Całkiem niedawno miałem okazję wymienić parę uwag z osobą podpisującą się jako Anielka. Anielka pod wpisem o Jerzym Pilchu usiłowała mnie przekonać, że powinienem się oddać lekturze felietonów tego pana, jakbym nie dość wyraźnie dał w swoim tekście do zrozumienia, że po zapoznaniu się z kilkoma felietonami tegoż oraz fragmentami jego prozy, uważam go za nudziarza pozującego na dowcipnisia i że nie zamierzam już sprawdzać, czy miałem pecha czy faktycznie całość jego twórczości jest taka. Powtórzę tylko to, co napisałem w swoim komentarzu do wypowiedzi Anielki: „czytanie Pilcha przypomina mi bolesną operację usuwania zęba i to zęba, który jest zdrowy (a więc operację całkowicie bezsensowną)”.
Mniejsza o Pilcha. Anielka jednak skrytykowała w swoim komentarzu teksty Andrzeja Horubały, pisząc, że stosuje on – jak to ładnie owa pani wyraziła – „kij od ideolo” czyli jak się domyślam „kij ideologiczny”, którym wali w swoich przeciwników. Ja bym tutaj posłużył się określeniem nawiązującym do znanego wiersza Herberta i powiedział o „cepach” („parę pojęć jak cepy”). Posłużyłbym się, gdyby ten zarzut był prawdziwy, ale prawdziwy nie jest. Otóż, Horubała nie ukrywa swoich poglądów. To prawda. Ba! Niejednokrotnie daje im silny wyraz i nawet gdyby ktoś miał wątpliwości, co do jego światopoglądu, jego wiary, jego preferencji politycznych, to po lekturze kilku jego artykułów mógłby sobie już jako taką opinię wyrobić. Sprawia to, że jego twórczość krytyczna (o powieściach się nie wypowiadam, bo nie znam) staje się wyrazista i nie pozostawia czytelnika w obojętności. Horubała bowiem postępuje jak ktoś, kto się najpierw przedstawia i mówi na przykład tak: „Jestem katolikiem, cenię sobie „Dzienniczek” siostry Faustyny, uważam, że pod Smoleńskiem stała się tragedia, z której żartować nie sposób, w samochodzie słucham takiej a takiej płyty…” itp., itd. A więc czytając jego teksty krytyczne wiemy, z kim mamy do czynienia, wiemy, czego może szukać w literaturze i dlaczego coś może mu się podobać bardziej niż inne rzeczy, a coś innego może go bulwersować.
Ale powyższe to jedna strona medalu. Jest bowiem i druga. Wiemy z jego działalności krytycznej jednak, że literaturę, że sztukę traktuje bardzo poważnie, że jest ona dla niego częścią życia, a osobiste wstawki w artykułach tym bardziej to podkreślają. Horubała więc nie ma litości dla „naszych”, jeśli według niego piszą rzeczy kiepskie, szuka też wartości u „tamtych” i je eksponuje, jeśli faktycznie takowe znajduje. Stara się zatem autor „Marzeń o chuliganie” być krytykiem rzetelnym, nie udającym obiektywizmu poprzez ukrywanie swoich poglądów, ale dążącym do obiektywizmu mimo zwykłych ludzkich ograniczeń. Więcej – śmiem twierdzić, że to te „ograniczenia” nakazują mu dążenie do obiektywizmu, szukanie okruchów prawdy i piękna tam, gdzie wydawałoby się znaleźć ich nie będzie łatwo.
Przykład? Mógłbym tych przykładów znaleźć sporo zarówno w „Marzeniach o chuliganie”, jak i w „Żeby Polska była sexy…”. Horubała jednak przyszedł mi z niespodziewaną odsieczą w pierwszym numerze tygodnika „Do Rzeczy”, w którym zamieścił recenzję „Włoskich szpilek” Magdaleny Tuli. Ów tekst jest niemal modelową ilustracją tego, co wyżej napisałem. Praktycznie już na samym początku autor nie ukrywa, co myśli o ideologicznych zaangażowaniach autorki, by potem… napisać wręcz pełen zachwytu, choć nie pozbawiony krytycznego zacięcia, pean na cześć jej najnowszej książki. O jego stosunku do zbioru opowiadań Magdaleny Tuli świadczy najlepiej podtytuł jego recenzji: „Wielka literatura zrodzona z rozpaczy”. W tym samym artykule Horubała nawiązuje zresztą do swojej innej recenzji, w której również potrafił docenić wartości literackie utworu pisanego przez drugą autorkę, z którą nie byłoby mu raczej po drodze pod względem światopoglądowym.
O co mi chodzi? Komentując wypowiedź Anielki zasugerowałem, że albo zna twórczość krytyczną Horubały z drugiej ręki, czyli jego tekstów w ogóle nie czytała, albo po prostu czytała te teksty pobieżnie i nieuważnie, będąc uprzedzona do autora z obcych jej światopoglądowo rejonów. Trudno mi bowiem inaczej wytłumaczyć tak niesprawiedliwą ocenę skierowaną pod adresem tego krytyka, jeśli faktycznie się jego recenzje czytało. Jest to dla mnie przypadek ilustrujący doskonale niepokojące zjawisko, jakim jest ocenianie autorów poprzez ich wybory polityczne bądź światopoglądowe albo nawet wybór czasopisma, w którym zamieszczają swoje teksty, bez jednoczesnej próby zapoznania się z tym, co owi autorzy faktycznie piszą, lub poprzestawanie na omówieniach serwowanych nam przez innych. W ten sposób należałoby odrzucić na przykład twórczość Ezry Pounda z powodu jego związków z włoskim faszyzmem albo poezję Gottfrieda Benna za jego zaangażowanie w nazizm, albo Izaaka Babla ze względu na bolszewizm – by przytoczyć parę skrajnych przypadków. Oczywiście nie ma możliwości abstrahowania od wyborów politycznych pisarza, bo ich konsekwencje mogą się odbić dość wyraźnie w jego twórczości i przemycanej w niej wizji człowieczeństwa i wyborów moralnych. Nie powinno to jednak być kryterium jedyne i decydujące.
Albo – żeby pociągnąć ten wątek dalej – czy fakt, że twórca drogi krzyżowej w angielskiej katedrze okazał się być pedofilem, podważa walory artystyczne jego dzieła? Czy to, że Szczepan Twardoch zamieszcza swoje teksty na łamach postkomunistycznej „Polityki” przekreśla już zupełnie jego twórczość literacką i jej rangę (przyznam się, że samego mnie to razi)? Czy miłość Tadeusza Konwickiego do Adama Michnika eliminuje jego twórczość z panteonu literatury polskiej? Przynajmniej tego, tworzonego przez prawicowych krytyków?
Przykładów można by mnożyć: Oto dziennikarz o wybujałym ego nazywa wybitnego poetę Rymkiewicza grafomanem oraz „idolem zidiociałej, katostalinowskiej Polski” (zaiste „interesujący” neologizm, żeby nie powiedzieć przemyślny oksymoron w stylu poetów baroku!). A to wszystko dlatego, że ten krytycznie odnosi się do idola „nowoczesnej” inteligencji. Oto z kolei pewien polityk – by przytoczyć przykład z innej niż literatura dziedziny – określa świetnego aktora, jakim bez wątpienia jest Marian Opania, „słabym kabareciarzem”, bo ten ośmielił się odmówić gry w filmie o katastrofie smoleńskiej (cóż z tego, jeśli nawet ów aktor wypowiedział przy tym parę niemądrych rzeczy?).
O jakich barierach nie do pokonania więc mówię? Chyba nie muszę już tłumaczyć. Nie zamierzam też twierdzić, że sam ich sobie nie stawiam. Choć nie widzę w tym powodu do dumy. Co nie oznacza, że łomot cepem przyjmę z jakąkolwiek pokorą.
wtorek, 29 stycznia 2013
piątek, 25 stycznia 2013
Popkultura jest wNas
Ostatnio zwrócił moja uwagę nowy portal kulturalny opatrzony mottem z Prousta. Gdzieś przeczytałem, że „lewicowcy” ponoć zazdroszczą „nam – prawicowcom” takiego portalu o kulturze. Szczerze powiedziawszy nie widzę powodu. Gdyby wziąć np. jakąś Wirtualną Polskę czy inną Interię, a następnie wycisnąć z niej to wszystko, co nie jest według jej redaktorów wiadomościami kulturalnymi, to zostałoby mniej więcej to samo co na portalu wNas. Różnica byłaby może ilościowa, ale mam wątpliwości, czy jakościowa.
Otóż gros materiałów publikowanych przez wNas to w gruncie rzeczy popkultura. Może i w miarę interesująco podana, ale popkultura. Do tego nie trzeba zaraz dorabiać ideologii w postaci cytatu z francuskiego pisarza. Redaktorzy z wNas tylko dokładają więcej śmiecia do tego wielkiego śmietniska, jakim jest Internet. Czy naprawdę jest sens rozwodzić się nad tym, co jakaś polska gwiazdka, której imienia już nie pamiętam, mówi o oślich kupkach? Albo czy faktycznie nie ma lepszego tematu niż to, co jedna celebrytka powiedziała o innym celebrycie? Nawet jeśli „dała do pieca” i dokopała ewidentnemu chamowi i pajacowi, którego na prawicy nikt nie lubi? A czy opinie o polityce pewnego aktora lub innego miłośnika win są naprawdę tak fascynujące, by zaprzątać nimi moją uwagę? Rozumiem intencje redaktorów tej strony internetowej: niewątpliwie chcą przyciągnąć jak największą grupę czytelników, a przy okazji mówić o kulturze w sposób ciekawy i niebanalny, ale czy koniecznie strywializowany i o rzeczach trywialnych? I może przy okazji dobrze byłoby najpierw zadbać o kulturę języka? Błędy stylistyczne, interpunkcyjne i literówki nienajlepiej świadczą o stronie internetowej mającej chyba w zamierzeniu być namiastką, a właściwie pełnić rolę podobną do prawdziwego papierowego czasopisma poświęconego kulturze? Przecież ktoś za publikację artykułów chyba tam odpowiada? Czy to taki kłopot przejrzeć tekst przed publikacją jeden i drugi raz, by wyłowić błędy i pomyłki? To, co można wybaczyć blogerowi samodzielnie edytującemu swoją pisaninę, trudniej w przypadku czasopisma, a zwłaszcza czasopisma kulturalnego!
Spora część materiału zamieszczanego na portalu wNas to recenzje i omówienia filmowe oraz njusy o płytach plus ploteczki. Czy jest aż tak źle z naszą kulturą, że nie ma już, o czym pisać, tylko zachwycać się kolejnym filmem, o którym po kilku latach nikt nie będzie pamiętał? Ze zdumieniem czytałem wypowiedź jednego z autorów, niegdyś toczącego boje z homoseksualistami, a teraz ekscytującego się, że być może reżyser filmu o dwóch pedziach wywoła skandal! Owszem, gdy poszperać, to wyłowi się z archiwum jakieś omówienia spektakli teatralnych, ale tylko parę. Muzyka? Nawet pobieżne przejrzenie tego, co tam zrecenzowano uświadamia, że króluje pop w czystej postaci, ewentualnie rock. Może jakaś płyta z jazzem by się znalazła, gdyby spróbować głębiej zbadać archiwum. Natomiast nic z prawdziwej muzyki współczesnej wymagającej nieco bardziej wyrachowanych gustów, niż te, które mają wychowani na swojskim „Umcyk, mucyk”. Pomijam już recenzje płyt z wykonaniami muzyki klasycznej. Literatura? Z tym niewiele lepiej. Rzut oka na okładki odbiera resztki nadziei.
A co znajduje się w dziale „Sztuka”? Zobaczcie sobie sami. Włos się na głowie jeży (jeśli kto ma). Jeślibym chciał znaleźć dowód, że żyjemy w czasach upadku kultury, portal wNas podałbym jako przykład. Podałbym też jako ilustrację tego, jak prawicowi czy konserwatywni krytycy, recenzenci nie potrafią zaproponować alternatywy wobec tego całego chłamu lejącego się z eMpTyVi. Może wyławiają z tego to, co wartościowe? Może. Jednak ekscytowanie się nawróceniem gwiazdki popkultury jednej czy drugiej opowiadającej o tym na lewo i prawo albo krótka recenzja poświęcona pismu „Egzorcysta” nie załatwiają sprawy poważnego namysłu nad kulturą, promowania wartościowych i głębokich dzieł sztuki, literatury, muzyki. Rozumiem, że autorzy wNas kochają rock and rolla, ale to jest w końcu tylko rock and roll i niewiele więcej. Mogą cmokać nad kolejnym filmem Tarantino z zachwytem. U mnie wywołują tylko wzruszenie ramion. Chyba że adresują swój portal do nastolatków. Może ich to kręci? Może więc zamiast Prousta cytat z Micka Jaggera? Pewnie pasowałby lepiej niż ten stary francuski nudziarz.
Popkultura jest w nas? Jest. I we mnie. I wNas też. Niestety.
Otóż gros materiałów publikowanych przez wNas to w gruncie rzeczy popkultura. Może i w miarę interesująco podana, ale popkultura. Do tego nie trzeba zaraz dorabiać ideologii w postaci cytatu z francuskiego pisarza. Redaktorzy z wNas tylko dokładają więcej śmiecia do tego wielkiego śmietniska, jakim jest Internet. Czy naprawdę jest sens rozwodzić się nad tym, co jakaś polska gwiazdka, której imienia już nie pamiętam, mówi o oślich kupkach? Albo czy faktycznie nie ma lepszego tematu niż to, co jedna celebrytka powiedziała o innym celebrycie? Nawet jeśli „dała do pieca” i dokopała ewidentnemu chamowi i pajacowi, którego na prawicy nikt nie lubi? A czy opinie o polityce pewnego aktora lub innego miłośnika win są naprawdę tak fascynujące, by zaprzątać nimi moją uwagę? Rozumiem intencje redaktorów tej strony internetowej: niewątpliwie chcą przyciągnąć jak największą grupę czytelników, a przy okazji mówić o kulturze w sposób ciekawy i niebanalny, ale czy koniecznie strywializowany i o rzeczach trywialnych? I może przy okazji dobrze byłoby najpierw zadbać o kulturę języka? Błędy stylistyczne, interpunkcyjne i literówki nienajlepiej świadczą o stronie internetowej mającej chyba w zamierzeniu być namiastką, a właściwie pełnić rolę podobną do prawdziwego papierowego czasopisma poświęconego kulturze? Przecież ktoś za publikację artykułów chyba tam odpowiada? Czy to taki kłopot przejrzeć tekst przed publikacją jeden i drugi raz, by wyłowić błędy i pomyłki? To, co można wybaczyć blogerowi samodzielnie edytującemu swoją pisaninę, trudniej w przypadku czasopisma, a zwłaszcza czasopisma kulturalnego!
Spora część materiału zamieszczanego na portalu wNas to recenzje i omówienia filmowe oraz njusy o płytach plus ploteczki. Czy jest aż tak źle z naszą kulturą, że nie ma już, o czym pisać, tylko zachwycać się kolejnym filmem, o którym po kilku latach nikt nie będzie pamiętał? Ze zdumieniem czytałem wypowiedź jednego z autorów, niegdyś toczącego boje z homoseksualistami, a teraz ekscytującego się, że być może reżyser filmu o dwóch pedziach wywoła skandal! Owszem, gdy poszperać, to wyłowi się z archiwum jakieś omówienia spektakli teatralnych, ale tylko parę. Muzyka? Nawet pobieżne przejrzenie tego, co tam zrecenzowano uświadamia, że króluje pop w czystej postaci, ewentualnie rock. Może jakaś płyta z jazzem by się znalazła, gdyby spróbować głębiej zbadać archiwum. Natomiast nic z prawdziwej muzyki współczesnej wymagającej nieco bardziej wyrachowanych gustów, niż te, które mają wychowani na swojskim „Umcyk, mucyk”. Pomijam już recenzje płyt z wykonaniami muzyki klasycznej. Literatura? Z tym niewiele lepiej. Rzut oka na okładki odbiera resztki nadziei.
A co znajduje się w dziale „Sztuka”? Zobaczcie sobie sami. Włos się na głowie jeży (jeśli kto ma). Jeślibym chciał znaleźć dowód, że żyjemy w czasach upadku kultury, portal wNas podałbym jako przykład. Podałbym też jako ilustrację tego, jak prawicowi czy konserwatywni krytycy, recenzenci nie potrafią zaproponować alternatywy wobec tego całego chłamu lejącego się z eMpTyVi. Może wyławiają z tego to, co wartościowe? Może. Jednak ekscytowanie się nawróceniem gwiazdki popkultury jednej czy drugiej opowiadającej o tym na lewo i prawo albo krótka recenzja poświęcona pismu „Egzorcysta” nie załatwiają sprawy poważnego namysłu nad kulturą, promowania wartościowych i głębokich dzieł sztuki, literatury, muzyki. Rozumiem, że autorzy wNas kochają rock and rolla, ale to jest w końcu tylko rock and roll i niewiele więcej. Mogą cmokać nad kolejnym filmem Tarantino z zachwytem. U mnie wywołują tylko wzruszenie ramion. Chyba że adresują swój portal do nastolatków. Może ich to kręci? Może więc zamiast Prousta cytat z Micka Jaggera? Pewnie pasowałby lepiej niż ten stary francuski nudziarz.
Popkultura jest w nas? Jest. I we mnie. I wNas też. Niestety.
czwartek, 24 stycznia 2013
Autorzy, których nigdy nie przeczytam. Przypadek II – Waldemar Łysiak
Z nazwiskiem Łysiaka zetknąłem się jeszcze w szkole średniej (jeśli nawet nie wcześniej). W mojej klasie był kolega zafascynowany wojnami napoleońskimi i w związku z tym czytał prozę Łysiaka. Potem co jakiś czas natykałem się na fanów tego pisarstwa. Intrygowało mnie to, ale z drugiej strony Napoleon jako taki mnie nie ciekawił, a inna tematyka podejmowana przez autora nie była mi bliżej znana. Zastanawiał mnie też ten błysk w oku, z jakim jego admiratorzy wymieniali jego nazwisko.
Jakiś czas później, w latach dziewięćdziesiątych miałem wreszcie okazję trochę Łysiaka poczytać. Jednak nie były to książki, a artykuły i felietony zamieszczane na łamach „Gazety Polskiej”, „Najwyższego Czasu” i chyba „Tygodnika Solidarność”. Ta dawka publicystyki podziałała jak kubeł zimnej wody, jeśli to porównanie jest w ogóle adekwatne, bo jakoś nie paliłem się nadmiernie do lektury jego książek. Po prostu frapowała mnie ta popularność w pewnych kręgach. Cóż tam takiego było, że nastawiło mnie negatywnie? Czym felietonista Łysiak ugasił tlące się iskierki zainteresowania? Łysiak przecież był „swój”, a jego teksty wywoływały u niektórych moich znajomych zachwyt mocnymi opiniami, bezkompromisowością i dosadnością wyrażanych sądów. To, co mnie uderzyło, to fakt, że o czymkolwiek by Łysiak napisał, pisał o… sobie samym. Jego artykuł czy felieton mógł być o lustracji, dekomunizacji, ówczesnej sytuacji politycznej, historii czy literaturze, a w gruncie rzeczy to jego przewodnią myślą zdawało się być to, jakim wspaniałym facetem jest sam autor. Może nawet do pewnego momentu się łudziłem, że to tylko w ferworze dyskusji i publicystycznej pasji Łysiak skupia się tak na sobie samym i w końcu przeczytam jakiś jego tekst, który o Łysiaku nie będzie. Nic jednak takiego się nie stało. Zrażony omijałem szerokim łukiem jego książki w księgarniach, a gdy ktoś wyrażał zachwyt jego prozą, dziwiłem się, że można obcować z kimś o tak wygórowanym ego. Oczywiście tłumaczono mi, że się mylę, że publicystka Łysiaka to jedno, a jego literatura to drugie. Nie dawałem się przekonać.
Chyba też moją niechęć do Łysiaka wywołały jego pogardliwe uwagi o powieściach Tadeusza Konwickiego, którego pisarstwo do tej pory stanowi dla mnie ważny punkt odniesienia, choć pokręconych dróg samego autora „Sennika współczesnego” pojąć nie jestem w stanie, a jego zachwyty nad pewnym redaktorem arcyliberalnej gazety są mi obce.
Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że po tym feralnym zetknięciu się z publicystyczną działalnością pisarza, przestał on mnie kompletnie ciekawić. W pewnym momencie znowu zaczął zastanawiać. Zwłaszcza jego książki poświęcone malarstwu. Zdarzało mi się i zdarza sięgać po te bogato ilustrowane i drogie tomy, wertować je, a potem odkładać na półkę z westchnieniem. Gdyby nie zaporowa cena, to kto wie? Może nawet bym się skusił i w końcu nabył choć jeden z tych woluminów? Od czasu do czasu czytałem też jakiś jego felieton lub artykuł w dawnym „Uważam Rze”. Mam wrażenie, że autor jakby mniej przestał skupiać się na sobie samym, choć w dalszym ciągu jest to ten sam dobrze mi znajomy styl, któremu cnota zwięzłości zdaje się być cechą obcą, a czytelnik zostaje przytłoczony wypisami z tekstów innych autorów, które mają świadczyć o… właśnie – o czym? O oczytaniu autora? O tym, że wytrwale wertuje książki i czasopisma? Że ma bogaty zbiór fiszek (w których mogą się zdarzać pomyłki)? W przeciwieństwie do Pilcha, Łysiak felietonista i publicysta ma mi jednak coś tam do powiedzenia (nie o współczesności, gdyż jest tutaj nieznośnie przewidywalny), chociaż traktuję to z pewną dozą ostrożności, z jaką traktuję niemal każdego, kto wyraża swoje sądy z nieznoszącą sprzeciwu pewnością siebie. Może więc Łysiak nie jest u mnie jeszcze zupełnie skreślony? Przynajmniej to, co pisze, wywołuje u mnie jakąś większą reakcję niż tylko wzruszenie ramion (przeciwnie do quasi felietonistyki Pilcha), a jego artykuły poświęcone sztuce, czegoś tam mogą chyba jednak nauczyć.
Jakiś czas później, w latach dziewięćdziesiątych miałem wreszcie okazję trochę Łysiaka poczytać. Jednak nie były to książki, a artykuły i felietony zamieszczane na łamach „Gazety Polskiej”, „Najwyższego Czasu” i chyba „Tygodnika Solidarność”. Ta dawka publicystyki podziałała jak kubeł zimnej wody, jeśli to porównanie jest w ogóle adekwatne, bo jakoś nie paliłem się nadmiernie do lektury jego książek. Po prostu frapowała mnie ta popularność w pewnych kręgach. Cóż tam takiego było, że nastawiło mnie negatywnie? Czym felietonista Łysiak ugasił tlące się iskierki zainteresowania? Łysiak przecież był „swój”, a jego teksty wywoływały u niektórych moich znajomych zachwyt mocnymi opiniami, bezkompromisowością i dosadnością wyrażanych sądów. To, co mnie uderzyło, to fakt, że o czymkolwiek by Łysiak napisał, pisał o… sobie samym. Jego artykuł czy felieton mógł być o lustracji, dekomunizacji, ówczesnej sytuacji politycznej, historii czy literaturze, a w gruncie rzeczy to jego przewodnią myślą zdawało się być to, jakim wspaniałym facetem jest sam autor. Może nawet do pewnego momentu się łudziłem, że to tylko w ferworze dyskusji i publicystycznej pasji Łysiak skupia się tak na sobie samym i w końcu przeczytam jakiś jego tekst, który o Łysiaku nie będzie. Nic jednak takiego się nie stało. Zrażony omijałem szerokim łukiem jego książki w księgarniach, a gdy ktoś wyrażał zachwyt jego prozą, dziwiłem się, że można obcować z kimś o tak wygórowanym ego. Oczywiście tłumaczono mi, że się mylę, że publicystka Łysiaka to jedno, a jego literatura to drugie. Nie dawałem się przekonać.
Chyba też moją niechęć do Łysiaka wywołały jego pogardliwe uwagi o powieściach Tadeusza Konwickiego, którego pisarstwo do tej pory stanowi dla mnie ważny punkt odniesienia, choć pokręconych dróg samego autora „Sennika współczesnego” pojąć nie jestem w stanie, a jego zachwyty nad pewnym redaktorem arcyliberalnej gazety są mi obce.
Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że po tym feralnym zetknięciu się z publicystyczną działalnością pisarza, przestał on mnie kompletnie ciekawić. W pewnym momencie znowu zaczął zastanawiać. Zwłaszcza jego książki poświęcone malarstwu. Zdarzało mi się i zdarza sięgać po te bogato ilustrowane i drogie tomy, wertować je, a potem odkładać na półkę z westchnieniem. Gdyby nie zaporowa cena, to kto wie? Może nawet bym się skusił i w końcu nabył choć jeden z tych woluminów? Od czasu do czasu czytałem też jakiś jego felieton lub artykuł w dawnym „Uważam Rze”. Mam wrażenie, że autor jakby mniej przestał skupiać się na sobie samym, choć w dalszym ciągu jest to ten sam dobrze mi znajomy styl, któremu cnota zwięzłości zdaje się być cechą obcą, a czytelnik zostaje przytłoczony wypisami z tekstów innych autorów, które mają świadczyć o… właśnie – o czym? O oczytaniu autora? O tym, że wytrwale wertuje książki i czasopisma? Że ma bogaty zbiór fiszek (w których mogą się zdarzać pomyłki)? W przeciwieństwie do Pilcha, Łysiak felietonista i publicysta ma mi jednak coś tam do powiedzenia (nie o współczesności, gdyż jest tutaj nieznośnie przewidywalny), chociaż traktuję to z pewną dozą ostrożności, z jaką traktuję niemal każdego, kto wyraża swoje sądy z nieznoszącą sprzeciwu pewnością siebie. Może więc Łysiak nie jest u mnie jeszcze zupełnie skreślony? Przynajmniej to, co pisze, wywołuje u mnie jakąś większą reakcję niż tylko wzruszenie ramion (przeciwnie do quasi felietonistyki Pilcha), a jego artykuły poświęcone sztuce, czegoś tam mogą chyba jednak nauczyć.
środa, 23 stycznia 2013
Haust świeżego powietrza
Nie mam teraz ani czasu na czytanie (nad czym ogromnie boleję), ani na pisanie. Więc jeśli coś już czytam, to jest to lektura powolna, tuż przed snem, drobnymi fragmentami, póki jestem jeszcze jako tako przytomny.
