Lubię takie książki. Autor idzie nie tyle pod prąd, co po prostu swoją drogą. Choć idzie swoją drogą, czy też swoimi ścieżkami, to szanuje tradycję. Jest oryginalny, nie siląc się wcale na oryginalność i składa przy tym hołd swoim mistrzom. Jak bowiem notuje w swoich – nomen omen – „myślach nieoryginalnych” kończących książkę: „Jeżeli nam się wydaje, że jesteśmy oryginalni, to znaczy, że jesteśmy słabo oczytani”. Ma odwagę myśleć na przekór, nie obawiając się śmieszności i posądzenia o oszołomstwo. Stąd zdarza mu się zapędzić na manowce myśli, ale to tym bardziej podkreśla nietuzinkowość innych jego odkryć i dociekań. Wszelkie próby zaszufladkowania go są przez to skazane na porażkę i nie oddają trafnie, z kim mamy tak naprawdę do czynienia. Ot, cóż bowiem począć choćby z takim faktem: konserwatywny publicysta i pisarz, broniący Radia Maryja który nie ukrywa fascynacji takimi dwoma „degeneratami”, jak Philip K. Dick i Kurt Vonnegut? Z których jeden to rozwodnik, przeżywający jakieś dziwne „objawienie” (kto wie, czy nie pod wpływem eksperymentów z narkotykami?); a drugi ateista i zwolennik aborcji.
Jednak powyższy przykład świadczy o ważnej cesze tego pisarstwa, intrygującego i wciągającego w swój wir od pierwszego zdania – jego autor jest niezmiernie ciekaw świata, potrafi dostrzec perełki myśli, przebłyski geniuszu także u tych, którzy w gruncie rzeczy wydają się stać po przeciwnej stronie barykady, ma odwagę zapuszczać się w rejony budzące przy pierwszym zetknięciu odrazę lub niechęć. A przy tym, zamiast iść w gronie lemingów, wyłamuje się z szeregu – choć drogowskazy i znaki wskazują szlak prowadzący utartymi ścieżkami myśli – by popatrzeć na rzeczywistość z nieoczekiwanej perspektywy, dostrzec to, czego inni nie dostrzegają lub na co nie potrafią zwrócić uwagi. Stąd autor na przykład pokpiwa sobie z naśmiewających się ze „spiskowej teorii dziejów” i sam próbuje właśnie „wczuć się w prymitywny umysł zwolennika teorii spiskowej”, bo przecież nie wierzy, „że wszystko dzieje się przypadkiem”. Inna kwestia, czy dalsze wywody autora w tej materii można traktować z pełną powagą. Choć sam również jestem przecież daleki od drwin ze „spiskowej teorii” dziejów i patrząc na polską politykę zastanawiam się niejednokrotnie, kto tak naprawdę pociąga tutaj za sznurki marionetek, kto jest marionetką, kto zaś się maskuje jako tylko marionetka.
Innym takim przykładem nietuzinkowego spojrzenia na rzeczywistość we wspomnianej książce jest sprawa klasycznego pytania unde malum. Autor, zamiast zastanawiać się nad fenomenem pochodzenia i istnienia zła, pyta: unde bonum? Jak to możliwe, że w świecie tak skłonnym do zła, tak skażonym złem w ogóle jeszcze istnieje dobro? Jak pisze w szkicu poświęconym Vonnegutowi i Dickowi: „Ludzie wierzący muszą się uporać z problemem zła w świecie stworzonym przez dobrego Boga. Ateista, widzący, że świat jest zły, a ludzie głupi (albo na odwrót), musi stawić czoło zagadce unde bonum, skąd bierze się w świecie dobro. Jeżeli świat premiuje zło (…), jeżeli na jego straży stoją armie, policje, banki i hipermarkety, to jakim prawem żyje jeszcze jakieś dobro? Jeżeli kiełkuje samorzutnie, to znaczy, że świat nie jest jednolicie zły, albo należałoby przyjąć, że otrzymuje wsparcie z zewnątrz, z jakiegoś innego świata”.
