piątek, 28 września 2012
piątek, 21 września 2012
O dwóch kontemplacjach
Czytam w wolnych chwilach (których tak mało, zbyt mało!) książkę amerykańskiego pisarza katolickiego o podróży duchowej. Autor dość obficie cytuje wielkich doktorów Kościoła, wybitnych mistyków, świętych… jednym słowem – postaci nietuzinkowe, które pozostawiły po sobie ważny ślad, a także wskazówki dotyczące drogi do Boga. Jest to swego rodzaju „mapa drogowa”, którą tworzy zbiór tekstów, jakie na przestrzeni wieków stworzyli wspomniani doktorzy Kościoła – kobiety i mężczyźni. Autor książki podkreśla niezwykłą spójność ich nauki, pozwalającą mu naszkicować ową dość szczegółową mapę niełatwego, ale prowadzącego do prawdziwego szczęścia szlaku.
Notabene, uświadomiłem sobie przy okazji, że chyba tutaj widać najlepiej, jak ważną rolę pospołu z mężczyznami pełnią kobiety. Ich wkład w dziedzinę duchowości zdaje się przewyższać to, co zdołały wnieść w innych sferach. A jest to wkład najważniejszy. Czyż może być coś ważniejszego od kontemplacji oblicza Boga?
A więc czytam sobie tę książkę i jakoś tak zapragnąłem sprawdzić, czy bym nie znalazł Kazań o Pieśni nad pieśniami św. Bernarda z Clairvaux, które są przez autora często przytaczane. Ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu dowiedziałem się, że nie istnieje polski przekład tego ważnego dzieła. Pożałowałem z miejsca, że nie przyłożyłem się do nauki łaciny, kiedy miałem tę możliwość i ze smutkiem pomyślałem, jak bardzo brak znajomości języka starożytnych Rzymian upośledza, odcina od skarbca dziedzictwa europejskiego. Zwłaszcza, że zbiór tekstów św. Bernarda jest dostępny w Internecie właśnie w języku łacińskim.
Tak się złożyło, że wracając późnym wieczorem do domu wysłuchałem w radiu fragmentu audycji kulturalnej, w której grono bliżej mi nieznanych pań (po nazwisku rozpoznałem tylko jedną) dyskutowało z ożywieniem jakąś pornograficzną lub na wpół pornograficzną powieść, właśnie wydaną w trzech tomach i dostępną w postaci e-booka, ponoć sprzedającą się na świecie jak świeże bułeczki. I teraz te tomy doczekały się lub doczekają – nie pomnę – w całości polskiego wydania. Niektóre panie nieco wybrzydzały, że to taki fastfood, że literacki hamburger, ale zdawały się być zafascynowane i dalejże przytaczać inne „dzieła” literatury erotycznej już przełożone na polski, na których lekturę rośnie ponoć apetyt przy zetknięciu z ową szmirowatą powieścią. A był wśród nich jakiś gruby komiks wypełniony sprośnymi rysunkami i jakieś tym podobne utwory, które rzekomo czytają ukradkiem szacowne mamuśki, gdy ich dzieci tego nie widzą, a postać e-booka pozwala im zdobywać owe jakże intrygujące perełki literatury bez rumienienia się przy kasie. Słuchałem momentami tych radosnych wywodów z pewnym zażenowaniem, a nawet wstydem. Panie dyskutowały sobie o tym wszystkim tak, jakby to było coś naprawdę frapującego, niezwykłego, jakby na przykład mówiły o egzotycznej podróży, a w rzeczywistości opowiadały o zwykłym świntuszeniu i tym świntuszeniem się tak podniecały, jak nastolatki oglądające ukradkiem w atlasie anatomicznym narządy płciowe. Momentami wręcz wygadywały jakieś wierutne bzdury, których nawet nie chce mi się tutaj przytaczać ani analizować.
I tak sobie jakoś potem z przygnębieniem uświadomiłem, że teraz to już ludzkość nie tyle nawet zajmuje się kontemplacją własnego pępka, co wręcz kontemplacją własnego… Eh!
Można by zawołać: O tempora! O mores! Chyba lepiej jednak zacząć powtarzać: rana, ranae, ranae, ranam…
Notabene, uświadomiłem sobie przy okazji, że chyba tutaj widać najlepiej, jak ważną rolę pospołu z mężczyznami pełnią kobiety. Ich wkład w dziedzinę duchowości zdaje się przewyższać to, co zdołały wnieść w innych sferach. A jest to wkład najważniejszy. Czyż może być coś ważniejszego od kontemplacji oblicza Boga?
A więc czytam sobie tę książkę i jakoś tak zapragnąłem sprawdzić, czy bym nie znalazł Kazań o Pieśni nad pieśniami św. Bernarda z Clairvaux, które są przez autora często przytaczane. Ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu dowiedziałem się, że nie istnieje polski przekład tego ważnego dzieła. Pożałowałem z miejsca, że nie przyłożyłem się do nauki łaciny, kiedy miałem tę możliwość i ze smutkiem pomyślałem, jak bardzo brak znajomości języka starożytnych Rzymian upośledza, odcina od skarbca dziedzictwa europejskiego. Zwłaszcza, że zbiór tekstów św. Bernarda jest dostępny w Internecie właśnie w języku łacińskim.
Tak się złożyło, że wracając późnym wieczorem do domu wysłuchałem w radiu fragmentu audycji kulturalnej, w której grono bliżej mi nieznanych pań (po nazwisku rozpoznałem tylko jedną) dyskutowało z ożywieniem jakąś pornograficzną lub na wpół pornograficzną powieść, właśnie wydaną w trzech tomach i dostępną w postaci e-booka, ponoć sprzedającą się na świecie jak świeże bułeczki. I teraz te tomy doczekały się lub doczekają – nie pomnę – w całości polskiego wydania. Niektóre panie nieco wybrzydzały, że to taki fastfood, że literacki hamburger, ale zdawały się być zafascynowane i dalejże przytaczać inne „dzieła” literatury erotycznej już przełożone na polski, na których lekturę rośnie ponoć apetyt przy zetknięciu z ową szmirowatą powieścią. A był wśród nich jakiś gruby komiks wypełniony sprośnymi rysunkami i jakieś tym podobne utwory, które rzekomo czytają ukradkiem szacowne mamuśki, gdy ich dzieci tego nie widzą, a postać e-booka pozwala im zdobywać owe jakże intrygujące perełki literatury bez rumienienia się przy kasie. Słuchałem momentami tych radosnych wywodów z pewnym zażenowaniem, a nawet wstydem. Panie dyskutowały sobie o tym wszystkim tak, jakby to było coś naprawdę frapującego, niezwykłego, jakby na przykład mówiły o egzotycznej podróży, a w rzeczywistości opowiadały o zwykłym świntuszeniu i tym świntuszeniem się tak podniecały, jak nastolatki oglądające ukradkiem w atlasie anatomicznym narządy płciowe. Momentami wręcz wygadywały jakieś wierutne bzdury, których nawet nie chce mi się tutaj przytaczać ani analizować.
I tak sobie jakoś potem z przygnębieniem uświadomiłem, że teraz to już ludzkość nie tyle nawet zajmuje się kontemplacją własnego pępka, co wręcz kontemplacją własnego… Eh!
Można by zawołać: O tempora! O mores! Chyba lepiej jednak zacząć powtarzać: rana, ranae, ranae, ranam…
czwartek, 20 września 2012
Autorzy, których nigdy nie przeczytam. Przypadek I – Jerzy Pilch
Są tacy autorzy, których książek nigdy pewnie nie przeczytam. Nie, nie dlatego, że nie mam na to czasu. Z drugiej strony, gdybym wygrał w totolotka (raczej marne szanse, bo nie kupuję losu, choć przekupić los byłoby niezłą sprawą), to może, może – ale nie na pewno – poświęciłbym im parę chwil z nudów, by się przekonać, czy mam rację. A więc są tacy autorzy, którzy marne szanse mają na to, że wcisną mi swój produkt, choć ich nazwiska bywają głośne, budzą „kontrowersje”, są uznawane za wybitne zjawiska lub znajdują się na pierwszych miejscach list bestsellerów. Dlaczego? Ano dlatego.
Przypadek I – Jerzy Pilch. Z autorem tym zetknąłem się – jeśli mnie pamięć nie zawodzi – na łamach nieświętej pamięci „brulionu”. Był to fragment jakiejś prozy. Chyba jednej z głośnych książek tego autora. Czytałem to i ziewałem czekając z niecierpliwością końca, a w zasadzie to wcale mnie nie interesowało, jaki ten koniec będzie i czy w ogóle. Było to jakieś silenie się na dowcip przez kogoś, kto nie ma poczucia humoru, jakieś próby baletu podejmowane przez hipopotama. Toteż dziwiło mnie, że nazwisko Pilcha stawało się coraz głośniejsze. Powodu zrozumieć nie byłem w stanie. A potem wyjechałem na parę lat na obczyznę. Kiedy wróciłem, Pilch był już uznanym autorem. O Pilchu się mówiło. Pilcha się czytało. Na podstawie Pilcha nawet się zrobiło film. Jednak ja pamiętałem tamten nieszczęsny fragment i po Pilcha sięgnąć jakoś nie czułem potrzeby. A utwierdzały mnie w tej niechęci czytane omówienia i recenzje.
Później jakoś się tak złożyło, że w swojej naiwności uwierzyłem (choć szybko się przekonałem, że to nieprawda), że gazeta „Dziennik” może się stać prawicową alternatywą (o słodka naiwności!) dla pewnego arcyliberalnego brukowca dla intelektualistów i siłą rozpędu ją kupowałem. Kupując więc dziennik „Dziennik” ze zdziwieniem dowiedziałem się, że na jego łamach felietony będzie zamieszczać Jerzy Pilch. Ze zdziwieniem, bo jakoś wciąż nie wierzyłem w wybitność autora. Stwierdziłem, że wobec tego będzie to okazja przekonać się, czy ów pisarz jest czegoś wart. Próby czytania tych tekstów utwierdziły mnie tylko ponownie w moim mniemaniu. Z felietonem miały one niewiele wspólnego. Bo zamiast lekkości listka miały ciężar szkolnego wypracowania z trudem i na siłę napisanego. A przy tym sprawiały wrażenie, że oto stary nudziarz pozuje na śmiesznego trefnisia. Zapamiętałem z nich tylko jakże „subtelne” słowo „Kaczor” oraz mgliste wyobrażenie jakichś nudnych dywagacji na temat footballu (w tym drugim przypadku mogę być niesprawiedliwy, bowiem piłkę kopaną generalnie uważam za nudziarstwo).
I znów upłynęło nieco czasu. Jadąc samochodem i słuchając Dwójki usłyszałem fragment „Dziennika” Pilcha. Znakomicie czytany przez jednego ze znanych aktorów. Cóż z tego, że znakomicie, skoro to wszystko zajeżdżało popłuczynami po Gombrowiczu. Gombrowiczem Pilch mówił nie mówiąc przy tym nic oryginalnego. I znów to silenie się na dowcip, ten balet hipopotama. Jakieś pitolenie o butach czy innych skarpetkach. Moje rozdrażnienie narastało i już wiedziałem, że choćby mi za czytanie Pilcha dodawali ekskluzywne wydanie „Szkiców piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego, to na takie męki i udręki dobrowolnie nie pójdę i już!
A przed paroma dniami przeczytałem na łamach „Uważam Rze” recenzję wspomnianego dziennika. Recenzję napisał Andrzej Horubała. I okazało się, że Horubała mówi to, co sam już wcześniej sądziłem – że Pilch nie ma mi nic, ale to nic sensownego do powiedzenia. I że szkoda na niego mojego czasu i pieniędzy. A następująca uwaga przyjaciela Horubały, utwierdziła mnie tylko raz jeszcze i chyba ostateczny w moim przekonaniu:
Mój przyjaciel ze śmiechem mówi, że Pilch to fenomen pisarza, który pisze, pisze i pisze, i im więcej pisze, tym bardziej widać, że nie ma kompletnie nic do powiedzenia.
Wprawdzie Horubała mnie zaskoczył wspominając o Pilchowym „dowcipie”, „łatwości” czy „felietonowości jego talentu”, których ja akurat u autora „Spisu cudzołożnic” nie dostrzegałem ani krztyny. Skąd ta opinia Horubały? Nie mam pojęcia. W końcu nic poza krótkimi fragmentami pana Pilcha nie czytałem. A może jako papista nie łapię luterańskiego poczucia humoru? Ale w końcu de gustibus est non disputandum.
Jedyne co w tej całej sprawie cieszy, to powrót tekstów krytycznych Horubały na łamy tygodnika. Znów w dziale kultury „Uważam Rze” zrobiło się ciekawie, kontrowersyjnie i ostro.
Ciąg dalszy zapewne nastąpi.
Przypadek I – Jerzy Pilch. Z autorem tym zetknąłem się – jeśli mnie pamięć nie zawodzi – na łamach nieświętej pamięci „brulionu”. Był to fragment jakiejś prozy. Chyba jednej z głośnych książek tego autora. Czytałem to i ziewałem czekając z niecierpliwością końca, a w zasadzie to wcale mnie nie interesowało, jaki ten koniec będzie i czy w ogóle. Było to jakieś silenie się na dowcip przez kogoś, kto nie ma poczucia humoru, jakieś próby baletu podejmowane przez hipopotama. Toteż dziwiło mnie, że nazwisko Pilcha stawało się coraz głośniejsze. Powodu zrozumieć nie byłem w stanie. A potem wyjechałem na parę lat na obczyznę. Kiedy wróciłem, Pilch był już uznanym autorem. O Pilchu się mówiło. Pilcha się czytało. Na podstawie Pilcha nawet się zrobiło film. Jednak ja pamiętałem tamten nieszczęsny fragment i po Pilcha sięgnąć jakoś nie czułem potrzeby. A utwierdzały mnie w tej niechęci czytane omówienia i recenzje.
Później jakoś się tak złożyło, że w swojej naiwności uwierzyłem (choć szybko się przekonałem, że to nieprawda), że gazeta „Dziennik” może się stać prawicową alternatywą (o słodka naiwności!) dla pewnego arcyliberalnego brukowca dla intelektualistów i siłą rozpędu ją kupowałem. Kupując więc dziennik „Dziennik” ze zdziwieniem dowiedziałem się, że na jego łamach felietony będzie zamieszczać Jerzy Pilch. Ze zdziwieniem, bo jakoś wciąż nie wierzyłem w wybitność autora. Stwierdziłem, że wobec tego będzie to okazja przekonać się, czy ów pisarz jest czegoś wart. Próby czytania tych tekstów utwierdziły mnie tylko ponownie w moim mniemaniu. Z felietonem miały one niewiele wspólnego. Bo zamiast lekkości listka miały ciężar szkolnego wypracowania z trudem i na siłę napisanego. A przy tym sprawiały wrażenie, że oto stary nudziarz pozuje na śmiesznego trefnisia. Zapamiętałem z nich tylko jakże „subtelne” słowo „Kaczor” oraz mgliste wyobrażenie jakichś nudnych dywagacji na temat footballu (w tym drugim przypadku mogę być niesprawiedliwy, bowiem piłkę kopaną generalnie uważam za nudziarstwo).
I znów upłynęło nieco czasu. Jadąc samochodem i słuchając Dwójki usłyszałem fragment „Dziennika” Pilcha. Znakomicie czytany przez jednego ze znanych aktorów. Cóż z tego, że znakomicie, skoro to wszystko zajeżdżało popłuczynami po Gombrowiczu. Gombrowiczem Pilch mówił nie mówiąc przy tym nic oryginalnego. I znów to silenie się na dowcip, ten balet hipopotama. Jakieś pitolenie o butach czy innych skarpetkach. Moje rozdrażnienie narastało i już wiedziałem, że choćby mi za czytanie Pilcha dodawali ekskluzywne wydanie „Szkiców piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego, to na takie męki i udręki dobrowolnie nie pójdę i już!
A przed paroma dniami przeczytałem na łamach „Uważam Rze” recenzję wspomnianego dziennika. Recenzję napisał Andrzej Horubała. I okazało się, że Horubała mówi to, co sam już wcześniej sądziłem – że Pilch nie ma mi nic, ale to nic sensownego do powiedzenia. I że szkoda na niego mojego czasu i pieniędzy. A następująca uwaga przyjaciela Horubały, utwierdziła mnie tylko raz jeszcze i chyba ostateczny w moim przekonaniu:
Mój przyjaciel ze śmiechem mówi, że Pilch to fenomen pisarza, który pisze, pisze i pisze, i im więcej pisze, tym bardziej widać, że nie ma kompletnie nic do powiedzenia.
Wprawdzie Horubała mnie zaskoczył wspominając o Pilchowym „dowcipie”, „łatwości” czy „felietonowości jego talentu”, których ja akurat u autora „Spisu cudzołożnic” nie dostrzegałem ani krztyny. Skąd ta opinia Horubały? Nie mam pojęcia. W końcu nic poza krótkimi fragmentami pana Pilcha nie czytałem. A może jako papista nie łapię luterańskiego poczucia humoru? Ale w końcu de gustibus est non disputandum.
Jedyne co w tej całej sprawie cieszy, to powrót tekstów krytycznych Horubały na łamy tygodnika. Znów w dziale kultury „Uważam Rze” zrobiło się ciekawie, kontrowersyjnie i ostro.
Ciąg dalszy zapewne nastąpi.
środa, 19 września 2012
Anonim Grzegorz Braun
To, co działo się wczoraj na Powązkach, jest kolejnym przykładem tego, w jakiej sytuacji znajdują się polskie media. Całkiem niedawno opisywałem na przykładzie koncertu pewnej gwiazdki, jak różny obraz rzeczywistości wyłania się z „przekaziorów” głównego nurtu, gdy skonfrontujemy go z tym, jaki przedstawiają media niezależne, działające głównie w Internecie, wykorzystujące istniejącą tu jeszcze strefę wolnego słowa.
Mając chwilę czasu w przerwie w pracy, zajrzałem wczoraj na znane mi portale, by dowiedzieć się, co w trawie piszczy. I przeczytałem o kolejnej odsłonie dramatu smoleńskiego – ekshumacji na Powązkach. Okazało się, że właśnie mniej więcej w tej samej chwili, kiedy czytałem te wiadomości, doszło tam do incydentu – zatrzymania przez służby mundurowe niezależnego reżysera Grzegorza Brauna. Autor „Marszu wyzwolicieli” wraz z Ewą Stankiewicz zamierzał udokumentować przebieg ekshumacji, co też robił poprzedniego dnia w Gdańsku. Notabene jestem ciekaw, ilu dziennikarzy stacji telewizyjnych i gazet wpadło na ten sam pomysł? Cała sprawa jest przecież skandaliczna. Rodziny osób, które zginęły w Smoleńsku, do tej pory – dwa lata po! – przeżywają horror związany z tamtymi wydarzeniami. Okazuje się, że państwo polskie, które ponoć „zdało egzamin” w tamtych dniach, nie wywiązało się tak naprawdę ze swoich obowiązków i dopuściło do wątpliwości, czy w danym grobie faktycznie spoczywają doczesne szczątki rzekomo pochowanej tam ofiary katastrofy prezydenckiego samolotu. A dowiadujemy się, że szykują się kolejne ekshumacje. Piszę „państwo polskie”, a tak naprawdę pod tą enigmatyczną nazwą kryją się konkretne nazwiska, konkretni urzędnicy, konkretni politycy, którzy zapewniali nas o zachowaniu stosownych procedur, przekopaniu terenu w głąb na ileś tam metrów czy centymetrów i z dumą mówili o „zdawaniu egzaminu”.
Wróćmy jednak do sprawy Grzegorza Brauna. Otóż zaintrygowany sprawą zatrzymania znanego bądź co bądź reżysera postanowiłem dowiedzieć się więcej. Przeszukałem inne prawe portale. Oczywiście o incydencie informowały m.in. Fronda, niezależna.pl, Gość Niedzielny (który zamieścił krótki filmik ze zdarzenia), Wpolityce.pl. Wkrótce też ukazały się tam wywiady z autorem „Eugeniki”. Dowiedziałem się z nich, że samochód, w którym trzymano reżysera, zablokowali stojący pod cmentarzem ludzie, wśród nich posłowie. Obawiano się, że ponownie będzie się usiłować wrobić Brauna w „napaść” na policjanta. Od kilku lat toczy się we Wrocławiu proces w tej sprawie. Ten kontrowersyjny reżyser jest przecież istnym supermenem, lepszym od Arnolda Schwarzeneggera i Sylvestra Stalone razem wziętych, który w szale wojennym potrafi rozgromić cały oddział „wykonujących tylko swoje obowiązki” strażników ładu i porządku publicznego.
Poczytawszy, co tam było, postanowiłem skonfrontować to z relacjami na trzech głównych polskich portalach informacyjnych. Na pierwszym z nich (nazw podawać nie będę, bo nie zamierzam robić im reklamy) znalazłem krótką sesję zdjęciową z niewiele dłuższym opisem. Autora zdjęć wyraźnie interesowały takie ujęcia, by pokazać trzymany przez jednego z „oszołomów” krzyż. Znalazły się też zdjęcia Anny Fotygi i Antoniego Macierewicza stojących przed policyjnym wozem. Była również informacja o zatrzymaniu jednej osoby, ale bez podawania personaliów, tak jakby Grzegorz Braun nie był postacią znaną, autorem kontrowersyjnych filmów dokumentalnych (notabene w wolnej Polsce, jaką sobie marzyłem w latach osiemdziesiątych, jego filmy byłyby kontrowersyjne tylko dla marginalnej bandy lewackich idiotów, których ponad czterdzieści lat komunizmu w Polsce niczego nie nauczyły) i równie kontrowersyjnych wypowiedzi. Czyżby piszący notkę na tym portalu w ogóle nie pofatygował się na cmentarz i pisał tylko na podstawie niejasnych pogłosek, a mając niesprawdzone dane, wolał nie podawać nazwiska? Ale przecież personalia zatrzymanego można było bez trudu znaleźć w kilka sekund w Internecie! Donosiły przecież o nim inne niezależne portale. A może na nazwisko Brauna jest jakiś zapis cenzorski? Ależ cenzura w naszym kraju już dawno nie istnieje, prawda? O co więc chodzi? Postanowiłem sprawdzić na dwóch pozostałych portalach (niestety nie miałem dość czasu na przeglądanie internetowych stron gazet). Tutaj jeszcze gorzej. O incydencie na Cmentarzu Powązkowskim ani śladu. Żadnej wzmianki o zatrzymaniu Grzegorza Brauna. Jedynie informacje o możliwości kolejnych ekshumacji.
O czym to świadczy nie trzeba chyba pisać. Wystarczy tylko odrobina wyobraźni. Ot, choćby przedstawienie sobie, że policja czy żandarmeria wojskowa zatrzymuje innego znanego reżysera. I co? Czytamy na jednym z głównych portali, że „zatrzymano jedną osobę” i nic więcej? Oczywiście rację ma sam autor „Towarzysza Generała”, że ważniejsza jest sprawa zarówno samych ekshumacji, jak i śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej oraz związanych z nią kłamstw. Ale chyba nie o to chodziło dziennikarzom pomijającym jego nazwisko i sam incydent.
Mając chwilę czasu w przerwie w pracy, zajrzałem wczoraj na znane mi portale, by dowiedzieć się, co w trawie piszczy. I przeczytałem o kolejnej odsłonie dramatu smoleńskiego – ekshumacji na Powązkach. Okazało się, że właśnie mniej więcej w tej samej chwili, kiedy czytałem te wiadomości, doszło tam do incydentu – zatrzymania przez służby mundurowe niezależnego reżysera Grzegorza Brauna. Autor „Marszu wyzwolicieli” wraz z Ewą Stankiewicz zamierzał udokumentować przebieg ekshumacji, co też robił poprzedniego dnia w Gdańsku. Notabene jestem ciekaw, ilu dziennikarzy stacji telewizyjnych i gazet wpadło na ten sam pomysł? Cała sprawa jest przecież skandaliczna. Rodziny osób, które zginęły w Smoleńsku, do tej pory – dwa lata po! – przeżywają horror związany z tamtymi wydarzeniami. Okazuje się, że państwo polskie, które ponoć „zdało egzamin” w tamtych dniach, nie wywiązało się tak naprawdę ze swoich obowiązków i dopuściło do wątpliwości, czy w danym grobie faktycznie spoczywają doczesne szczątki rzekomo pochowanej tam ofiary katastrofy prezydenckiego samolotu. A dowiadujemy się, że szykują się kolejne ekshumacje. Piszę „państwo polskie”, a tak naprawdę pod tą enigmatyczną nazwą kryją się konkretne nazwiska, konkretni urzędnicy, konkretni politycy, którzy zapewniali nas o zachowaniu stosownych procedur, przekopaniu terenu w głąb na ileś tam metrów czy centymetrów i z dumą mówili o „zdawaniu egzaminu”.
Wróćmy jednak do sprawy Grzegorza Brauna. Otóż zaintrygowany sprawą zatrzymania znanego bądź co bądź reżysera postanowiłem dowiedzieć się więcej. Przeszukałem inne prawe portale. Oczywiście o incydencie informowały m.in. Fronda, niezależna.pl, Gość Niedzielny (który zamieścił krótki filmik ze zdarzenia), Wpolityce.pl. Wkrótce też ukazały się tam wywiady z autorem „Eugeniki”. Dowiedziałem się z nich, że samochód, w którym trzymano reżysera, zablokowali stojący pod cmentarzem ludzie, wśród nich posłowie. Obawiano się, że ponownie będzie się usiłować wrobić Brauna w „napaść” na policjanta. Od kilku lat toczy się we Wrocławiu proces w tej sprawie. Ten kontrowersyjny reżyser jest przecież istnym supermenem, lepszym od Arnolda Schwarzeneggera i Sylvestra Stalone razem wziętych, który w szale wojennym potrafi rozgromić cały oddział „wykonujących tylko swoje obowiązki” strażników ładu i porządku publicznego.
Poczytawszy, co tam było, postanowiłem skonfrontować to z relacjami na trzech głównych polskich portalach informacyjnych. Na pierwszym z nich (nazw podawać nie będę, bo nie zamierzam robić im reklamy) znalazłem krótką sesję zdjęciową z niewiele dłuższym opisem. Autora zdjęć wyraźnie interesowały takie ujęcia, by pokazać trzymany przez jednego z „oszołomów” krzyż. Znalazły się też zdjęcia Anny Fotygi i Antoniego Macierewicza stojących przed policyjnym wozem. Była również informacja o zatrzymaniu jednej osoby, ale bez podawania personaliów, tak jakby Grzegorz Braun nie był postacią znaną, autorem kontrowersyjnych filmów dokumentalnych (notabene w wolnej Polsce, jaką sobie marzyłem w latach osiemdziesiątych, jego filmy byłyby kontrowersyjne tylko dla marginalnej bandy lewackich idiotów, których ponad czterdzieści lat komunizmu w Polsce niczego nie nauczyły) i równie kontrowersyjnych wypowiedzi. Czyżby piszący notkę na tym portalu w ogóle nie pofatygował się na cmentarz i pisał tylko na podstawie niejasnych pogłosek, a mając niesprawdzone dane, wolał nie podawać nazwiska? Ale przecież personalia zatrzymanego można było bez trudu znaleźć w kilka sekund w Internecie! Donosiły przecież o nim inne niezależne portale. A może na nazwisko Brauna jest jakiś zapis cenzorski? Ależ cenzura w naszym kraju już dawno nie istnieje, prawda? O co więc chodzi? Postanowiłem sprawdzić na dwóch pozostałych portalach (niestety nie miałem dość czasu na przeglądanie internetowych stron gazet). Tutaj jeszcze gorzej. O incydencie na Cmentarzu Powązkowskim ani śladu. Żadnej wzmianki o zatrzymaniu Grzegorza Brauna. Jedynie informacje o możliwości kolejnych ekshumacji.
O czym to świadczy nie trzeba chyba pisać. Wystarczy tylko odrobina wyobraźni. Ot, choćby przedstawienie sobie, że policja czy żandarmeria wojskowa zatrzymuje innego znanego reżysera. I co? Czytamy na jednym z głównych portali, że „zatrzymano jedną osobę” i nic więcej? Oczywiście rację ma sam autor „Towarzysza Generała”, że ważniejsza jest sprawa zarówno samych ekshumacji, jak i śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej oraz związanych z nią kłamstw. Ale chyba nie o to chodziło dziennikarzom pomijającym jego nazwisko i sam incydent.
sobota, 15 września 2012
poniedziałek, 10 września 2012
niedziela, 9 września 2012
Dylematy „grzecznego Czesia”
Znów Czesław Miłosz i jego „Rok myśliwego”. Opisuje dylematy „grzecznego Czesia” po wojnie związane z jego współpracą z komunistami. Zresztą nie tylko jego. Wymienia niektórych, którzy „nie zawiedli się, zrobili karierę”, bo „postawili na Warszawę”: np. Oskara Langego, Ksawerego Pruszyńskiego, Józefa Winiewicza i innych. Te wspominki autor „Ziemi Ulro” nazywa „zstępowaniem w głąb swoich wstydów”, a potem dodaje: „Nie tak znowu tylko moich własnych zresztą”. A kawałek dalej: „Wszystko to byli ludzie ciężko doświadczeni i pozbawieni złudzeń co do Wielkiego Brata”. Spora ich część wykorzystała zresztą swoją posadę na placówce zagranicznej „jako okazję do urwania się”, ale także do „urządzenia się na stałe”.
A potem czytam na łamach „Rzeczpospolitej” wstrząsający wywiad z historykiem IPN, Krzysztofem Szwagrzykiem o ekshumacji na Powązkach szczątków pomordowanych przez komunistów po roku 1944:
Dwie trzecie ofiar mają czaszki przestrzelone kulą. Dziury wlotowe znajdują się na potylicy bądź z boku głowy. Strzelano z bliskiej odległości z broni krótkiej.
(…) Jamy te były zbyt małe i ludzie byli zwalani na kupę. Często, aby zmieścić jak największą liczbę ciał, układano na głowie jednego zabitego nogi następnego. Ludzi nie wkładano do grobów, ale ich do nich wrzucano.
(…) Wielu ludzi leży na twarzy, boku. Zrzucano ich ze sporej wysokości. Prosto z wozu konnego, a później z ciężarówki. Często stopy lub ręce opierają się jeszcze o ścianę boczną grobów. To drastyczny widok. Między ciałami znaleźliśmy grudki węgla, co świadczy o tym, że do wywożenia zwłok wykorzystywano wóz do dostarczania opału.
(…) Wywoływali człowieka „na literę”. Wyprowadzali go w miejsce, gdzie był naczelnik więzienia, prokurator i czasami ksiądz. Skazany dowiadywał się, że Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Prowadzono go korytarzem i w bocznej piwniczce znienacka otrzymywał strzał z pistoletu w tył czaszki.
Czytam to i znów myślę o dylematach „grzecznego Czesia”. I wzbiera we mnie wściekłość.
A potem czytam na łamach „Rzeczpospolitej” wstrząsający wywiad z historykiem IPN, Krzysztofem Szwagrzykiem o ekshumacji na Powązkach szczątków pomordowanych przez komunistów po roku 1944:
Dwie trzecie ofiar mają czaszki przestrzelone kulą. Dziury wlotowe znajdują się na potylicy bądź z boku głowy. Strzelano z bliskiej odległości z broni krótkiej.
(…) Jamy te były zbyt małe i ludzie byli zwalani na kupę. Często, aby zmieścić jak największą liczbę ciał, układano na głowie jednego zabitego nogi następnego. Ludzi nie wkładano do grobów, ale ich do nich wrzucano.
(…) Wielu ludzi leży na twarzy, boku. Zrzucano ich ze sporej wysokości. Prosto z wozu konnego, a później z ciężarówki. Często stopy lub ręce opierają się jeszcze o ścianę boczną grobów. To drastyczny widok. Między ciałami znaleźliśmy grudki węgla, co świadczy o tym, że do wywożenia zwłok wykorzystywano wóz do dostarczania opału.
(…) Wywoływali człowieka „na literę”. Wyprowadzali go w miejsce, gdzie był naczelnik więzienia, prokurator i czasami ksiądz. Skazany dowiadywał się, że Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Prowadzono go korytarzem i w bocznej piwniczce znienacka otrzymywał strzał z pistoletu w tył czaszki.
Czytam to i znów myślę o dylematach „grzecznego Czesia”. I wzbiera we mnie wściekłość.
sobota, 8 września 2012
Pan Hrabia czyta dzieciom
Pan Hrabia (Bronisław Władysławski, a może Władysław Bronisławski) zainaugurował ogólnopolskie czytanie arcydzieła.
– Ciekawe, czy jego znajomość wybitnego poematu jest równa jego biegłości w piśmie, a zwłaszcza w trudnej sztuce ortografii – powiedział filozoficznie Kłapouchy przyglądając się mrówce, która cudem wyszła cało z opresji na białej nodze Telimeny.
Tymczasem za drzewami czaili się tajni agenci notujący na swych tabletach każde słowo Kłapouchego. Nieświadom niczego pakował się w poważne tarapaty.
A Sowa Przemądrzała już gryzmoliła kolejny donos.
poniedziałek, 3 września 2012
Philip K. Dick jako inspirator i niezupełny odlot Cheyenne’a – o zagranicznych (tym razem) filmach dyletanta uwag kilka
W jednym ze swoich poprzednich wpisów (jak ja nie lubię idiotycznej nazwy „post” wziętej z angielskiego!) podzieliłem się swoimi uwagami na temat kilku polskich filmów, jakie mi dane było w ostatnim czasie obejrzeć na DVD. Dzisiaj chciałbym co nieco napisać o filmach obcych.
Pierwszy z nich to historia, która ewidentnie została oparta na pomyśle (a może stosowniejsze byłoby powiedzieć: „obsesji”?) Philipa K. Dicka, choć nie zauważyłem żadnych podziękowań ze strony reżysera pod jego adresem. „Incepcję” – bo o niej mowa – Christophera Nolana oglądałem z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony jest tutaj bez wątpienia świetna gra aktorska – m.in. Leonardo DiCaprio po raz kolejny przekonał mnie, że jest wybitnym aktorem, choć tego miana mu niegdyś odmawiałem. Znakomicie opowiedziana i trzymająca w napięciu historia nie pozwoliła mi położyć się spać – a film zacząłem oglądać późno z zamiarem dokończenia następnego dnia, ale... No właśnie – jest pewne „ale”. Bo z drugiej strony film przypomina po prostu rozgrywaną na różnych poziomach grę komputerową, typową „strzelankę” i niewiele poza tym. Może trochę przesadzam, ale jednak dla miłośnika prozy Philpa K. Dicka „Incepcja” musi być rozczarowaniem. Ze zdziwieniem słuchałem – dzieląc się uwagami na temat tego obrazu – że moi rozmówcy oglądając ten film gubili się w poszczególnych poziomach „gry”. Tymczasem, przejścia z poziomu na poziom były przewidywalne i banalnie wręcz proste. Gdyby Nolan chciał naprawdę „namieszać”, to mógłby element niepewności co do realności świata wprowadzić dużo wcześniej, już wówczas, gdy Cobb testuje środek chemika Yusufa. Od tego momentu można by wprowadzić wątek niepewności zamieniający się w prawdziwy koszmar. Nolan stosuje taki chwyt w zasadzie na samym końcu filmu, kiedy pozostajemy z pytaniem, czy Cobb faktycznie wrócił do świata rzeczywistego? Ale to zostało oparte już na prostej sztuczce: po prostu opowiadana historia urywa się w chwili, kiedy moglibyśmy tę odpowiedź znaleźć. I tyle.
Z inspiracjami prozą Philipa K. Dicka problem jest ogólnie taki, że do tej pory powstające z niej filmy nie dorastają do swoich oryginałów. Jedynym w zasadzie wyjątkiem wydaje się do tej pory być „Blade Runner”, który moim zdaniem jest nawet lepszy niż oryginalny tekst Dicka i pozostaje arcydziełem nie tylko w swoim gatunku, ale w ogóle jako jeden z najwybitniejszych filmów światowego kina. Do pewnego stopnia również miłośników prozy autora „Ubika” może zadowolić „Pamięć absolutna” Paula Verhoevena. Reszta niestety rozczarowuje, choć niektóre z tych produkcji ogląda się z ciekawością. Regułę tę potwierdza też zrealizowany na podstawie opowiadania Dicka film „Władcy umysłów” George’a Nolfiego. Notabene polski tytuł wydaje mi się nietrafny, nie rozumiem, dlaczego oryginalnego „The Adjustment Bureau” nie przetłumaczono np. jako „Biuro dopasowań” albo „Biuro regulacji” czy jakoś podobnie – trafniej oddawałoby to sens całości. Choć, podobnie jak „Incepcja”, obraz Nolfiego zachował coś niecoś z dickowego ducha wątpliwości w realność istniejącego świata, to całość w gruncie rzeczy jest dość banalna i można ją podsumować jednym zdaniem: amor omnia vincit. Sztafaż science-fiction jest tu tylko dodatkiem, być może mającym podnieść atrakcyjność filmu. Równie dobrze bowiem jego tłem mogłaby być II wojna światowa lub wojna gangów. Plusem jest wartka akcja i para aktorów: Matt Damon oraz Emily Blunt, jednak w filmie nie brak też naiwności, które śmieszą i których autorzy mogliby nam oszczędzić. Należą do nich na przykład dywagacje o ciemnych wiekach średniowiecza (w rzeczywistości epoki rozumu, kiedy logika przeżywała swój rozkwit) czy o historii XX wieku, w której głównymi schwarzcharakterami są naziści, a komuniści w ogóle nie są wymienieni, choć przecież zbudowany przez nich totalitarny system trwał dłużej. Oczywiście film jest jak najbardziej poprawny politycznie, a główny bohater jest członkiem Partii Demokratycznej.
Filmy fantastyczne nie spełniły moich oczekiwań, to może coś z innej półki? Tytuł „Wszystkie odloty Cheyenne’a” Paolo Sorrentino – widniejący na okładce DVD z ledwo rozpoznawalną pod makijażem twarzą Seana Penna – raczej sugeruje jakiś wygłup, film o gwiazdorze muzyki pop lub rock i jego „szalonym” życiu. W tym przeświadczeniu mają nas przekonać też napisy na okładce, które w gruncie rzeczy... wprowadzają w błąd. Zacznijmy od tego, że polski tytuł jest durnowaty i tak naprawdę niewiele ma wspólnego z treścią, nawet jeśli potraktować go jako grę słów. Zwracał na to uwagę na przykład Łukasz Adamski w swojej recenzji na stronie „Frondy”. Oryginalny tytuł, wzięty z piosenki zespołu Talking Heads – która zresztą pojawia się w obrazie Sorrentino w całości – to „This must be the place”. Film ma swoje zabawne momenty, ale nie należy go traktować jako pełnokrwistej komedii, bo można się rozczarować. To raczej groteska z elementami tragedii i satyry. Reżyser wykorzystuje przy tym kino drogi, by opowiedzieć historię o dojrzewaniu głównego bohatera – podstarzałego gwiazdora muzyki pop, przypominającego wyglądem wokalistę zespołu The Cure, rewelacyjnie zagranego przez Seana Penna. To w gruncie rzeczy ponownie film o relacjach – lub ich braku – pomiędzy ojcem a synem. Dla mnie dzieło Sorrentino to również – a może przede wszystkim – satyra na infantylny świat popkultury. Pogrążony w depresji, znudzony życiem i skrywający pod maską pudru i szminki twarz, Cheyenne ma mentalność dziecka, które w końcu dorasta ucząc się po drodze kilku prostych prawd, w tym trudnej sztuki wybaczania. Od innych pop-gwiazdek Cheyenne’a różni to, że jest wierny swojej żonie – co jest rysem, który budzi u mnie zdecydowaną sympatię. Choć można się zastanawiać, czy ta wierność nie ma w sobie coś z dziecinnego przywiązania do matki. Samo dorastanie głównego bohatera jest pokazane z przymrużeniem oka – jego symbolem jest... zapalenie papierosa, a w końcu... ale nie będę opowiadał końca – sam tego nie lubię. Tym bardziej, że ten ostatni film naprawdę polecam.
niedziela, 2 września 2012
Pora na Lesz-cza?
Myszkując po internecie zwróciłem uwagę – wśród mniej lub bardziej interesujących wiadomości – na jedną dotyczącą pewnej polskiej gwiazdki, która na pewnym portalu społecznościowym zamieściła swoje zdjęcie w ruskiej czapce z sowiecką gwiazdą. Kiedy pojawiły się słowa krytyki, owa gwiazdka (polska, a nie sowiecka) zamiast przeprosić, zaczęła wypisywać bzdury, wplątując w to wszystko jeszcze ni z gruszki, ni z pietruszki Smoleńsk. Tak oto, po tzw. „transformacji ustrojowej” doczekaliśmy się własnego pokolenia „użytecznych idiotów”. Pełny sukces! Historia vitae magistra est!
W kraju, w którym zbrodniczość komunizmu powinna być oczywistością, należałoby się spodziewać, że potępienie tego wyskoku będzie tak powszechne, że owa gwiazdeczka – ze strachu przed utratą kontraktów – w ramach pokuty zje ową czapkę popijając ruską wódką. To znaczy – tak wyobrażałbym sobie wolną Polskę ponad 20 lat temu. Tymczasem propaganda komunistyczna odniosła i u nas pełny pośmiertny sukces. Okazuje się, że dla młodego pokolenia Polaków sowiecka gwiazdka to zabawny gadżet, nie kojarzący się im z cierpieniem milionów - dosłownie! - istnień ludzkich, ze śmiercią, z obozami koncentracyjnymi. Czego oni uczą się na lekcjach historii i kto ich tego uczy?
No cóż, przypomniała mi się przy okazji afera sprzed lat z udziałem księcia Harry'ego. Tak, tak, tego samego. Wybrał się on na jakąś zabawę przebrany za... nazistę. Pamiętam zdjęcia, na których było widać opaskę ze swastyką na jego ramieniu. Oczywiście wywołało to skandal. Książę Harry, uczeń elitarnej szkoły, widać również – podobnie jak owa młoda polska dama – był na bakier z XX-wieczną historią. Nasza gwiazdeczka może się cieszyć, że znalazła się w naprawdę elitarnym gronie - wśród członków rodziny królewskiej. Pytanie tylko, czy to faktycznie powód do dumy?
W kraju, w którym zbrodniczość komunizmu powinna być oczywistością, należałoby się spodziewać, że potępienie tego wyskoku będzie tak powszechne, że owa gwiazdeczka – ze strachu przed utratą kontraktów – w ramach pokuty zje ową czapkę popijając ruską wódką. To znaczy – tak wyobrażałbym sobie wolną Polskę ponad 20 lat temu. Tymczasem propaganda komunistyczna odniosła i u nas pełny pośmiertny sukces. Okazuje się, że dla młodego pokolenia Polaków sowiecka gwiazdka to zabawny gadżet, nie kojarzący się im z cierpieniem milionów - dosłownie! - istnień ludzkich, ze śmiercią, z obozami koncentracyjnymi. Czego oni uczą się na lekcjach historii i kto ich tego uczy?
No cóż, przypomniała mi się przy okazji afera sprzed lat z udziałem księcia Harry'ego. Tak, tak, tego samego. Wybrał się on na jakąś zabawę przebrany za... nazistę. Pamiętam zdjęcia, na których było widać opaskę ze swastyką na jego ramieniu. Oczywiście wywołało to skandal. Książę Harry, uczeń elitarnej szkoły, widać również – podobnie jak owa młoda polska dama – był na bakier z XX-wieczną historią. Nasza gwiazdeczka może się cieszyć, że znalazła się w naprawdę elitarnym gronie - wśród członków rodziny królewskiej. Pytanie tylko, czy to faktycznie powód do dumy?
Subskrybuj:
Posty (Atom)