzenia – zwyciężyła prawda. Obaj poddali się Chrystusowi.

Ale łączy ich jeszcze jeden motyw. Motyw, który jest w pewnym sensie wstrząsający, kiedy się go uświadomi. Wstrząsający, bo my, chrześcijanie, nie uświadamiamy go sobie z taką mocą, z jaką ci obaj nawróceni muzułmanie go doświadczyli.

O co dokładnie chodzi? Otóż olbrzymim przeżyciem dla obu było odkrycie w Bogu... Ojca! Świadomość, że jest się dzieckiem Bożym. Nie niewolnikiem. Że relacja między człowiekiem a Bogiem, to nie relacja: niewolnik – Pan, ale relacja: syn – Ojciec. Warto posłuchać, z jakim wzruszeniem opowiada o tym Mario Joseph, zwłaszcza kiedy jego poszukiwania doprowadziły go do tego, że sięgnął po Ewangelię. Tak samo odkrycie to wstrząsnęło wnukiem ajatollaha.

Wystarczy chwilę się nad tym zastanowić (a założę się, że większość katolików nawet specjalnie się nad tym faktem nie rozwodzi, nawet za bardzo o nim nie myśli), by uświadomić sobie, jak zmienia to nie tylko nasz stosunek do Pana Boga, ale także perspektywę, spojrzenie na świat, podejście do bliźniego.

Muzułmanom należy tak naprawdę współczuć, a nie zachwycać się nad ich rzekomą religią „pokoju”. I myśleć o tym, jak ich nawrócić, a nie utwierdzać w przekonaniu, że ich religia jest wspaniała, urządzając im przy okazji „Dni islamu”.

piątek, 9 lutego 2018

Muzułmanie „walczą o pokój, aż się leje krew”


Zdarza się, że spotykam się z księżmi, którzy wypowiadają się z dużym szacunkiem o muzułmanach. Są to zazwyczaj ckliwe historie o tym, z jaką gościnnością się spotkali, jacy dobrzy byli ci muzułmanie dla nich, jacy życzliwi, jak chętnie pomogli im naprawić zepsuty samochód itp., itd.

Z tego faktu od razu są wyciągane wnioski, że islam to w rzeczywistości religia pokoju. Jest w takim myśleniu pewien błąd. Taki sam, jaki popełnia człowiek wyciągający fałszywy wniosek o chrześcijaństwie, a ściślej o katolicyzmie, na tej podstawie, że spotkany przez niego katolik był niegodziwcem, szują i kanalią.

Może dla jasności podajmy taką analogię: nikt przy zdrowych zmysłach – poza niedouczonymi idiotami, którzy ignorują fakty – nie powie, że komunizm był czymś dobrym. Wymieńmy jedynie: obozy koncentracyjne, wymordowanie milionów istnień ludzkich, nędza, cenzura, wojny i głód.

Jednak chyba każdy z nas spotkał „dobrego” komunistę (mówię o starszym pokoleniu, choć młodsi pewnie też jeszcze mają okazję na paru z nich się natknąć). Pewnie niektórzy nawet pili z nimi wódkę, chodzili na ryby, oglądali mecze piłki nożnej, razem stawiali płot i co tam jeszcze. Czy jednak na tej podstawie można powiedzieć, że komunizm to ideologia pokoju? Wolne żarty! Oni walczyli o pokój, „aż się lała krew”, by przytoczyć klasykę polskiej muzyki młodzieżowej.

Zadziwiające, że jakoś w latach osiemdziesiątych na przykład nikomu nie przyszło do głowy, by zorganizować „Dni komunizmu” w Kościele. Ani na Zachodzie, jeśli się nie mylę, ani w bloku komunistycznym. Ciekawe dlaczego?

czwartek, 8 lutego 2018

Jak przegracie wybory, rozbierzemy Polskę


To jest nie tylko skandalicznie głupia wypowiedź, to jest jedna z bardziej skandalicznych wypowiedzi, jakie padły na forum publicznym.

Otóż, jak informuje portal dorzeczy.pl, Jarosław Szostakowski, który jest szefem radnych PO w Radzie Warszawy, miał powiedzieć następujące słowa o planowanym pomniku ofiar katastrofy smoleńskiej: „Przegracie za rok, wtedy tego pomnika tam nie będzie”.

W zasadzie mógłbym na tym poprzestać, bo przecież nic tutaj nie trzeba więcej dodawać. Ten człowiek nie powinien być wybrany do pełnienia jakichkolwiek funkcji czy to państwowych czy na szczeblu lokalnym. Gdyby zaś PO była partią, której dobro wspólne leży na sercu, to powinna go natychmiast wykluczyć ze swoich szeregów.

Jeszcze ktoś nie wie, dlaczego? To wyjaśnię, bo niektórym trzeba wyjaśniać bardzo proste i zdroworozsądkowe rzeczy w dzisiejszych czasach.

Pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej byłby pomnikiem poświęconym wszystkim ofiarom tej katastrofy. Zburzenie go, to jak zburzenie np. pomnika Powstania Warszawskiego (wiem – skala inna, ale problem ten sam), bo ktoś ma krytyczny stosunek do jego przebiegu lub zasadności wybuchu. Trzeba naprawdę zionąć nienawiścią, by coś takiego w ogóle powiedzieć.

Czekam teraz na polityka opozycji, który zadeklaruje podpisanie porozumienia o rozbiorze Polski po wygraniu wyborów.

środa, 7 lutego 2018

Klęknijmy przed Panem – „róbmy raban” w zakrystii


Dziwią mnie niektóre rzeczy w naszym Kościele i niepokoją. Tym bardziej, że jeszcze parę lat temu ich nie było.


Weźmy na przykład przystępowanie do Komunii Świętej. Notoryczne jest teraz udzielanie Komunii Świętej na stojąco. I nie jest to jedynie wówczas, kiedy mamy olbrzymi tłum wiernych, Msza odbywa się na otwartym powietrzu, a warunki pogodowe są takie, że wierny musiałby uklęknąć w błocie lub kałuży. Tak jest po prostu praktycznie w każdym kościele.


Wspomniałem już tutaj wcześniej kościół św. Augustyna na Sudeckiej. Często do niego chodziłem. Praktycznie całe moje dzieciństwo i młodość. Zawsze ludzie przystępowali do Komunii przy balaskach zarówno przy bocznych ołtarzach, jak i przy głównym klęcząc. Teraz, z jakiegoś bliżej niewyjaśnionego powodu, Komunia przy głównym ołtarzu jest udzielana na stojąco i tylko w ten sposób. Jedynie przy bocznych ołtarzach istnieje możliwość przyjęcia Pana Jezusa do serca klęcząc.

Jeśli ktoś przy głównym ołtarzu chciałbym przyjąć Komunię klęcząc, nie ma na to szans. Kapłan stoi na stopniu, wyżej i powstałaby bardzo niezręczna sytuacja. Albo ksiądz musiałby zejść z tego stopnia, albo wierny w końcu się podnieść. Nie ma szansy na to, by wyrazić swój szacunek do Najświętszego Sakramentu klęcząc. Dlaczego? Podejrzewam, że franciszkanom na Sudeckiej po prostu nie chce się chodzić z Panem Jezusem w tę i z powrotem, bo nie znajduję żadnego sensownego wytłumaczenia. Chyba, że nie stać ich na zakup poduszeczek do klęczenia. To niech powiedzą, dołożę się, choć to nie moja parafia.


Mój kolega, z którym nie widziałem się od wieków, ostatnio wpadł do mnie w odwiedziny. Wiele się zmieniło od tamtych czasów. Był i wówczas katolikiem, ale teraz się „ztradycjonalizował”. Piszę to bez ironii. Nawet go podziwiam, bo potrafi podróżować parę ładnych kilometrów, by uczestniczyć we Mszy trydenckiej.


Otóż mój kolega opowiedział mi taką sytuację. Poszedł na „zwykłą” Mszę. Kiedy ludzie ustawili się w kolejce do Komunii, okazało się, że ksiądz udziela jej tylko na stojąco. Kolega jednak uważa, że jedynie na kolanach może przyjąć godnie Pana Jezusa, że taka postawa jest właściwa i godna. Uklęknął więc. Kapłan nie chciał udzielić mu Komunii w ten sposób. Powstała więc sytuacja nerwowa i wybuchowa, która w takim momencie nie powinna się w żadnym wypadku zdarzyć!

Po Mszy kolega poszedł do zakrystii i „zrobił raban” (zgodnie z zaleceniem papieża Franciszka, jakby ktoś jeszcze nie pojął). Ksiądz powiedział, że nie chce, by wierni przed nim klękali. Kolega obruszył się:

– Chyba się księdzu coś pomyliło. Ja nie klękam przed księdzem, tylko przed Panem Jezusem! By Go godnie przyjąć. To jest mój Pan i Król!


Widać do kapłana dotarła ta wydawałoby się oczywista oczywistość, bo sytuacja ponoć w tym kościele się zmieniła.


Róbmy więc raban! Róbmy go, my świeccy, ilekroć kapłan bez uzasadnienia odstępuje od tradycji Kościoła. Bo już niedługo młode pokolenie nie będzie klękać przed Panem Jezusem w tabernakulum, nie mówiąc już o tym, że będzie przyjmować Go na swoją brudną rękę!


wtorek, 6 lutego 2018

Nie tylko o papieżu Franciszku, czyli „Ofiary Amora i Leticji”


Po rozczarowaniach filmowych może warto zająć się czymś poważniejszym niż popkultura. Wspomniałem już tutaj kilka razy o zamieszaniu związanym z adhortacją apostolską Amoris laetitia. Jeśli ktoś chce zgłębić temat i wyjść poza schemat ataku na papieża Franciszka lub jego obrony, w którym część komentatorów się obraca, może warto by sięgnął po najnowszy numer dwumiesięcznika „Polonia Christiana”. Znajdzie tutaj blok tekstów zatytułowany „Ofiary Amora i Leticji”, które pozwolą mu zgłębić istotę samego problemu.

Przede wszystkim artykuły pomieszczone w tym dziale styczniowo-lutowego numeru czasopisma dają tło historyczne całej sprawy. Jak pisze Mateusz Ziomber na początku swojego tekstu „Starcie ze światem”:

Kościół powinien „pojednać się” ze współczesnym światem – to myśl o zaskakująco długiej historii i równie pomijanych konsekwencjach. Skutkiem tego „pogodzenia się” jest – w ostatecznym rachunku – odejście od nadprzyrodzonej wiary, odrzucenie Objawienia i samego Chrystusa. Stawką nie jest w tym przypadku przyszłość Kościoła, tylko sposób, w jaki realizuje on swoją misję. A więc rzecz najważniejsza: zbawienie dusz.

O „Korzeniach buntu” pisze również Piotr Doerre w artykule o takim właśnie tytule, zwracając uwagę na to, że rzeczą, która różniła zawsze Kościół ze światem, była etyka seksualna. I dzisiaj podobnie ten konflikt trwa. Rozgrywa się również wewnątrz samego Kościoła, ale nie zaczął się od pontyfikatu papieża Franciszka, tylko dużo wcześniej. Autor porusza wiele interesujących wątków, także związanych z koncepcją ograniczenia populacji ludzkiej oraz wprowadzenia w obieg terminu „kontrola urodzin” i buntu wobec encykliki Humanae vitae wywołanego „przez kościelnych intelektualistów, kler i episkopaty niektórych krajów”.

Wywiad z chilijskim publicystą Jose Antonio Uretą „Od nieskalanego małżeństwa do radości miłości” porusza temat rewolucji seksualnej i jej „prehistorii”, a także wpływu, jaki zwolennicy tej rewolucji chcieli i chcą wywierać na Kościół. Z pewnością wielu „przeciętnych” katolików uzna tę rozmowę za mocno kontrowersyjną.

Roberto De Mattei z kolei podejmuje się obrony encykliki Humanae vitae i stwierdza, że wszelka próba reinterpretacji tego dokumentu, by zaakceptować sztuczne metody regulacji poczęć, byłaby zaprzeczeniem prawdy „określonej przez Kościół”.

W dłuższym tekście Krystian Kratiuk zastanawia się z kolei nad tym, „Co zrobią polscy biskupi”. Tekstowi towarzyszą wypowiedzi trzech dziennikarzy: Edwarda Pentina, Tomasza Terlikowskiego i Pawła Lisickiego.

Kolejny wywiad w tym bloku to rozmowa z ojcem Augustynem Pelanowskim o „fałszywym wizerunku Jezusa Chrystusa”. Ta rozmowa winna również wywołać kontrowersje i wytrącić wiele osób z miłej drzemki. Dość przytoczyć krótki fragment: „Nie da się wszystkich kochać. To jest utopia. Jak miałbym kochać na przykład kogoś z RPA? Przecież ja go nawet nie znam”. Zapewniam, że to nietuzinkowy wywiad. Sam mam parę wątpliwości i pytań po jego lekturze.

Całość kończy krótki wywiad ze Sławomirem Olejniczakiem z Instytutu im. Księdza Piotra Skargi o akcji „zbierania podpisów wiernych, zatroskanych o zachowanie dwutysiącletniego nauczania Kościoła”. Dość dodać, że obecnie liczba sygnatariuszy – przy milczeniu mediów katolickich – przekroczyła sto tysięcy!

poniedziałek, 5 lutego 2018

Zabili ją i uciekła, czyli siedem sióstr walczy o życie


Pociągnijmy jeszcze trochę wątek filmów science-fiction, który zacząłem w zeszłym tygodniu. Dobrych, ambitnych filmów z dziedziny fantastyki nie jest za wiele, a niektóre z nich są trudniejsze do zdobycia. Kiedy więc w jednej z internetowych wypożyczalni zobaczyłem zwiastun filmu „Siedem sióstr”, czyli „What Happened to Monday?” – jak nazywa się ten film w oryginale, ,, postanowiłem z miejsca go zobaczyć. Powodem było moje zaskoczenie fabułą, którą zdawał się sugerować „trailer”. A mianowicie wyglądało na to, że jest to film „pro-life”, co wydawało się dość niezwykłe, jak na film zarówno tego gatunku, jak i ogólną tendencję panującą w przemyśle rozrywkowym.

Mógłby to być niezły film „pro-life”, gdyby nie fakt, że cała fabuła jest idiotyczna. Jeśli jeszcze od biedy możemy uznać na samym początku, że dziadek siedmiu wnuczek – w państwie prowadzącym politykę jednego dziecka – potrafiłby sam fakt ich istnienia skutecznie ukrywać przez wiele, wiele lat (pomińmy już takie „banalne” i „mało istotne szczegóły”, jak np. w jaki sposób sam szpital to ukrył przed władzami, jak ojciec zmarłej córki zdołał przewieźć jej dzieci bez zwracania uwagi do mieszkania w budynku, w którym jest recepcja i to przy systemie stałej inwigilacji itp., itd.), to ilość nonsensów w scenariuszu jest powalająca.



Mogę jeszcze uwierzyć, że kraj, w którym odbywają się demokratyczne wybory, przypomina jakiś totalitarny koszmar. W tym kierunku zdają się zmierzać np. Kanada czy Francja i to bez sprzeciwu oburzonych gremiów europejskich. Także inne kraje, w których odbywają się wolne wybory, coraz bardziej ograniczają podstawowe swobody i prawa obywatelskie, a lud zdaje się to w większości „łykać” bezproblemowo, wierząc przy okazji w bzdury upowszechniane przez media.

Trudniej jednak już uwierzyć w to, że w takim państwie piastująca kierownicze funkcje polityk byłaby w stanie przez wiele lat ukrywać zbrodniczy proceder dokonywany na masową skalę i jeszcze skutecznie łudzić ludzi, że jest to w rzeczywistości może mało przyjemna, ale jednak „skuteczna” procedura pozwalająca na zachowanie życia „zbędnych” jednostek do chwili, kiedy problem „przeludnienia” zostanie rozwiązany.

Tymczasem okazuje się, że wystarczy jedna młoda dziewczyna i zwykły „stójkowy”, by całą tę iluzję obnażyć przy pomocy Internetu i skopiowanych danych. Bzdura goni bzdurę, czego najlepszym przykładem jest scena, gdy jedna z tytułowych sióstr po brutalnej walce wchodzi na salę w doskonałym makijażu, nienagannej fryzurze i nowej sukience, którą chyba dostarczył jej do łazienki, gdzie mordobicie się rozegrało, kurier z renomowanej firmy odzieżowej. A tymczasem jej rodzona siostra ciągle paraduje z zakrwawionym bandażem i przetłuszczonymi włosami.

Słaby scenariusz jest tutaj chyba po prostu jedynie pretekstem do tych brutalnych scen mordobicia, strzelania i pościgów oraz jednej na wpół pornograficznej sceny łóżkowej. Ta ostatnia już nawet współczesnego widza nie zaskakuje ani nie bulwersuje. Twórcy filmowi po prostu przyzwyczaili nas do kolejnego przekraczania granic i łamania tabu i jeszcze parę kolejnych lat, a będą nas raczyć naturalistycznymi scenami aktu płciowego ze wszystkimi szczegółami.

W sumie szkoda, bo mogło to być dobre kino akcji z moralnym przesłaniem, broniące prawa do życia, a przy okazji uderzające w mit globalnego przeludnienia (tutaj raczej ten mit utwierdza).

Siedem sióstr (What Happened to Monday?), reż. Tommy Wirkola, Beliga, Francja, USA, Wielka Brytania, 2017.

sobota, 3 lutego 2018

„Blade Runner” schodzi na psy i inne ubiegłoroczne rozczarowania, cz. II


Najnowszy Blade Runner jest w moim mniemaniu po prostu zbijaniem kapitału na sławie kultowego poprzednika. Zgodzę się z tymi, którzy jak np. Tomasz Antoni Żak w otwierającym nowy cykl „Kultura na Tak” odcinku, zachwycają się wizualną stroną tego filmu. Jednak zbulwersowało mnie już porównanie do wspomnianego wyżej Tarkowskiego, zamieszczone przez kogoś na portalu społecznościowym. Pamiętam, jak mój kolega, miłośnik kina, uświadomił mi, że w filmach twórcy Stalkera natura jest po prostu... „naturalna”, że to nie jest nic polukrowanego, nic przesłodzonego, że te zdjęcia są wręcz naturalistyczne, jeśli można to tak powiedzieć, a zwalają widza z nóg, zapierają dech w piersiach. Z Tarkowskiego w dziele Denisa Villeneuve, reżyserującego „sequel”, pozostał może jedynie... pies. A inny rosyjski wątek to książka Nabokova w rękach hologramowej panienki. Reszta to efekt komputerowych efektów specjalnych, które przy obecnym zaawansowaniu technologicznym zwykły Kowalski już może albo za chwilę będzie mógł wykreować na swoim domowym komputerze. Jedyną przeszkodą może być jedynie brak talentu. Zestawienie tych efektów wizualnych z np. Stalkerem czy Nostalgią brzmi jak świętokradztwo.


Zdaniem Tomasza Antoniego Żaka Blade Runner 2049 jest wyciem o Boga, jest doświadczeniem pustki. Autor nawet robi nawiązanie pomiędzy Betlejem i narodzinami Chrystusa a wątkiem dziecka, które jest owocem związku Deckarda (człowieka – chyba niestety wątpliwości już zostały tu rozwiane) i Rachael (replikanta). Wspomina też o buncie replikantów (kiedy pojawił się ten wątek, wątek szykującego się buntu androidów Nexus 6, w widzowie kinie chyba musieli usłyszeć wydobywający się z mojej piersi mimowolny jęk zgrozy – szykuje się nam kolejny „sequel”!).




Otóż te wątki – i inne – były obecne w poprzednim filmie. Może nie wszystkie tak wyeksponowane, może podane w subtelniejszej formie, ale były. Tutaj pewne rzeczy są podane wręcz ordynarnie. Ot, choćby ślepy twórca Kuba Rozpruwacz (dajcie spokój!). Na dodatek ten „ślepy” nie jest tak naprawdę ślepy, bo ma możliwości techniczne lepsze niż nawet niejeden „widzący”. Aż dziwne, że korzysta z nich tylko w jednym epizodzie! Niekonsekwencja scenariusza, czy po prostu kolejna „wspaniała” symbolika? Jak już wspomniałem wcześniej ten motyw zresztą łączy film z Obcym. Przymierze Scotta. Ta sama niezdrowa, niemal sadystyczna fascynacja śmiercią i stwórczą mocą zarazem.


Jeśli ktoś ma wątpliwości co do tego, o czym piszę, proponuję, by porównał sobie i prześledził tylko jeden element – sceny walki. W Łowcy androidów to są po prostu sceny, których nie da się łatwo zapomnieć. A już ostatnia walka stoczona pomiędzy Royem Battym a Deckardem to zwyczajnie coś, co można oglądać wciąż na nowo – proszę zwrócić uwagę choćby na tę podkreślającą umieranie scenerię opuszczonego, popadającego w ruinę budynku, pustych pokoi, w których pozostało już tylko wspomnienie życia, ściekającej po ścianach wody! Poszczególne kadry! I nawet ten kiczowaty „gołąbek pokoju” wypuszczony z dłoni umierającego i recytującego Blake’a Batty’ego, który nagle w swym bezinteresownym akcie staje się człowiekiem, nie razi! A walka o życie i śmierć pozostałych replikantów? Pris, Zhora... To nie są zwykłe obrazy walki z typowego thrillera czy kina akcji! Co natomiast otrzymujemy w filmie Blade Runner 2049? Tylko nie rozśmieszajcie mnie tymi hologramami w scenie konfrontacji K z Deckardem!

W porównaniu z Łowcą androidów film Blade Runner 2049 jest pusty jak skarbonka na pieniądze łatwowiernych widzów.


Mógłbym z pewnością ten wątek ciągnąć, ale też blog i percepcja czytelników mają swoje ograniczenia. A poza tym, jak mawiali starożytni: sapient sat!


Blade Runner 2049, reż. Denis Villeneuve, Kanada, USA, Wielka Brytania, 2017.

piątek, 2 lutego 2018

„Blade Runner” schodzi na psy i inne ubiegłoroczne rozczarowania, cz. I


Skończył się styczeń, więc trzeba przyspieszyć wątek ubiegłorocznych podsumowań. Jeśli chodzi o miłośników dobrej fantastyki w kinie, to miniony rok 2017 był niestety rokiem rozczarowań. Trzy oczekiwane głośne premiery okazały się wielkim zawodem.



Może najmniejszy zawód sprawił film Obcy: Przymierze. Nie dlatego, by był to film dobry, ale dlatego, że po obejrzeniu wcześniejszego Prometeusza i po serii z cyklu Obcy trudno było się spodziewać czegoś innego oprócz krwawej jatki. Mimo to intrygującym wątkiem jest motyw androida mordującego twórców jego własnych twórców – tzw. „Inżynierów”, którzy w filmowej opowieści Scotta przynieśli życie na ziemię – a potem wciągającego w pułapkę ludzi i bawiącego się ich cierpieniem. Przy czym sam staje się jednocześnie stwórcą i katem. W dużej mierze przypomina to wątek z filmu Blade Runner 2049, o którym mowa będzie za chwilę. Generalnie widać w tym jakąś chorobliwą fascynację śmiercią, a także swego rodzaju bunt przeciwko Stwórcy, w którego sam Ridley Scott, jeśli dobrze się orientuję, nie wierzy. W tej makabresce zdaje się kryć jakaś osobista wściekłość, może rozpacz samego reżysera.



Drugim rozczarowaniem był Valerian i Miasto Tysiąca Planet. Zajawki tego filmu sugerowały przepyszną zabawę w stylu Piątego elementu (czy też raczej Piątego żywiołu – jak niektórzy słusznie zwrócili uwagę, że powinno tłumaczyć się tytuł tego filmu). Niestety zabrakło wybitnych kreacji aktorskich, choć wizualnie film skrzy się pomysłami (dlatego należy oglądać go w wersji trójwymiarowej) i są również przebłyski dawnego humoru – przezabawna sekwencja otwierająca cały film z piosenką Davida Bowiego w tle. Młodzi aktorzy nie tchnęli jednak życia w swoje role. Trudno uwierzyć np. w miłość tytułowego bohatera do jego pięknej towarzyszki. Już chyba android zagrałby to lepiej. W porównaniu z Valerianem wspomniany Piąty element był prawdziwym majstersztykiem, gdzie znakomite kreacje aktorskie, muzyka, obraz i kompozycja poszczególnych scen tworzyły jedną, wspaniałą całość.

Największym jednak rozczarowaniem był dla mnie osobiście Blade Runner 2049. I myślę, że dla większości miłośników dobrego i ambitnego kina science-fiction był to spory zawód. Oczywiście nie jestem tutaj obiektywny, bo od lat jestem zarówno fanem oryginalnego dzieła Ridleya Scotta, jak i prozy Philipa K. Dicka. Dlatego też sam pomysł zrobienia drugiej części tego kultowego obrazu budził we mnie sprzeciw i opory. Zobaczywszy jednak zapowiedzi filmu liczyłem, że może tym razem zostanę zaskoczony.

Zacznijmy od tego, że dzieło Scotta jest majstersztykiem pod każdym względem. Jest to przede wszystkim najlepsza adaptacja prozy Philipa K. Dicka do tej pory. Większości filmów opartych na powieściach lub opowiadaniach tego mistrza fantastyki po prostu czegoś brakuje. Od biedy może Incepcja by się obroniła, choć autorzy tego filmu nie wspominają o długu, jaki mają u P.K. Dicka, nie mówiąc już o tym, że nie jest to film oparty na konkretnym jego utworze. A poza tym w porównaniu z szaloną wyobraźnią Dicka sama Incepcja przypomina bardziej komputerową strzelankę – trzymającą w napięciu, to prawda, ale jednak strzelankę z przechodzeniem na kolejne poziomy.



Muzyka, gra aktorska, efekty specjalne (nawet jeśli niektóre z nich dzisiaj już powoli pokazują swoje niedoskonałości), kompozycja i sam scenariusz jako taki – to wszystko w Łowcy androidów (gdyż pod takim tytułem Blade Runner funkcjonuje w Polsce) tworzy wybitne dzieło filmowe, które śmiało można porównać do filmów takich mistrzów kina, jak np. Tarkowski. Nie bez kozery wspominam tutaj rosyjskiego reżysera, bo film Scotta nie jest po prostu li tylko filmem science-fiction osadzonym w wyimaginowanym Los Angeles przyszłości, to film dotykający ważnych pytań zarówno o Boga, jak i same człowieczeństwo oraz o odpowiedzialność człowieka za to, co (lub kogo) tworzy. Jest to więc film, w którym obecny jest wątek religijny. Jest też tak bliski autorowi Ubika wątek realności świata, w którym porusza się główny bohater, i wreszcie kwestia jego własnej tożsamości, co zwłaszcza widoczne jest w wersji reżyserskiej.

Notabene, co ciekawe, sam reżyser pominął w swoim filmie właśnie motyw religijny, który znajduje się w noweli Philipa K. Dicka. A mimo to trudno mieć o to do Scotta pretensje, gdyż zaryzykuję stwierdzenie, że może sam film jest nawet lepszy od oryginalnego utworu. A przecież, jak już powiedziałem, wątek religijny i tak jest w Łowcy androidów obecny. Zresztą Scott w sposób oczywisty nawiązuje zarówno do Starego Testamentu, jak i do Ewangelii.

Wreszcie zaletą filmu Ridleya Scotta było niedopowiedzenie. Pozostawienie pewnych wątków otwartych – a więc tajemnica. Tajemnica, z którą widz zostaje i tak naprawdę chce z nią pozostać sam na sam, nie chce dopowiedzeń. Nigdy nie przypuszczałem, że ktoś może nosić się z pomysłem kolejnej części tego kultowego obrazu. Ten film po prostu był doskonałą całością i taką powinien był pozostać!

Zmartwiłem się więc, kiedy się dowiedziałem o pomyśle zrobienia tzw. „sequela”. Ale wówczas – parę lat temu nie wydawało się, aby taki projekt miał szansę doczekać się realizacji. Tymczasem – niestety!

Obcy: Przymierze, reż. Ridley Scott, Australia, Nowa Zelandia, USA, Wielka Brytania, 2017.
Valerian i Miasto Tysiąca Planet, reż. Luc Besson, Belgia, Chiny, Francja, Niemcy, USA, Zjednoczone Emiraty Arabskie, 2017.
Blade Runner 2049, reż. Denis Villeneuve, Kanada, USA, Wielka Brytania, 2017.

czwartek, 1 lutego 2018

Dokąd zmierza Francja?


To dobre pytanie. Chłopcem do bicia w Europie jest ostatnio głównie Polska, bo... wiadomo: faszyzm czyli „kaczyzm”, zamordyzm, a poza tym... nietolerowanie łgarstw o holokauście. Tymczasem to, co dzieje się we Francji, coraz bardziej zdaje się zmierzać w kierunku „Roku 1984” George’a Orwella. Powolutku, powolutku i w końcu coś, co wydawało się, że upadło w krajach byłego bloku komunistycznego, powróci w innej formie do nas z Zachodu. Zresztą i u nas też się to sączy, jedynie zostało przyhamowane.

Po wprowadzeniu we Francji kar za zniechęcanie do aborcji, teraz zabroniono parlamentarzystom noszenia symboli religijnych. Ot, „państwo świeckie” czyli wolność w ograniczonym zakresie.