A skoro już o wierze mowa, to niebagatelną rolę w dociekaniach autora – zarówno tych dotyczących polityki, geopolityki, historii, jak i literatury, antropologii czy kultury – odgrywa jego chrześcijaństwo. To również pozwala mu wyjść poza stereotypy, przedrzeć się przez zasłonę „Matrix-u” i… zachować spokój. Spokój nie tyle stoickiego mędrca, ale spokój człowieka pokładającego ufność w Opatrzność Bożą i dlatego patrzącego z pobłażliwością na wariactwa świata, mającego świadomość, że i tak w ostatecznym rachunku to Bóg jest prawdziwym zwycięzcą, bo to On „jest gwarantem istnienia wszechświata”. Dlatego, choć pisarz nie ma złudzeń co do przyszłości gnijącej cywilizacji europejskiej, choć dostrzega symptomy rozkładu w potędze Stanów Zjednoczonych, nie rozpacza, wie, że nic w tym świecie nie jest trwałe, że żadne granice nie są stałe, a najpotężniejsze imperia wcześniej lub później chylą się ku upadkowi. I choć smród zgnilizny zdaje się być wyczuwalny nawet w łonie samego Kościoła, to przecież „religia Chrystusa rosła przez kolejne katastrofy”, a zagłada cywilizacji europejskiej nie oznacza całkowitej katastrofy, bo zdaniem autora „z wielkiego zamętu wyjdzie chrześcijaństwo jako religia prawdziwie światowa”.
Dlatego też, dzięki swojej wierze, autor nawet w starości budzącej trwogę światłych myślicieli, starości, o której wszyscy dookoła starają się zapomnieć, nie myśleć, od której próbują uciec oddając się kultowi młodości – w tej właśnie starości autor potrafi dostrzec poczwarkę, której przeobrażenia przybliżają nas do chwili narodzin pięknego motyla. Porównując życie człowieka do gąsienicy kornika przedzierającej się ku powierzchni, drążącej „twardą materię drewna”, która „ogranicza naszą wiedzę o świecie”, autor tak pisze o starości:
„Gąsienica, która nie dała się zwieść obfitości smakowitego drewna, zbliża się do powierzchni i tutaj przechodzi przepoczwarzenie: staje się brzydka (poczwarna), wypadają jej niepotrzebne już zęby, łupie ją w plecach, skąd ma nieszczęsna wiedzieć, że to rosną jej skrzydła. Potem poczwarka umiera, aby ocknąć się w innej postaci, w innym świecie, wśród kwiatów, kolorów, zapachów”.
Prawda, że piękna metafora? A jeszcze na dodatek Lech Jęczmyk, autor omawianej tu książki „Dlaczego toniemy, czyli jeszcze nowsze Średniowiecze”, skromnie zauważa: „mam przeświadczenie, że to nie ja ją wymyśliłem – przyszła do mnie cała i gotowa”.
Lubię takie książki i żałuję tylko jednego – że kiedy w księgarni obracałem w ręku poprzedni zbiór szkiców Jęczmyka pt. „Trzy końce historii, czyli Nowe Średniowiecze”, nie zdecydowałem się na jego kupno. Na marginesie dodam jeszcze, że to między innymi Jęczmykowi zawdzięczam moją trwającą do dziś fascynację twórczością Philipa K. Dicka, bo od „Człowieka z Wysokiego Zamku” najprawdopodobniej zaczęła się moja przygoda z tym pisarstwem. „Najprawdopodobniej” – gdyż niestety nie potrafię sobie już dziś przypomnieć, czy jako gówniarz ze szkoły podstawowej przeczytałem z wypiekami na twarzy najpierw „Ubika”, czy wspomnianą wyżej powieść w tłumaczeniu autora „Dlaczego toniemy…”. Bo trzeba zauważyć, że Lech Jęczmyk jest nie tylko nietuzinkowym publicystą, lecz również znakomitym tłumaczem. Ale to już temat na inną opowieść…
Lech Jęczmyk, Dlaczego toniemy, czyli jeszcze nowsze Średniowiecze, Poznań 2011.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz