Trzeba przyznać, że chwyciło mnie to za serce. Zresztą sami
zobaczcie, jeśli jeszcze nie widzieliście:
środa, 28 lutego 2018
Do miłości trzeba trojga
Trzeba trojga, by powstała miłość, nie dwojga: ciebie i
ciebie oraz Boga. Bez Boga ludziom udaje się jedynie wydobyć to, co najgorsze w
każdym z nich. Kochankowie, którzy nie robią nic innego, tylko kochają się
nawzajem, wkrótce odkrywają, że nie ma nic więcej. Bez wierności czemuś
głównemu życie jest niekompletne.
wtorek, 27 lutego 2018
Wrocław europejskim miastem rowerowej bzdury
Pociągnijmy jeszcze temat Wrocławia, skoro o to miasto
zahaczyliśmy w poprzednim wpisie.
Na wstępie od razu mówię, że jestem jak najbardziej
zwolennikiem tworzenia ścieżek rowerowych. Ale ścieżek bezpiecznych, po których
mogłyby jeździć całe rodziny z dziećmi, nie obawiając się, że ich pociechy
wpadną pod koła przejeżdżającego obok auta.
Otóż we Wrocławiu panuje swego rodzaju ścieżkomania
rowerowa, tzn. władze miasta chyba od jakiegoś czasu bardzo pragną wpisać Wrocław
do czołówki miast w Europie z największą ilością ścieżek rowerowych, pokonując
przy tym w konkurencji zarówno Holandię, jak i Chiny Ludowe.
Popierałbym ten pomysł całym sercem, gdyby jego realizacja
była sensowna. Niestety! To, co się dzieje we Wrocławiu, to jakiś absurd. Te
ścieżki powstają w miejscach, w których teoretycznie nie powinny powstawać albo
gdzie można by je spokojnie utworzyć bez zabierania dodatkowego miejsca dla
ruchu kołowego.
Przykładów jest już sporo. Na przykład na ul. Zwycięskiej, w
miejscu które z rana akurat jest najbardziej zakorkowane, są aż dwie (sic!)
ścieżki rowerowe na krótkim odcinku ulicy, tak jakby tamtędy przejeżdżały całe
tłumy rowerzystów, spiesząc do pracy. Wprawdzie można spotkać tu dosyć często
Azjatów, ale raczej nie Chińczyków, tylko Koreańczyków lub Japończyków. I nie
na rowerach, tylko w samochodach i to tych droższych.
Aby sprawdzić, jak durnowate są te pomysły władz miejskich,
wystarczy zobaczyć, co się dzieje w centrum miasta. Weźmy znowu krótki
fragment. Ulica Stawowa na odcinku od ul. Kościuszki do ul. Piłsudskiego. Ruch
tutaj zawsze był nieco utrudniony ze względu na parkujące z jednej strony
samochody. Teraz dodano kolejne utrudnienie: na wcale nie tak szerokiej ulicy
wydzielono dodatkowo pas dla rowerzystów. Jak się tutaj teraz jedzie, najlepiej
widać, gdy jedzie autobus lub ciężarówka. Te pasy ruchu dla aut są po prostu
zbyt wąskie! Tworzy to sytuacje niebezpieczne, co szczególnie można zauważyć
przy skrzyżowaniu z ul. Piłsudskiego. Kiedy większy wóz staje po lewej stronie,
by skręcić w kierunku dworca, po prawej brakuje miejsca dla dwóch aut, by
przejechać bezkolizyjnie skrzyżowanie na wprost. Dodatkowo jest tu jakby uskok.
Jeden nieprzemyślany ruch i albo rowerzysta na samym krańcu po prawej wpada pod
koła auta, albo dochodzi do stłuczki.
Inny przykład: ul. Świdnicka na odcinku od ul. Piłsudskiego
do Opery. Tutaj to już jest prawdziwy galimatias. Oprócz ruchu aut, są jeszcze
tramwaje i autobusy komunikacji miejskiej, a teraz dodano do tego wszystkiego ścieżki
rowerowe, które można było spokojnie wytyczyć na szerokich chodnikach (są tam
jeszcze Arkady, gdzie z reguły podążają wszyscy piesi). Zatrzymujące się tu
autobusy nie mają zatoczki, co oznacza, że oczywiście zatrzymują się na tych
ścieżkach rowerowych zarówno z lewej, jak i z prawej strony. Pomijam już to, że
bardzo często blokują przy tym ruch i kierowca, który sobie tego nie uświadomi
w porę, zostaje na środku skrzyżowania z ul. Piłsudskiego. Obok budynku Renomy
zaś miejsca jest już naprawdę mało. Nie dość, że zatrzymują się tu tramwaje, to
jeszcze trzeba uważać na jadących z boku rowerzystów. Zresztą, żeby opisać ten
cały mętlik tu wytworzony, trzeba by było lepszego pióra niż moje. Naprawdę,
dużo odwagi muszą mieć cykliści, by tędy jechać na rowerze.
I dodajmy jeszcze jeden przypadek. Na ulicy Kamiennej, w
miejscu, w którym ulica ta nie była remontowana chyba od czasów PRL-u,
wytyczono ścieżki rowerowe. To jest naprawdę kuriozalne, gdyż wydaje się, że
najpierw trzeba byłoby tu poprawić stan bezpieczeństwa ruchu kołowego i po
prostu wyremontować samą ulicę, może tworząc przy okazji ścieżki rowerowe tam,
gdzie jest ona wystarczająco szeroka. Wydaje się pieniądze nie na to, co
trzeba.
Gdyby to była tylko moja opinia, to uznałbym, że jestem po
prostu uprzedzony do obecnych władz miasta, ale z reguły każdy, z kim
rozmawiam, przyznaje mi rację. Obojętnie, czy są to zapaleni rowerzyści, czy
zwykli kierowcy, którzy co rano podążają do pracy autem. W wielu miejscach
ścieżki rowerowe utrudniają ruch, stwarzają sytuacje niebezpieczne, nie mówiąc
już o tym, że są i takie miejsca, gdzie ścieżka nagle się urywa i tak naprawdę
rowerzysta, by przestrzegać przepisów, musi albo zsiąść z roweru, albo zjechać
na ulicę, albo łamiąc przepisy jechać po chodniku.
Notabene nie rozumiem, dlaczego nie ułatwić by ludziom życia
i nie zezwolić na ruch rowerowy po prostu po chodnikach. Jedynym warunkiem
byłby szacunek ze strony rowerzystów do pieszych i w razie jakiejś kolizji to
na rowerzystę spadałaby główna odpowiedzialność. A przy tym kierowcy spieszący
do pracy rano nie klęliby na zawalidrogę, który blokuje jeden pas ruchu.
Mam jakąś wątłą nadzieję, że może przy kolejnych wyborach
lokalnych się coś zmieni i ster rządów w tym mieście obejmie ktoś
rozsądniejszy. Tymczasem, gdyby komuś strzeliło do głowy jechać po tych
ścieżkach rowerowych z dziećmi, to ostrzegam – może się to skończyć fatalnie.
poniedziałek, 26 lutego 2018
Wrocław europejskim miastem... no cóż... ten, tego...
Nie pamiętam już kto to, czy to Peter Kreeft, czy może Andre
Frossard, zwrócił uwagę na fakt ciekawej ewolucji w cywilizacji europejskiej:
od koncentracji na Bogu do koncentracji na swoim własnym pępku.
Cóż, ta ewolucja postąpiła dalej i teraz to już nie jest
nawet koncentracja na własnym pęku („prawo do własnego brzucha”!), ale
koncentracja na własnych... no tak... genitaliach.
Przy okazji dorabia się do tego wszelkiego rodzaju
ideologie. Ot na przykład pewna wrocławska „artystka” (a w każdym razie
informacja o niej jest na wrocławskiej stronie), o której dowiedziałem się z bloga Coryllusa (podaję tylko ogólny link do bloga Coryllusa, aby nie robić
niepotrzebnej reklamy tej pani) wpadła na pomysł „oryginalnych” warsztatów pt.
„Narysuj swoją cipkę” (sic!).
Po książeczkach typu „Podręcznik obsługi penisa”, „Wielka
księga cipek”, „Monologi waginy” itp. mamy wreszcie też i warsztaty rysowania
swoich organów płciowych. Super! Czekam teraz na to, aż jakaś „męska, szowinistyczna
świnia” zaproponuje coś podobnego dla panów. Nie, nie! Nie zapiszę się.
Oczywiście dorobiono do tego stosowną ideologię. Ma to
rzekomo „pomagać odzyskać kobiece ciało na wielu płaszczyznach”, a sama autorka
pomysłu walczy „o prawo kobiet do samostanowienia i o wolną, dziką puszczę” i
tym podobne bzdury. Nie będę się nawet pytał o jaką puszczę chodzi.
Przy okazji pani owa stwierdza z goryczą: „jesteśmy otoczone
przez anonimowe penisy które spozierają na nas z murów, ścian szaletów i
przystanków autobusowych. Penisy dominują naszą przestrzeń publiczną. W ten
sposób manifestuje się męskie ego” (pisownia oryginalna). Zapewne chodzimy
innymi ścieżkami, jeździmy innymi ulicami, bo ja jakoś głównie widzę bazgroły,
które nazywa się graffiti, a żadnych penisów dawno chyba już nie widziałem na
murach. W każdym razie doskonale widać, jaka jest główna obsesja tej „artystki”.
Tu zdaje się być też ogromna potrzeba u tej pani męskiego narządu płciowego,
który by nie był anonimowy.
Notabene pani chce żeńskie narządy płciowe wyzwolić wreszcie
z majtek. To się chyba kiedyś nazywało ekshibicjonizmem, jeśli się nie mylę, a
nie sztuką. Ciekawe, czy ta „artystka” dostaje na swoje obsesje dotacje z
kieszeni podatnika?
sobota, 24 lutego 2018
Czy Grzegorz Schetyna jest Jazonem?
Mój stosunek do PO jest od dawna negatywny. Wprawdzie miałem
kiedyś jakieś złudzenia, że partia ta może uczynić coś dobrego dla Polski – po
pierwszych wygranych przez nich wyborach. Niewielkie, ale miałem. O święta
naiwności! Wyobrażałem sobie na przykład, że może dotrzymają słowa i obniżą i
uproszczą podatki! Że faktycznie sprywatyzują służbę zdrowia! Że może ułatwią
funkcjonowanie małym firmom! (tak, tak – jedno okienko! I tyle?)
Mimo więc, że moja ocena tej formacji jest hipernegatywna
(już nawet post-komuchy wypadają uczciwiej na ich tle), to pomysły ich członków
co rusz nie przestają mnie zaskakiwać.
Pisałem już o pomniku smoleńskim, który dopiero ma powstać,
a już grozi się jego rozebraniem. Wydawało mi się, że to jakiś kretyn się
wyrwał, choć znałem przecież pogląd PO na sprawę Smoleńska od samego początku.
Ale nie, nie wyrwał się, on w tym tkwi.
Teraz z kolei PO proponuje kolejne działania, które trudno
ocenić inaczej, jak jako wymierzone w Polskę. Chciałbym wierzyć, że oni są
tylko tak naiwnie zapatrzeni w Unię Europejską, że jest ona dla nich symbolem
wszystkiego najlepszego, co cywilizacja nieść może. Chciałbym. Czytuję sobie
jednak w wolnej chwili 2 Księgę Machabejską i jakoś mi to tak bardzo aktualne
się wydaje, tak bardzo na czasie. Zaiste warto czytać Biblię i dla ducha, i dla
nauki!
Drżę jednak na myśl, że mogłoby dojść do kolejnego
powstania. Że współcześni Machabeusze mogliby uciec się do radykalnych środków w obronie Polski, wiary i tradycji. Bo potem to już pewnie
tylko zaorano by tę ziemię i postawiono tabliczkę: „Tu kiedyś była Polska”.
No chyba że Pan Bóg wynagrodziłby gorliwość i wiarę w Nim
pokładaną.
piątek, 23 lutego 2018
Abp. Fulton J. Sheen o pysze
„Nie ma na świecie nic trudniejszego do
przezwyciężenia niż pycha intelektualna. Gdyby bitwy miały być prowadzone przy
jej użyciu zamiast oręża, nie mógłby się przebić żaden pocisk”.
Fulton J. Sheen, Siedem grzechów głównych, tłum. Małgorzata
Figurna-Rogalińska, W drodze, Poznań 2018.
czwartek, 22 lutego 2018
To nie Polska
Zadziwiające, że dożyłem czasów, kiedy trzeba głosić i powtarzać tak oczywiste prawdy...
środa, 21 lutego 2018
wtorek, 20 lutego 2018
Zabójcza logika, czyli staruszek podłączony do respiratora nie jest człowiekiem
Myszkując po Internecie natknąłem się przez przypadek na
tekst pewnego dziennikarza z portalu Huffington Post. Nie będę podawał linku,
bo nie zamierzam robić mu reklamy. Kto zechce i tak znajdzie. Nie wiem, kiedy
tekst został napisany, ale z jego treści wynika, że jeszcze przed legalizacją
aborcji, czyli mordowania nienarodzonych dzieci w łonach matek w Chile
(komentarz odnosi się właśnie do sytuacji w tym kraju przed nieszczęsną
„reformą” prawa).
To, co mną wstrząsnęło, to „prosta” i „żelazna logika” tego
człowieka. Oto, jak pisze on o nienarodzonym dziecku: „Urojeniowym myśleniem
jest, że embrion to istota ludzka. Embrion to tylko embrion i nie może przeżyć
bez ciała swojej matki, co sprawia, że krytyczne myślenie o aborcji jest
proste: jesteśmy właścicielami naszych ciał i ani rząd, ani Kościół nie ma
żadnej jurysdykcji czy czegoś do powiedzenia, co z nim robimy.
Gdy już oddycha niezależnie poza łonem matki, ma prawa, ale
nim embrion stanie się istotą ludzką, jest częścią ciała matki. Problem z
ludźmi, którzy wysuwają argumenty przeciwko temu, jest taki, że myślą emocjami,
zamiast logiką. Aborcja jest smutnym, ale czasami koniecznym wydarzeniem, matka
powinna mieć wolność wyboru, co dzieje się w jej własnym ciele”.
Stosując jego tok myślenia, pozbawiony „emocji” i kierujący
się „logiką”, należałoby uznać, że staruszek czy człowiek z niewydolnością płuc
podłączony do respiratora nie jest już istotą ludzką, tylko... no właśnie – czym?
Respiratorem? Więc jeśli go odłączymy, to nie popełniamy zabójstwa! Proste!
Prawda?
Jedźmy więc dalej. Co z pacjentami, którzy wymagają
regularnych dializ? Ich nerki są niewydolne. Bez dializy nie mogliby przeżyć,
bo w ich krwi nagromadziłyby się zabójcze toksyny. Są jeszcze ludźmi czy już
nie? Przecież bez dializatora nie przeżyją. Są więc częścią dializatora?
Odłączenie ich na zawsze i skazanie na śmierć „jest smutnym, ale czasem
koniecznym wydarzeniem”?
Reszty bzdur w jego tekście o rzekomym „wyzwoleniu” kobiet,
jakie miały przynieść antykoncepcja i aborcja, nie chce mi się nawet
komentować. Z pewnością wyzwoliły one tego pana z jednego – z człowieczeństwa.
poniedziałek, 19 lutego 2018
Niezwykła książeczka Fultona J. Sheena na Wielki Post (i nie tylko)
Jeśli ktoś szuka dobrej lektury duchowej na Wielki Post (ale
nie tylko), to powinien koniecznie sięgnąć po tę niewielką, starannie wydaną
książeczkę arcybiskupa Fultona J. Sheena. „Kalwaria i Msza Święta” cieszy oko
ładnym opracowaniem graficznym, ale jeszcze bardziej zawartością, która jest
prawdziwą ucztą duchową.
Coraz więcej książek amerykańskiego biskupa jest dostępnych
po polsku i wreszcie czytelnik, który nie zna angielskiego, może się zapoznać z
dorobkiem jednej z najwybitniejszych postaci Kościoła katolickiego XX wieku.
Sam abp. Sheen niewątpliwie był postacią nietuzinkową. Dość wspomnieć, że w
swoim czasie był czymś w rodzaju... celebryty. Przed wojną prowadził niezwykle
popularną audycję radiową w stacji radiowej NBC, po wojnie zaś program
telewizyjny nadawany co tydzień – „Life is Worth Living” i „The Fulton Sheen
Program”. Te programy były ponoć tak popularne, że zwłaszcza w katolickich
miejscowościach wymierały ulice w godzinach ich nadawania. Zresztą dowodem może
być nagroda Emmy, którą Sheen otrzymał w kategorii Wybitna Osobowość
Telewizyjna. Nagrania tych występów, a przynajmniej ich część, można znaleźć w
Internecie. Jeśli ktoś zna język angielski, to naprawdę warto obejrzeć i
posłuchać.
Jeśli komuś użyte przeze mnie słowo „celebryta” od razu się
źle kojarzy, a zwłaszcza w przypadku duchownych Kościoła katolickiego – gdyż
przypomina mu się ksiądz fotografujący z operetkowym satanistą, albo inny
kapłan w wulgarnych słowach wypowiadający się o obecnym rządzie, czy też
duchowny kpiący z modlitwy – wówczas muszę zaznaczyć, że Sheen nie ma z tym nic
wspólnego. Bardziej już z postaciami takiego formatu jak święty papież Jan
Paweł II. Zresztą powinniśmy nazywać arcybiskupa czcigodnym sługą Bożym, gdyż w
roku 2012 Benedykt XVI zatwierdził dekret o heroiczności jego cnót. Miejmy
nadzieję, że dożyjemy ogłoszenia go świętym.
Wróćmy jednak do tej niewielkiej książeczki. Jeśli ktoś chce
zrozumieć czym jest Msza Święta, jaki jest sens Kalwarii i jak jedno ma się do
drugiego, koniecznie powinien przeczytać „Kalwarię i Mszę Świętą”. W siedmiu
rozdziałach, które odpowiadają siedmiu częściom Mszy Świętej i Siedmiu Ostatnim
Słowem Chrystusa, Sheen w błyskotliwy, przenikliwy i pełen pasji sposób
wyjaśnia sens tego wszystkiego. Tradycjonaliści z pewnością bardzo chętnie
oddadzą się tej lekturze, gdyż jak zaznacza biskup Mering we wstępie, autor
„pisał swoją pracę o sprawowaniu Eucharystii według innych przepisów
liturgicznych”, tych sprzed reformy po Soborze Watykańskim II. Dodam, że słowo
„praca” może nieco odstraszać czytelników, gdy w rzeczywistości jest to rzecz
porywająca, a nie po prostu nudnawa rozprawa naukowa, pełna przy tym trudnych
słów i skomplikowanych wywodów.
Generalnie jednak są to bardzo głębokie refleksje, które bez
wątpienia wielu pomogą uczestniczyć bardziej świadomie w coniedzielnej Mszy
Świętej. I to zarówno tradycjonalistom, jaki i większości przyzwyczajonej do
Mszy posoborowej. Mnie szczególnie ujęła refleksja o składaniu własnych
cierpień w ofierze, na wzór Chrystusa, jak i przypomnienie, że nie można we
Najświętszej Eucharystii uczestniczyć tylko przyjmując. Bo przecież miłość
zakłada wzajemne obdarowywanie. Jak pisze arcybiskup Sheen bezceremonialnie:
„Gdybyśmy w ciągu naszego życia przystępowali do Komunii Świętej jedynie po to,
aby przyjąć Boskie Życie, aby je odebrać i nie zostawiali nic w zamian,
bylibyśmy pasożytami na Mistycznym Ciele Chrystusa”.
Zapewniam, że takich refleksji jest w tej niewielkiej
książeczce więcej i z pewnością każdy odkryje coś dla siebie nowego.
Można tę książeczkę przeczytać w ciągu jednego dnia (tak
trudno się od niej oderwać – co jest też bez wątpienia zasługą tłumaczki –
Izabelli Parowicz), ale myślę, że warto czytać ją powoli z namysłem i często do
niej wracać. Sam układ, z klarownym podziałem na siedem rozdziałów i
jednocześnie wyodrębnieniem poszczególnych akapitów, które tworzą jakby osobne,
choć połączone logiką wywodu, cząstki, jest bardzo dla takiej lektury wygodny.
Sam przeczytałem całość dwa razy i wciąż mam ochotę sięgać po tę książeczkę
ponownie, choćby po to, aby przeczytać choć jeden fragment raz jeszcze,
zastanowić się, lepiej zrozumieć sens cierpienia Chrystusa. Notabene te
rozważania arcybiskupa Sheena mogą również bardzo pomóc w kontemplacji przy np.
modlitwie różańcowej.
Aby nie być gołosłownym, przytoczę na zakończenie kolejny
passus, który szczególnie mnie ujął (choć takich mógłbym wskazać jeszcze
więcej). A zachwycił mnie on zaskakującą interpretacją słynnego cytatu z
Ewangelii. Tutaj, jak w soczewce, uwidacznia się błyskotliwość i geniusz
Sheena. Tak oto pisze o triumfalnym wjeździe Chrystusa do Jerozolimy:
W Jego uszach brzmiały okrzyki, rzucano Mu liście
palmy pod stopy, a powietrze rozbrzmiewało hosannami na cześć Syna Dawidowego i
chwałą Króla Izraela. Tym, którzy uciszali oddających Mu cześć, nasz Pan
przypomniał, że gdyby te głosy zamilkły, kamienie wołać będą. To wtedy
narodziły się gotyckie katedry.
Czyż nie jest to genialne? Te gotyckie katedry wciąż wołają
w Europie. Choćby Boga wymazano z konstytucji, choćby próbowano usuwać Go ze
szkół, urzędów i miejsc pracy – one wciąż wołają, wciąż stoją kierując swym
smukłym pięknem wzrok człowieka ku Niebu i ku Ofierze Chrystusa.
Abp. Fulton J. Sheen, Kalwaria i Msza Święta,
tłum. Izabella Parowicz, Wydawnictwo Diecezjalne i Drukarnia w Sandomierzu,
Sandomierz 2017.
sobota, 17 lutego 2018
„Luter i rewolucja protestancka” – ten film z pewnością nie dostanie „Feniksa”
Nowy rok nie jest już taki nowy, ale pociągnijmy jeszcze
wątek podsumowań i ubiegłorocznych wydarzeń kulturalnych. Otóż sądzę, że jednym
z najważniejszych była listopadowa premiera filmu dokumentalnego Grzegorza
Brauna „Luter i rewolucja protestancka”. Jest to film zrobiony z okazji
okrągłej 500-letniej rocznicy rewolucji protestanckiej, która doprowadziła do
katastrofy – zniszczenia jedności Europy i podziału, którego ani czas ani
podejmowane przez różnych ludzi próby nie zaleczyły. Raczej możemy oglądać
kolejne etapy zaczętej wówczas destrukcyjnej rewolty przeciwko Kościołowi i
cywilizacji przezeń stworzonej.
Film Brauna jest ważny z kilku powodów. Niewątpliwie jest to
kolejne dzieło reżysera, które jest przykładem jego mistrzostwa w opowiadaniu
językiem filmu dokumentalnego o historii. Widzowie, którzy śledzą dokonania
reżysera, wiedzą już mniej więcej, czego można się spodziewać: że na przykład
film będzie umiejętnie łączył zdjęcia archiwalne, wywiady ze specjalistami z
dynamicznym sposobem opowiadania, znakomitą muzyką i przede wszystkich
kreskówkami, które są szczególnym rysem tych filmów. Jeden z amerykańskich
dziennikarzy katolickich zwrócił uwagę, że sam początek filmu Brauna (użyty
jako „trailer”), gdzie wykorzystano właśnie animację w „komiksowej stylistyce”,
mówi już wystarczająco jasno, o czym jest film. Nie trzeba słów i wyjaśnień.
Jednak widz przyzwyczajony do języka filmowego Brauna odnajdzie w „Lutrze...”
również nowe elementy. Takim jest zastosowanie drona do zdjęć w plenerze. Tę
nową technikę twórcy (bo sam reżyser zwraca uwagę na ogromny wkład zespołu,
który z nim współpracował) wykorzystali znakomicie. W pierwszym momencie nawet
dziwiłem się, jak zrobiono te ujęcia z helikoptera i dopiero po chwili
uświadomiłem sobie, że zastosowano nową technikę.
Po raz kolejny też autor „Marszu wyzwolicieli” odkłamuje
dzieje Europy i pokazuje je tak, jak nie przedstawiają ich podręczniki w
szkołach czy na uniwersytetach. Wcześniejszym przykładem był np. „Marsz
wyzwolicieli” i „Defilada zwycięzców”, w których to filmach reżyser wyszedł
poza stereotypowe spojrzenie na przyczyny wybuchu II wojny światowej, pokazując
prawdziwego sprawcę, o którym się nie mówi – Związek Sowiecki i tow. Stalina. A
to wszystko zostało przy tym logicznie udokumentowane i poparte dowodami.
Z tego też powodu „Luter i rewolucja protestancka” należy do
filmów, które koniecznie trzeba zobaczyć. Powiedziałbym, że jest to pierwszy i
podstawowy powód, jeśli pominąć wartości artystyczne najnowszego dzieła
Grzegorza Brauna. Jesteśmy oto bowiem świadkami dziwnych scen, które jeszcze
sto lat temu dziwiłyby i gorszyły publicystów i intelektualistów katolickich, a
także zwykłych wiernych. Dostojnicy kościelni, nie pomijając papieża, próbowali
przekonywać w zeszłym roku wiernych, że należy w jakiś sposób uczcić
reformację, że intencje samego Lutra były dobre, że przecież w Kościele działy
się wówczas rzeczy złe itp., itd. W Polsce na przykład arcybiskup Ryś napisał
całkiem niedawno list do ewangelików przepraszając ich za „nieszczęsną debatę i
decyzję Sejmu”, który dzięki odwadze posłanki Anny Siarkowskiej nie uchwalił
rezolucji upamiętniającej 500-lecie reformacji (notabene dziwny jest już sam
fakt stosowania wielkiej litery w słowie „reformacja” przez katolicki portal,
który o tym informował). Ten list jest naprawdę czymś kuriozalnym, jeśli
chcecie, znajdźcie go i przeczytajcie, a potem obejrzyjcie film „Luter i
rewolucja protestancka”.
Grzegorz Braun sięga w swoim filmie do dokumentów, przytacza
autentyczne wypowiedzi Lutra, rozmawia z duchownymi, profesorami, publicystami,
także nawróconymi na katolicyzm byłymi protestantami. Docieka, bada, pyta,
szuka. W swoich poszukiwaniach objechał spory kawałek Europy. Sięgnął też do
źródeł, które podważają oficjalną i przyjętą, także przez katolików, narrację.
Obraz ojca reformacji, a także samego przebiegu rewolty protestanckiej i jej
opłakanych skutków, jaki się wyłania z tego znakomitego dokumentu, jest po
prostu wstrząsający. Podważający także to, co arcybiskup Ryś napisał w swoim
liście. Może więc arcybiskup zdobyłby się na poważną debatę z reżyserem i tymi,
którzy negatywnie oceniają zarówno Lutra, jak i samą reformację? Nie sądzę, by
tak się stało.
I to jest właściwie drugi powód, dla którego warto ten film
zobaczyć i zakupić na własność płytę DVD. Otóż jestem przekonany, że najnowsze
dzieło Brauna, choć w pełni na to zasługuje, nie dostanie np. nagrody „Feniks”,
choć dostał ją film „Eugenika” w roku 2012. Jednak nawet wówczas widz był
świadkiem tak gorszących scen, jak tłumaczenie się Stowarzyszenia Wydawców
Katolickich z faktu przyznania tej nagrody i wyjaśnień, że nie dostał jej
reżyser, tylko Dom Wydawniczy „Rafael”. Jak możemy w tamtym haniebnym
oświadczeniu przeczytać: „nagrodzone zostało przesłanie filmu broniącego
ludzkiego życia, a nie jego reżyser, a tym bardziej jego prywatne poglądy”.
Ładnie oddzielono tutaj autora od jego dzieła!
„Luter i rewolucja protestancka” to ogromny sukces całego
zespołu pracującego nad tym dokumentem i samego reżysera, jego determinacji i
niezłomności. Mimo milczenia przez prasę katolicką o tym filmie („prawda was
wyzwoli”) oraz cenzury (przykład można znaleźć na moim blogu, gdzie tzw.
„trailer” filmu jest niedostępny, bo usunął go portal YouTube), cieszy się on
ogromną popularnością. I co ciekawe jest wyświetlany do tej pory na bezpłatnych
seansach. Samo dzieło zostało zrobione bez żadnych dotacji państwowych, na
które Braun (obraziwszy sobie „wszystkie sklepy”) nie mógł nawet liczyć. A mimo
to udało mu się ten film ukończyć i zebrać zakładaną sumę pieniędzy z nawiązką.
A wszystko dzięki setkom darczyńców, którzy sponsorowali ten film z własnej
kieszeni i z własnej woli. Grzegorz Braun udowodnił, że można zrobić znakomity,
dopracowany film dokumentalny bez wiszenia u klamki państwowego mecenasa.
Dodajmy tutaj np., że autor dotarł do wybitnych postaci świata nauki, Kościoła
i publicystyki katolickiej (rozmawiał m.in. z kard. Gerhardem L. Mullerem,
prof. Massimo Viglione, prof. Roberto de Mattei, ks. prof. Tadeuszem Guzem,
dziennikarzem Michaelem Vorisem, prof. Grzegorzem Kucharczykiem itd.).
Zachęcam do nabycia tego filmu z dołączoną, bogato
ilustrowaną książką, która zawiera teksty reżysera i jednocześnie stanowi
okładkę. Naprawdę warto. Dobrze by było, gdyby trafił się jakiś bogaty
katolicki sponsor, który wykupiłby cały nakład filmu i rozdał dziatwie szkół
średnich i istniejących jeszcze gimnazjów. Warto też kupić dodatkową kopię, by
wręczyć ją np. księdzu proboszczowi lub swojemu przyjacielowi czy bliskiemu
krewnemu.
„Luter i rewolucja protestancka”, reż. Grzegorz Braun,
Fundacja Osuchowa, Warszawa 2017.
piątek, 16 lutego 2018
Trzy anioły śmierci mówią, że zabójstwo dziecka jest OK
Do Abrahama przyszedł w gościnę Pan w postaci trzech
aniołów, którzy oznajmili mu, że za rok będzie miał syna. Pięknie przedstawił
to Andriej Rublow w swojej słynnej ikonie. W okręgu, który tworzą Goście
Abrahama jest miejsce dla każdego z nas, także tego, który się jeszcze nie
narodził. Proszę stanąć przed tą ikoną i sprawdzić, jeśli ktoś nie wie, o co chodzi.
Czasopismo pań wyzwolonych umieszcza na swojej okładce trzy
anioły śmierci, które mówią kobietom, że „aborcja jest OK”. W tej „ikonie” nie
ma miejsca dla „nieproszonych” gości.
czwartek, 15 lutego 2018
środa, 14 lutego 2018
Ze strachu opuścili Miłość...
Właśnie dzisiaj, w Środę Popielcową, mocno uderzyło mnie
zdanie z Ewangelii św. Mateusza przytoczone w książce, którą akurat czytam:
Wtedy wszyscy
uczniowie opuścili Go i uciekli.
Jest to chyba jedno z bardziej wstrząsających zdań w
Ewangelii. Miłość została nagle opuszczona przez wszystkich. Odkupiciel
pozostał zupełnie sam. Jeszcze chwilę temu byli z Nim. Jeszcze minutę – dwie
temu Piotr sięgnął po miecz w Jego obronie. Teraz Chrystus został zupełnie sam
wśród swoich nieprzyjaciół, którym dał się pojmać.
Tak silny był strach, że porzucili Stwórcę. Strach przed
czym? Przed bólem, cierpieniem, śmiercią?
Środa Popielcowa przypomina nam właśnie o śmierci. Każdego
ona czeka, nawet jeśli próbuje to wyprzeć ze świadomości. Może warto się nad tym chwilę zastanowić? Tak silny bywa przed nią lęk, że porzucamy Miłość? Ale
przecież tylko Ona – Słowo Boga może nas ocalić.
Apostołowie „opuścili Go i uciekli”, a powinni byli pobiec,
przylgnąć do Niego! Lecz oni widzieli tylko zbliżającą się śmierć.
wtorek, 13 lutego 2018
Trzy stygmaty Elona Muska?
Ponieważ nie oglądam telewizji, niektóre wiadomości
docierają do mnie z opóźnieniem, choć niby powinny docierać szybciej, bo dość
regularnie przeglądam główne portale informacyjne.
Tak więc z opóźnieniem dotarła do mnie informacja o
wystrzeleniu najpotężniejszej do tej pory rakiety kosmicznej. Nie ukrywam, że
oglądałem to z pewną ekscytacją. Wizja zdobywania kosmosu wydaje się znów
realizować na naszych oczach. Wyobraźnia autorów science fiction trochę
przerosła rzeczywiste możliwości ludzi. Mimo że mamy rok 2018 wciąż nie ma baz
na Księżycu, nie latamy na Marsa, nie wylecieliśmy też jeszcze poza nasz własny
układ słoneczny.
Choć trzeba przyznać, że w pewnych dziedzinach rzeczywistość
przerosła z kolei to, co pisarze fantastyki sobie wyimaginowali. Niektóre ich
pomysły przy faktycznym postępie np. w elektronice wydają się z dzisiejszej
perspektywy śmieszne.
Rozmach i wizja Elona Muska dają jednak nadzieję na to, że
coś ruszy w dziedzinie eksploracji kosmosu i może doczekamy się faktycznego
lądowania na Marsie, pierwszych baz na tej planecie, a także na Księżycu.
Dlaczego mnie to tak ekscytuje? Z różnych powodów. Ale
jednym z nich jest to, że bardzo przypomina mi to wizje z niektórych powieści
Philpa K. Dicka, gdzie pojawiają się postaci zwariowanych
biznesmenów-eksploratorów, którzy wyruszają w nieznane. Tak jest na przykład w
powieści „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha”.
Richard Branson czy Elon Musk bardzo mi się kojarzą z tymi
fikcyjnymi bohaterami. Może po raz kolejny potwierdzą, że jednak to duch
przygody, wizja, inwencja i przedsiębiorczość jednostki są tym, co prowadzi do
przekraczania kolejnych granic w naszym poznawaniu świata materialnego. No i
jeszcze to auto posłane w kosmos...
Teraz zobaczymy, czy do końca roku faktycznie dwóch turystów
poleci dookoła Księżyca, jak zapowiedział już Elon Musk. Może nastąpi wreszcie
jakieś przyspieszenie?
A na koniec pewne nagranie z kosmosu:
poniedziałek, 12 lutego 2018
Autorzy, których nigdy nie przeczytam. Przypadek IV – Szczepan Twardoch
Szczepan Twardoch różni się od wspomnianych już poprzednio
pisarzy tym, że na tym blogu się parę razy pojawił. Jako autor omawianych tu
książek. A więc nie jest tak, bym znał tylko drobny fragment jego twórczości.
Te moje „recenzje” były pewnie naiwne, gdy patrzę teraz na
nie z perspektywy czasu. Lubię dobrą fantastykę, choć nie czytuję jej tak
często, jak to było w czasach młodości i nie mam też za bardzo orientacji co do
najnowszych polskich wytworów z tego gatunku. Jednak Twardocha czytałem właśnie
z tego powodu, a także dlatego, że był „nasz”, co w zasadzie jest nieco
głupawym kryterium. Z miejsca bowiem jesteśmy gotowi przyznać parę punktów
więcej czemuś, co w innym przypadku może nie zwróciłoby naszej uwagi. A
przynajmniej nie aż tak bardzo.
Chyba ostatnim tekstem, jaki zamieściłem o jego twórczości (nie mówię, że o osobie),
było omówienie zbioru opowiadań „Tak jest dobrze”. Potem, kiedy Twardoch
„wreszcie” dostał się na salony, a nawet do „Pudelka”, bo zaczęła się liczyć
„tylko literatura” i za lekturę jego książek zabrali się ludzie, którzy inaczej
nigdy nie sięgnęliby np. po „Frondę” czy „Christianitas”, dałem sobie spokój.
Nie muszę chyba dodawać, że „Morfiny” już nie czytałem. Choć przyznam, że parę razy
brałem tę książkę do ręki i odkładałem z westchnieniem, patrząc na cenę i
czując niesmak z powodu wolty autora.
Kiedyś Twardoch napisał wzruszające opowiadanie o Polsce dla
pisma „44/Czterdzieści i Cztery”. Teraz twierdzi, że nie jest Polakiem, tylko
Ślązakiem. Zresztą nie wiem, może ostatnio znowu zmienił zdanie, bo już jego
kariery nie śledzę. W polskich programach pewnie promuje się tylko dlatego, że
rynek śląski byłby nieco ciut za mały i biedny artysta nie mógłby wyżyć, a
wszak wiadomo – liczy się tylko literatura. Swoje książki zapewne od razu pisze
po polsku, aby zaoszczędzić na tłumaczu i samemu (oprócz wydawnictwa i sieci
dystrybucji) czerpać zyski z własnej twórczości. A że głupi Polacy chcą to
kupować... Ciekawe, czy sam przetłumaczy swoje książki na śląski czy może już
pozwoli, by zajął się tym jakiś lokalny patriota?
Widocznie Twardoch sobie w którymś momencie uświadomił, że
ma już dość biedowania na prawicy w „konserwatywnym” grajdołku. Literatura
zaczęła być tak naprawdę coraz bardziej na pierwszym miejscu chyba wówczas, gdy
jego teksty zaczęły się pojawiać na łamach „Polityki”. Pamiętam, że wielu to
zaskoczyło, choć pewnie jeszcze jego czytelnicy się łudzili, że to taki „nasz”
koń trojański w piśmie wroga. O słodka naiwności!
Jeśli ktoś chce prześledzić ewolucję Twardocha, proponuję,
by sobie zrobił mały eksperyment i przejrzał zdjęcia pisarza dostępne w sieci.
Znajdzie tam jeszcze tego pucołowatego młodzieńca w jakiejś szarawej, mało
eleganckiej koszulce i brzydkiej sztruksowej marynarce, włosach przyciętych na
„głupiego Jasia”. A teraz niech to porówna z najnowszymi zdjęciami... i...
prawda? Przecież mamy tutaj wspaniały „produkt medialny”! Te eleganckie
garnitury, krawaty, okulary, szaliczki, sweterki, ułożenie włosków ze spadającą
grzywką albo zaczesanie na żel do tyłu, te pozy! Słowem Twardoch „idzie z
czasem, postępem, osiągnięciami techniki”... Ba! Znalazłem nawet zdjęcie autora
„Morfiny” z tatuażem! To naprawdę „twardy” facet! Może nieźle przyp...lić. A i
umie posługiwać się bronią!
I nie chodzi mi o to nawet, bym się czepiał tych garniturów.
Sam lubię dobrze skrojony garnitur, elegancki płaszcz zamiast kurtki, ładne
czarne buty z czubem. Nawet klasyczny czarny kapelusz, zamiast durnowatego
kapelusika czy czapki. Dlaczegóż to np. konserwatywny dziennikarz, polityk czy
publicysta miałby wyglądać jak półtora nieszczęścia? Hodując przy tym brzuszek
piwosza. No cóż, ale przecież to wszystko kosztuje... A wiadomo – najważniejsza
jest literatura.
Gdyby na przykład taki Gabriel Maciejewski to sobie
uświadomił, może przestałby biedować, własnym sumptem wydając swoje książki, i
wkrótce ujrzelibyśmy serię jego zdjęć w eleganckich wdziankach, opłaceni
styliści popracowaliby nad jego facjatą, pojawiłyby się propozycje reklamowania
drogich, ekskluzywnych aut, wywiady ukazywałaby się zarówno w „Wysokich
Obcasach”, „Newsweek-u”, jak i w jakimś porannym programie w TVN czy innym
Polsacie, a kolumnę z felietonem miałby nie tylko na swoim „marnym” blogu, ale
we wszelkich możliwych kolorowych i ambitnych czasopismach, „Twojego Stylu” nie
wyłączając, jego książki zaś osiągałyby zawrotne nakłady i sprzedawały się jak
ciepłe bułeczki, dzięki recenzjom w renomowanych pismach.
Że co? Że utraciłbym swoją niezależność? Proszę Państwa!
Wystarczy rzut oka na „dzielne” wypowiedzi Twardocha tu i tam w sieci (owszem,
zrobiłem to w trakcie pisania tego tekstu), a przecież tak inteligentny autor,
jak Maciejewski, szybko nauczy się, czerpiąc także wzór z autora „Morfiny”, jak
utrzymywać swoją „niezależność”. Ma już zresztą doświadczenie, tylko musi to
nieco „wyszlachetnić”, uładzić. To naprawdę nie jest trudna sztuka. Potem
będzie mógł mówić, że PiS-owcy uznają go za zwolennika PO, a wyborcy Tuska za
wrednego PiS-owca. Lewacy za „prawaka”, a „prawacy” za lewaka. Może będzie nawet
mógł zrobić wywiad-rzekę z jakimś muzułmańskim bokserem czy innym dżudoką.
Wystarczy też od czasu do czasu rzucić „odważną” uwagę, że np. porównywanie
obecnych rządów do PRL-u to debilizm, a nazwisko wciąż będzie na topie. Takie
„odważne” uwagi, to trochę jak bójka jakiejś celebrytki z koleżanką w klubowej
toalecie. Ważne, by mówili. Wszak literatura jest najważniejsza.
Teraz już wiecie, dlaczego już nigdy nie sięgnę po
Twardocha? Tak, wiem, to głupawe kryterium, ale obrzydzenie po prostu odrzuca
mnie od jego książek. I nic na to nie poradzę.
sobota, 10 lutego 2018
Ojciec i Władca niewolników – to nie jest ten sam Bóg!
Wspomniany już na tym blogu najnowszy numer dwumiesięcznika
„Polonia Christiana” warto kupić nie tylko dla bloku tekstów „Ofiary Amora i
Leticji”, ale także m.in. dla dołączonej do niego płyty „Czas świadectwa”.
Znajdują się na niej trzy filmy dokumentalne: wywiad z księdzem Tomaszem
Jegierskim, prezesem fundacji SOS Dla Życia, zatytułowany „Z krwi męczenników”,
wywiad z nawróconym na chrześcijaństwo muzułmaninem pt. „Odnalazłem Ojca” oraz
dodatek specjalny, film „Nienawiść”, który mówi o prześladowaniu chrześcijan.
Z pewnością warto obejrzeć wszystkie trzy. Jednak tutaj
chciałbym skupić się na wywiadzie z nawróconym muzułmaninem. Trochę także
dlatego, aby kontynuować poruszony już na blogu wątek muzułmański. Na początku
tego filmu dowiadujemy się, że jest to „świadectwo nawróconego wnuka
ajatollaha”. Były muzułmanin pozostaje anonimowy ze względów bezpieczeństwa, co
też jest charakterystyczne. Wskażcie mi bowiem byłego chrześcijanina, który by
się obawiał o swoje życie po nawróceniu na np. islam. Stawianie znaku równości
pomiędzy radykalnym islamem a radykalnym chrześcijaństwem jest po prostu
wyrazem bezmyślności. Najlepiej chyba zilustrował to jeden z memów krążących po
sieci. Przedstawiał on dwa zdjęcia. Na jednym byli radykalni muzułmanie –
uzbrojeni po zęby bojownicy dżihadu. Na drugim – radykalni chrześcijanie –
ubodzy braciszkowie zakonni w lichych habitach, boso. Czy trzeba coś więcej
dodawać?
Wywiad z nawróconym muzułmaninem jest oczywiście ciekawy
dlatego, że pokazuje bardzo dobrze mentalność wyznawców Allacha z pierwszej
ręki. To przecież były radykalny muzułmanin, który chciał zniszczyć Kościół
Chrystusa – dosłownie! Daje nam więc wgląd w świat tych, których niegdyś
nazywano „pohańcami”, pokazując ich sposób myślenia i działania.
Jednak to, co szczególnie zwróciło moją uwagę, to coś, co
również uświadomiło mi, jaka przepaść dzieli chrześcijan od uczniów Mahometa.
To coś po raz pierwszy tak dobitnie do mnie dotarło, kiedy oglądałem wywiad z
innym nawróconym muzułmaninem – Mario Josephem, byłym imamem, który odkrył
Chrystusa studiując... Koran. Jego wstrząsającą historię można poznać oglądając
film dostępny w sieci. Różnica może jest taka, że Mario Joseph nie wypowiada
się anonimowo, choć grożą mu śmiercią. Nawet jeździ po świecie i głosi słowo
Boże.
Jednak obu byłych muzułmanów łączy jedno – gorliwość. W obu
przypadkach ich poszukiwania i chęć służenia Bogu doprowadziły ich do
Chrystusa. Mimo napotykanych przeszkód, mimo błądzenia – zwyciężyła prawda.
Obaj poddali się Chrystusowi.
Ale łączy ich jeszcze jeden motyw. Motyw, który jest w
pewnym sensie wstrząsający, kiedy się go uświadomi. Wstrząsający, bo my,
chrześcijanie, nie uświadamiamy go sobie z taką mocą, z jaką ci obaj nawróceni
muzułmanie go doświadczyli.
O co dokładnie chodzi? Otóż olbrzymim przeżyciem dla obu
było odkrycie w Bogu... Ojca! Świadomość, że jest się dzieckiem Bożym. Nie
niewolnikiem. Że relacja między człowiekiem a Bogiem, to nie relacja: niewolnik
– Pan, ale relacja: syn – Ojciec. Warto posłuchać, z jakim wzruszeniem opowiada
o tym Mario Joseph, zwłaszcza kiedy jego poszukiwania doprowadziły go do tego,
że sięgnął po Ewangelię. Tak samo odkrycie to wstrząsnęło wnukiem ajatollaha.
Wystarczy chwilę się nad tym zastanowić (a założę się, że
większość katolików nawet specjalnie się nad tym faktem nie rozwodzi, nawet za
bardzo o nim nie myśli), by uświadomić sobie, jak zmienia to nie tylko nasz
stosunek do Pana Boga, ale także perspektywę, spojrzenie na świat, podejście do
bliźniego.
Muzułmanom należy tak naprawdę współczuć, a nie zachwycać
się nad ich rzekomą religią „pokoju”. I myśleć o tym, jak ich nawrócić, a nie
utwierdzać w przekonaniu, że ich religia jest wspaniała, urządzając im przy
okazji „Dni islamu”.
piątek, 9 lutego 2018
Muzułmanie „walczą o pokój, aż się leje krew”
Zdarza się, że spotykam się z księżmi, którzy wypowiadają
się z dużym szacunkiem o muzułmanach. Są to zazwyczaj ckliwe historie o tym, z
jaką gościnnością się spotkali, jacy dobrzy byli ci muzułmanie dla nich, jacy
życzliwi, jak chętnie pomogli im naprawić zepsuty samochód itp., itd.
Z tego faktu od razu są wyciągane wnioski, że islam to w
rzeczywistości religia pokoju. Jest w takim myśleniu pewien błąd. Taki sam,
jaki popełnia człowiek wyciągający fałszywy wniosek o chrześcijaństwie, a
ściślej o katolicyzmie, na tej podstawie, że spotkany przez niego katolik był
niegodziwcem, szują i kanalią.
Może dla jasności podajmy taką analogię: nikt przy zdrowych
zmysłach – poza niedouczonymi idiotami, którzy ignorują fakty – nie powie, że
komunizm był czymś dobrym. Wymieńmy jedynie: obozy koncentracyjne, wymordowanie
milionów istnień ludzkich, nędza, cenzura, wojny i głód.
Jednak chyba każdy z nas spotkał „dobrego” komunistę (mówię
o starszym pokoleniu, choć młodsi pewnie też jeszcze mają okazję na paru z nich
się natknąć). Pewnie niektórzy nawet pili z nimi wódkę, chodzili na ryby,
oglądali mecze piłki nożnej, razem stawiali płot i co tam jeszcze. Czy jednak
na tej podstawie można powiedzieć, że komunizm to ideologia pokoju? Wolne
żarty! Oni walczyli o pokój, „aż się lała krew”, by przytoczyć klasykę polskiej
muzyki młodzieżowej.
Zadziwiające, że jakoś w latach osiemdziesiątych na przykład
nikomu nie przyszło do głowy, by zorganizować „Dni komunizmu” w Kościele. Ani
na Zachodzie, jeśli się nie mylę, ani w bloku komunistycznym. Ciekawe dlaczego?
czwartek, 8 lutego 2018
Jak przegracie wybory, rozbierzemy Polskę
To jest nie tylko skandalicznie głupia wypowiedź, to jest
jedna z bardziej skandalicznych wypowiedzi, jakie padły na forum publicznym.
Otóż, jak informuje portal dorzeczy.pl, Jarosław
Szostakowski, który jest szefem radnych PO w Radzie Warszawy, miał powiedzieć
następujące słowa o planowanym pomniku ofiar katastrofy smoleńskiej:
„Przegracie za rok, wtedy tego pomnika tam nie będzie”.
W zasadzie mógłbym na tym poprzestać, bo przecież nic tutaj
nie trzeba więcej dodawać. Ten człowiek nie powinien być wybrany do pełnienia
jakichkolwiek funkcji czy to państwowych czy na szczeblu lokalnym. Gdyby zaś PO
była partią, której dobro wspólne leży na sercu, to powinna go natychmiast
wykluczyć ze swoich szeregów.
Jeszcze ktoś nie wie, dlaczego? To wyjaśnię, bo niektórym
trzeba wyjaśniać bardzo proste i zdroworozsądkowe rzeczy w dzisiejszych
czasach.
Pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej byłby pomnikiem
poświęconym wszystkim ofiarom tej katastrofy. Zburzenie go, to jak zburzenie
np. pomnika Powstania Warszawskiego (wiem – skala inna, ale problem ten sam),
bo ktoś ma krytyczny stosunek do jego przebiegu lub zasadności wybuchu. Trzeba
naprawdę zionąć nienawiścią, by coś takiego w ogóle powiedzieć.
Czekam teraz na polityka opozycji, który zadeklaruje
podpisanie porozumienia o rozbiorze Polski po wygraniu wyborów.
środa, 7 lutego 2018
Klęknijmy przed Panem – „róbmy raban” w zakrystii
Dziwią mnie niektóre rzeczy w naszym Kościele i niepokoją.
Tym bardziej, że jeszcze parę lat temu ich nie było.
Weźmy na przykład przystępowanie do Komunii Świętej.
Notoryczne jest teraz udzielanie Komunii Świętej na stojąco. I nie jest to
jedynie wówczas, kiedy mamy olbrzymi tłum wiernych, Msza odbywa się na otwartym
powietrzu, a warunki pogodowe są takie, że wierny musiałby uklęknąć w błocie
lub kałuży. Tak jest po prostu praktycznie w każdym kościele.
Wspomniałem już tutaj wcześniej kościół św. Augustyna na
Sudeckiej. Często do niego chodziłem. Praktycznie całe moje dzieciństwo i
młodość. Zawsze ludzie przystępowali do Komunii przy balaskach zarówno przy
bocznych ołtarzach, jak i przy głównym klęcząc. Teraz, z jakiegoś bliżej
niewyjaśnionego powodu, Komunia przy głównym ołtarzu jest udzielana na stojąco
i tylko w ten sposób. Jedynie przy bocznych ołtarzach istnieje możliwość
przyjęcia Pana Jezusa do serca klęcząc.
Jeśli ktoś przy głównym ołtarzu chciałbym przyjąć Komunię
klęcząc, nie ma na to szans. Kapłan stoi na stopniu, wyżej i powstałaby bardzo
niezręczna sytuacja. Albo ksiądz musiałby zejść z tego stopnia, albo wierny w
końcu się podnieść. Nie ma szansy na to, by wyrazić swój szacunek do
Najświętszego Sakramentu klęcząc. Dlaczego? Podejrzewam, że franciszkanom na
Sudeckiej po prostu nie chce się chodzić z Panem Jezusem w tę i z powrotem, bo
nie znajduję żadnego sensownego wytłumaczenia. Chyba, że nie stać ich na zakup
poduszeczek do klęczenia. To niech powiedzą, dołożę się, choć to nie moja
parafia.
Mój kolega, z którym nie widziałem się od wieków, ostatnio
wpadł do mnie w odwiedziny. Wiele się zmieniło od tamtych czasów. Był i wówczas
katolikiem, ale teraz się „ztradycjonalizował”. Piszę to bez ironii. Nawet go
podziwiam, bo potrafi podróżować parę ładnych kilometrów, by uczestniczyć we
Mszy trydenckiej.
Otóż mój kolega opowiedział mi taką sytuację. Poszedł na
„zwykłą” Mszę. Kiedy ludzie ustawili się w kolejce do Komunii, okazało się, że
ksiądz udziela jej tylko na stojąco. Kolega jednak uważa, że jedynie na
kolanach może przyjąć godnie Pana Jezusa, że taka postawa jest właściwa i
godna. Uklęknął więc. Kapłan nie chciał udzielić mu Komunii w ten sposób.
Powstała więc sytuacja nerwowa i wybuchowa, która w takim momencie nie powinna
się w żadnym wypadku zdarzyć!
Po Mszy kolega poszedł do zakrystii i „zrobił raban”
(zgodnie z zaleceniem papieża Franciszka, jakby ktoś jeszcze nie pojął). Ksiądz
powiedział, że nie chce, by wierni przed nim klękali. Kolega obruszył się:
– Chyba się księdzu coś pomyliło. Ja nie klękam przed
księdzem, tylko przed Panem Jezusem! By Go godnie przyjąć. To jest mój Pan i
Król!
Widać do kapłana dotarła ta wydawałoby się oczywista
oczywistość, bo sytuacja ponoć w tym kościele się zmieniła.
Róbmy więc raban! Róbmy go, my świeccy, ilekroć kapłan bez
uzasadnienia odstępuje od tradycji Kościoła. Bo już niedługo młode pokolenie
nie będzie klękać przed Panem Jezusem w tabernakulum, nie mówiąc już o tym, że będzie
przyjmować Go na swoją brudną rękę!
wtorek, 6 lutego 2018
Nie tylko o papieżu Franciszku, czyli „Ofiary Amora i Leticji”
Po rozczarowaniach filmowych może warto zająć się czymś
poważniejszym niż popkultura. Wspomniałem już tutaj kilka razy o zamieszaniu
związanym z adhortacją apostolską Amoris laetitia. Jeśli ktoś chce
zgłębić temat i wyjść poza schemat ataku na papieża Franciszka lub jego obrony,
w którym część komentatorów się obraca, może warto by sięgnął po najnowszy
numer dwumiesięcznika „Polonia Christiana”. Znajdzie tutaj blok tekstów
zatytułowany „Ofiary Amora i Leticji”, które pozwolą mu zgłębić istotę samego
problemu.
Przede wszystkim artykuły pomieszczone w tym dziale
styczniowo-lutowego numeru czasopisma dają tło historyczne całej sprawy. Jak
pisze Mateusz Ziomber na początku swojego tekstu „Starcie ze światem”:
Kościół powinien „pojednać się” ze współczesnym światem – to
myśl o zaskakująco długiej historii i równie pomijanych konsekwencjach.
Skutkiem tego „pogodzenia się” jest – w ostatecznym rachunku – odejście od
nadprzyrodzonej wiary, odrzucenie Objawienia i samego Chrystusa. Stawką nie
jest w tym przypadku przyszłość Kościoła, tylko sposób, w jaki realizuje on
swoją misję. A więc rzecz najważniejsza: zbawienie dusz.
O „Korzeniach buntu” pisze również Piotr Doerre w artykule o
takim właśnie tytule, zwracając uwagę na to, że rzeczą, która różniła zawsze
Kościół ze światem, była etyka seksualna. I dzisiaj podobnie ten konflikt trwa.
Rozgrywa się również wewnątrz samego Kościoła, ale nie zaczął się od
pontyfikatu papieża Franciszka, tylko dużo wcześniej. Autor porusza wiele
interesujących wątków, także związanych z koncepcją ograniczenia populacji
ludzkiej oraz wprowadzenia w obieg terminu „kontrola urodzin” i buntu wobec
encykliki Humanae vitae wywołanego „przez kościelnych intelektualistów,
kler i episkopaty niektórych krajów”.
Wywiad z chilijskim publicystą Jose Antonio Uretą „Od
nieskalanego małżeństwa do radości miłości” porusza temat rewolucji seksualnej
i jej „prehistorii”, a także wpływu, jaki zwolennicy tej rewolucji chcieli i
chcą wywierać na Kościół. Z pewnością wielu „przeciętnych” katolików uzna tę
rozmowę za mocno kontrowersyjną.
Roberto De Mattei z kolei podejmuje się obrony encykliki
Humanae vitae i stwierdza, że wszelka próba reinterpretacji tego dokumentu, by
zaakceptować sztuczne metody regulacji poczęć, byłaby zaprzeczeniem prawdy
„określonej przez Kościół”.
W dłuższym tekście Krystian Kratiuk zastanawia się z kolei
nad tym, „Co zrobią polscy biskupi”. Tekstowi towarzyszą wypowiedzi trzech
dziennikarzy: Edwarda Pentina, Tomasza Terlikowskiego i Pawła Lisickiego.
Kolejny wywiad w tym bloku to rozmowa z ojcem Augustynem
Pelanowskim o „fałszywym wizerunku Jezusa Chrystusa”. Ta rozmowa winna również
wywołać kontrowersje i wytrącić wiele osób z miłej drzemki. Dość przytoczyć
krótki fragment: „Nie da się wszystkich kochać. To jest utopia. Jak miałbym
kochać na przykład kogoś z RPA? Przecież ja go nawet nie znam”. Zapewniam, że
to nietuzinkowy wywiad. Sam mam parę wątpliwości i pytań po jego lekturze.
poniedziałek, 5 lutego 2018
Zabili ją i uciekła, czyli siedem sióstr walczy o życie
Pociągnijmy jeszcze trochę wątek filmów science-fiction,
który zacząłem w zeszłym tygodniu. Dobrych, ambitnych filmów z dziedziny
fantastyki nie jest za wiele, a niektóre z nich są trudniejsze do zdobycia.
Kiedy więc w jednej z internetowych wypożyczalni zobaczyłem zwiastun filmu
„Siedem sióstr”, czyli „What Happened to Monday?” – jak nazywa się ten film w
oryginale, ,, postanowiłem z miejsca go zobaczyć. Powodem było moje zaskoczenie
fabułą, którą zdawał się sugerować „trailer”. A mianowicie wyglądało na to, że
jest to film „pro-life”, co wydawało się dość niezwykłe, jak na film zarówno
tego gatunku, jak i ogólną tendencję panującą w przemyśle rozrywkowym.
Mógłby to być niezły film „pro-life”, gdyby nie fakt, że
cała fabuła jest idiotyczna. Jeśli jeszcze od biedy możemy uznać na samym
początku, że dziadek siedmiu wnuczek – w państwie prowadzącym politykę jednego
dziecka – potrafiłby sam fakt ich istnienia skutecznie ukrywać przez wiele,
wiele lat (pomińmy już takie „banalne” i „mało istotne szczegóły”, jak np. w
jaki sposób sam szpital to ukrył przed władzami, jak ojciec zmarłej córki
zdołał przewieźć jej dzieci bez zwracania uwagi do mieszkania w budynku, w
którym jest recepcja i to przy systemie stałej inwigilacji itp., itd.), to
ilość nonsensów w scenariuszu jest powalająca.
Mogę jeszcze uwierzyć, że kraj, w którym odbywają się
demokratyczne wybory, przypomina jakiś totalitarny koszmar. W tym kierunku
zdają się zmierzać np. Kanada czy Francja i to bez sprzeciwu oburzonych gremiów
europejskich. Także inne kraje, w których odbywają się wolne wybory, coraz
bardziej ograniczają podstawowe swobody i prawa obywatelskie, a lud zdaje się
to w większości „łykać” bezproblemowo, wierząc przy okazji w bzdury upowszechniane
przez media.
Trudniej jednak już uwierzyć w to, że w takim państwie
piastująca kierownicze funkcje polityk byłaby w stanie przez wiele lat ukrywać
zbrodniczy proceder dokonywany na masową skalę i jeszcze skutecznie łudzić
ludzi, że jest to w rzeczywistości może mało przyjemna, ale jednak „skuteczna”
procedura pozwalająca na zachowanie życia „zbędnych” jednostek do chwili, kiedy
problem „przeludnienia” zostanie rozwiązany.
Tymczasem okazuje się, że wystarczy jedna młoda dziewczyna i
zwykły „stójkowy”, by całą tę iluzję obnażyć przy pomocy Internetu i
skopiowanych danych. Bzdura goni bzdurę, czego najlepszym przykładem jest
scena, gdy jedna z tytułowych sióstr po brutalnej walce wchodzi na salę
w doskonałym makijażu, nienagannej fryzurze i nowej sukience, którą chyba
dostarczył jej do łazienki, gdzie mordobicie się rozegrało, kurier z
renomowanej firmy odzieżowej. A tymczasem jej rodzona siostra ciągle paraduje z
zakrwawionym bandażem i przetłuszczonymi włosami.
Słaby scenariusz jest tutaj chyba po prostu jedynie
pretekstem do tych brutalnych scen mordobicia, strzelania i pościgów oraz
jednej na wpół pornograficznej sceny łóżkowej. Ta ostatnia już nawet
współczesnego widza nie zaskakuje ani nie bulwersuje. Twórcy filmowi po prostu
przyzwyczaili nas do kolejnego przekraczania granic i łamania tabu i jeszcze
parę kolejnych lat, a będą nas raczyć naturalistycznymi scenami aktu płciowego
ze wszystkimi szczegółami.
W sumie szkoda, bo mogło to być dobre kino akcji z moralnym
przesłaniem, broniące prawa do życia, a przy okazji uderzające w mit globalnego
przeludnienia (tutaj raczej ten mit utwierdza).
Siedem
sióstr (What Happened to Monday?), reż. Tommy Wirkola, Beliga, Francja,
USA, Wielka Brytania, 2017.
sobota, 3 lutego 2018
„Blade Runner” schodzi na psy i inne ubiegłoroczne rozczarowania, cz. II
Najnowszy Blade Runner jest w moim mniemaniu po
prostu zbijaniem kapitału na sławie kultowego poprzednika. Zgodzę się z tymi,
którzy jak np. Tomasz Antoni Żak w otwierającym nowy cykl „Kultura na Tak” odcinku, zachwycają się wizualną stroną tego filmu. Jednak zbulwersowało mnie
już porównanie do wspomnianego wyżej Tarkowskiego, zamieszczone przez kogoś na
portalu społecznościowym. Pamiętam, jak mój kolega, miłośnik kina, uświadomił
mi, że w filmach twórcy Stalkera natura jest po prostu... „naturalna”,
że to nie jest nic polukrowanego, nic przesłodzonego, że te zdjęcia są wręcz
naturalistyczne, jeśli można to tak powiedzieć, a zwalają widza z nóg,
zapierają dech w piersiach. Z Tarkowskiego w dziele Denisa Villeneuve,
reżyserującego „sequel”, pozostał może jedynie... pies. A inny rosyjski wątek
to książka Nabokova w rękach hologramowej panienki. Reszta to efekt
komputerowych efektów specjalnych, które przy obecnym zaawansowaniu
technologicznym zwykły Kowalski już może albo za chwilę będzie mógł wykreować
na swoim domowym komputerze. Jedyną przeszkodą może być jedynie brak talentu. Zestawienie tych efektów wizualnych z np. Stalkerem czy Nostalgią
brzmi jak świętokradztwo.
Zdaniem Tomasza Antoniego Żaka Blade Runner 2049 jest
wyciem o Boga, jest doświadczeniem pustki. Autor nawet robi nawiązanie pomiędzy
Betlejem i narodzinami Chrystusa a wątkiem dziecka, które jest owocem związku
Deckarda (człowieka – chyba niestety wątpliwości już zostały tu rozwiane) i
Rachael (replikanta). Wspomina też o buncie replikantów (kiedy pojawił się ten
wątek, wątek szykującego się buntu androidów Nexus 6, w widzowie kinie chyba
musieli usłyszeć wydobywający się z mojej piersi mimowolny jęk zgrozy – szykuje
się nam kolejny „sequel”!).
Otóż te wątki – i inne – były obecne w poprzednim filmie.
Może nie wszystkie tak wyeksponowane, może podane w subtelniejszej formie, ale
były. Tutaj pewne rzeczy są podane wręcz ordynarnie. Ot, choćby ślepy twórca
Kuba Rozpruwacz (dajcie spokój!). Na dodatek ten „ślepy” nie jest tak naprawdę
ślepy, bo ma możliwości techniczne lepsze niż nawet niejeden „widzący”. Aż
dziwne, że korzysta z nich tylko w jednym epizodzie! Niekonsekwencja scenariusza,
czy po prostu kolejna „wspaniała” symbolika? Jak już wspomniałem wcześniej ten
motyw zresztą łączy film z Obcym. Przymierze Scotta. Ta sama niezdrowa,
niemal sadystyczna fascynacja śmiercią i stwórczą mocą zarazem.
Jeśli ktoś ma wątpliwości co do tego, o czym piszę,
proponuję, by porównał sobie i prześledził tylko jeden element – sceny walki. W Łowcy androidów to są po prostu sceny, których nie da się łatwo zapomnieć. A
już ostatnia walka stoczona pomiędzy Royem Battym a Deckardem to zwyczajnie
coś, co można oglądać wciąż na nowo – proszę zwrócić uwagę choćby na tę
podkreślającą umieranie scenerię opuszczonego, popadającego w ruinę budynku,
pustych pokoi, w których pozostało już tylko wspomnienie życia, ściekającej po
ścianach wody! Poszczególne kadry! I nawet ten kiczowaty „gołąbek pokoju”
wypuszczony z dłoni umierającego i recytującego Blake’a Batty’ego, który nagle
w swym bezinteresownym akcie staje się człowiekiem, nie razi! A walka o życie i
śmierć pozostałych replikantów? Pris, Zhora... To nie są zwykłe obrazy walki z
typowego thrillera czy kina akcji! Co natomiast otrzymujemy w filmie Blade
Runner 2049? Tylko nie rozśmieszajcie mnie tymi hologramami w scenie konfrontacji
K z Deckardem!
W porównaniu z Łowcą androidów film Blade Runner 2049 jest pusty jak skarbonka na pieniądze łatwowiernych widzów.
Mógłbym z pewnością ten wątek ciągnąć, ale też blog i
percepcja czytelników mają swoje ograniczenia. A poza tym, jak mawiali
starożytni: sapient sat!
Blade Runner 2049, reż. Denis Villeneuve, Kanada,
USA, Wielka Brytania, 2017.
piątek, 2 lutego 2018
„Blade Runner” schodzi na psy i inne ubiegłoroczne rozczarowania, cz. I
Skończył się styczeń, więc trzeba przyspieszyć wątek ubiegłorocznych
podsumowań. Jeśli chodzi o miłośników dobrej fantastyki w kinie, to miniony rok
2017 był niestety rokiem rozczarowań. Trzy oczekiwane głośne premiery okazały
się wielkim zawodem.
Może najmniejszy zawód sprawił film Obcy: Przymierze.
Nie dlatego, by był to film dobry, ale dlatego, że po obejrzeniu wcześniejszego
Prometeusza i po serii z cyklu Obcy trudno było się spodziewać
czegoś innego oprócz krwawej jatki. Mimo to intrygującym wątkiem jest motyw
androida mordującego twórców jego własnych twórców – tzw. „Inżynierów”, którzy
w filmowej opowieści Scotta przynieśli życie na ziemię – a potem wciągającego w
pułapkę ludzi i bawiącego się ich cierpieniem. Przy czym sam staje się
jednocześnie stwórcą i katem. W dużej mierze przypomina to wątek z filmu Blade
Runner 2049, o którym mowa będzie za chwilę. Generalnie widać w tym jakąś
chorobliwą fascynację śmiercią, a także swego rodzaju bunt przeciwko Stwórcy, w
którego sam Ridley Scott, jeśli dobrze się orientuję, nie wierzy. W tej
makabresce zdaje się kryć jakaś osobista wściekłość, może rozpacz samego
reżysera.
Drugim rozczarowaniem był Valerian i Miasto Tysiąca
Planet. Zajawki tego filmu sugerowały przepyszną zabawę w stylu Piątego
elementu (czy też raczej Piątego żywiołu – jak niektórzy słusznie
zwrócili uwagę, że powinno tłumaczyć się tytuł tego filmu). Niestety zabrakło
wybitnych kreacji aktorskich, choć wizualnie film skrzy się pomysłami (dlatego
należy oglądać go w wersji trójwymiarowej) i są również przebłyski dawnego
humoru – przezabawna sekwencja otwierająca cały film z piosenką Davida Bowiego
w tle. Młodzi aktorzy nie tchnęli jednak życia w swoje role. Trudno uwierzyć
np. w miłość tytułowego bohatera do jego pięknej towarzyszki. Już chyba android
zagrałby to lepiej. W porównaniu z Valerianem wspomniany Piąty
element był prawdziwym majstersztykiem, gdzie znakomite kreacje aktorskie,
muzyka, obraz i kompozycja poszczególnych scen tworzyły jedną, wspaniałą
całość.
Największym jednak rozczarowaniem był dla mnie osobiście Blade
Runner 2049. I myślę, że dla większości miłośników dobrego i ambitnego kina
science-fiction był to spory zawód. Oczywiście nie jestem tutaj obiektywny, bo
od lat jestem zarówno fanem oryginalnego dzieła Ridleya Scotta, jak i prozy
Philipa K. Dicka. Dlatego też sam pomysł zrobienia drugiej części tego
kultowego obrazu budził we mnie sprzeciw i opory. Zobaczywszy jednak zapowiedzi
filmu liczyłem, że może tym razem zostanę zaskoczony.
Zacznijmy od tego, że dzieło Scotta jest majstersztykiem pod
każdym względem. Jest to przede wszystkim najlepsza adaptacja prozy Philipa K.
Dicka do tej pory. Większości filmów opartych na powieściach lub opowiadaniach
tego mistrza fantastyki po prostu czegoś brakuje. Od biedy może Incepcja by
się obroniła, choć autorzy tego filmu nie wspominają o długu, jaki mają u P.K.
Dicka, nie mówiąc już o tym, że nie jest to film oparty na konkretnym jego
utworze. A poza tym w porównaniu z szaloną wyobraźnią Dicka sama Incepcja
przypomina bardziej komputerową strzelankę – trzymającą w napięciu, to prawda,
ale jednak strzelankę z przechodzeniem na kolejne poziomy.
Muzyka, gra aktorska, efekty specjalne (nawet jeśli niektóre
z nich dzisiaj już powoli pokazują swoje niedoskonałości), kompozycja i sam
scenariusz jako taki – to wszystko w Łowcy androidów (gdyż pod takim
tytułem Blade Runner funkcjonuje w Polsce) tworzy wybitne dzieło
filmowe, które śmiało można porównać do filmów takich mistrzów kina, jak np.
Tarkowski. Nie bez kozery wspominam tutaj rosyjskiego reżysera, bo film Scotta
nie jest po prostu li tylko filmem science-fiction osadzonym w wyimaginowanym
Los Angeles przyszłości, to film dotykający ważnych pytań zarówno o Boga, jak i
same człowieczeństwo oraz o odpowiedzialność człowieka za to, co (lub kogo)
tworzy. Jest to więc film, w którym obecny jest wątek religijny. Jest też tak
bliski autorowi Ubika wątek realności świata, w którym porusza się
główny bohater, i wreszcie kwestia jego własnej tożsamości, co zwłaszcza
widoczne jest w wersji reżyserskiej.
Notabene, co ciekawe, sam reżyser pominął w swoim filmie
właśnie motyw religijny, który znajduje się w noweli Philipa K. Dicka. A mimo
to trudno mieć o to do Scotta pretensje, gdyż zaryzykuję stwierdzenie, że może
sam film jest nawet lepszy od oryginalnego utworu. A przecież, jak już
powiedziałem, wątek religijny i tak jest w Łowcy androidów obecny. Zresztą
Scott w sposób oczywisty nawiązuje zarówno do Starego Testamentu, jak i do
Ewangelii.
Wreszcie zaletą filmu Ridleya Scotta było niedopowiedzenie.
Pozostawienie pewnych wątków otwartych – a więc tajemnica. Tajemnica, z którą
widz zostaje i tak naprawdę chce z nią pozostać sam na sam, nie chce
dopowiedzeń. Nigdy nie przypuszczałem, że ktoś może nosić się z pomysłem
kolejnej części tego kultowego obrazu. Ten film po prostu był doskonałą
całością i taką powinien był pozostać!
Zmartwiłem się więc, kiedy się dowiedziałem o pomyśle
zrobienia tzw. „sequela”. Ale wówczas – parę lat temu nie wydawało się, aby
taki projekt miał szansę doczekać się realizacji. Tymczasem – niestety!
Obcy: Przymierze, reż. Ridley Scott, Australia,
Nowa Zelandia, USA, Wielka Brytania, 2017.
Valerian i Miasto Tysiąca Planet, reż. Luc Besson,
Belgia, Chiny, Francja, Niemcy, USA, Zjednoczone Emiraty Arabskie, 2017.
Blade Runner 2049, reż.
Denis Villeneuve, Kanada, USA, Wielka Brytania, 2017.
czwartek, 1 lutego 2018
Dokąd zmierza Francja?
To dobre pytanie. Chłopcem do bicia w Europie jest ostatnio
głównie Polska, bo... wiadomo: faszyzm czyli „kaczyzm”, zamordyzm, a poza
tym... nietolerowanie łgarstw o holokauście. Tymczasem to, co dzieje się we
Francji, coraz bardziej zdaje się zmierzać w kierunku „Roku 1984” George’a
Orwella. Powolutku, powolutku i w końcu coś, co wydawało się, że upadło w
krajach byłego bloku komunistycznego, powróci w innej formie do nas z Zachodu.
Zresztą i u nas też się to sączy, jedynie zostało przyhamowane.
Po wprowadzeniu we Francji kar za zniechęcanie do aborcji,
teraz zabroniono parlamentarzystom noszenia symboli religijnych. Ot, „państwo
świeckie” czyli wolność w ograniczonym zakresie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)