„Dzieje duszy” św. Teresy od Dzieciątka Jezus czytane po „Roku myśliwego” Miłosza. Jaki kontrast! Lektura książki Miłosza wywołała u mnie mieszane uczucia. Odłożyłem ją z niesmakiem mimo fragmentów, które uznałbym za intrygujące, inspirujące lub po prostu piękne. Dałem temu wyraz dwa razy na swoim blogu. Miłosz momentami zbliża się do pełnej szczerości, ale jednak ciągle się broni. Nie zmienia to faktu, że świństwo pozostaje świństwem i nad zaangażowaniem intelektualistów w totalitaryzmy XX wieku nie można przejść do porządku dziennego. Książka Miłosza w gruncie rzeczy pokazuje mizerię dwudziestowiecznego intelektualisty czy też intelektualisty przełomu XX i XXI wieku. Najgorsze jest to, że ta spuścizna Miłosza jest przyjmowana przez gros polskich intelektualistów na klęczkach i tak, jak mamy karykatury Gombrowicza, popłuczyny po Gombrowiczu (sam Gombrowicz pewnie w grobie się przewraca), tak mamy karykatury Miłosza, pozbawione jednak miłoszowego talentu. Spuścizna Miłosza to jad, którym zatruty jest organizm polskiej kultury, myślenie o polskiej kulturze i historii. Co nie oznacza, bym potępiał w czambuł całą jego twórczość i by obce mi były zachwyty nad jego poezją.
„Dzieje duszy” mogą razić sentymentalizmem, mogą się wydawać wręcz naiwne, dziecięce, ale jakże krystalicznie czyste! Co za czystość tonu! W tym nie ma kłamstwa, a Miłosz wije się jak piskorz i przyznaje się i nie przyznaje, i „zstępuje do swoich wstydów” i wydobywa się z tego bagna, by palnąć zaraz jakieś okrutnie niewiarygodne głupstwo wołające o pomstę do nieba. Cóż z tego, jeśli nawet literacko książeczka św. Tereski nie dorównuje książce naszego noblisty! (A nie dorównuje?) Ale jest jak haust świeżego powietrza po dusznej atmosferze jakiejś speluny, gdzie robi się szemrane interesy i gdzie duszę diabłu można sprzedać za garść srebrników, by potem się tłumaczyć, że innego wyjścia nie było albo że to lub tamto. Jakże rozczulające są „grzechy” św. Tereski w porównaniu z tym bagnem moralnym, które opisuje nieżyjący polski poeta!
„Dzieje duszy” św. Teresy od Dzieciątka Jezus czytane po „Roku myśliwego” Miłosza. Jaki kontrast! Lektura książki Miłosza wywołała u mnie mieszane uczucia. Odłożyłem ją z niesmakiem mimo fragmentów, które uznałbym za intrygujące, inspirujące lub po prostu piękne. Dałem temu wyraz dwa razy na swoim blogu. Miłosz momentami zbliża się do pełnej szczerości, ale jednak ciągle się broni. Nie zmienia to faktu, że świństwo pozostaje świństwem i nad zaangażowaniem intelektualistów w totalitaryzmy XX wieku nie można przejść do porządku dziennego. Książka Miłosza w gruncie rzeczy pokazuje mizerię dwudziestowiecznego intelektualisty czy też intelektualisty przełomu XX i XXI wieku. Najgorsze jest to, że ta spuścizna Miłosza jest przyjmowana przez gros polskich intelektualistów na klęczkach i tak, jak mamy karykatury Gombrowicza, popłuczyny po Gombrowiczu (sam Gombrowicz pewnie w grobie się przewraca), tak mamy karykatury Miłosza, pozbawione jednak miłoszowego talentu. Spuścizna Miłosza to jad, którym zatruty jest organizm polskiej kultury, myślenie o polskiej kulturze i historii. Co nie oznacza, bym potępiał w czambuł całą jego twórczość i by obce mi były zachwyty nad jego poezją.
„Dzieje duszy” mogą razić sentymentalizmem, mogą się wydawać wręcz naiwne, dziecięce, ale jakże krystalicznie czyste! Co za czystość tonu! W tym nie ma kłamstwa, a Miłosz wije się jak piskorz i przyznaje się i nie przyznaje, i „zstępuje do swoich wstydów” i wydobywa się z tego bagna, by palnąć zaraz jakieś okrutnie niewiarygodne głupstwo wołające o pomstę do nieba. Cóż z tego, jeśli nawet literacko książeczka św. Tereski nie dorównuje książce naszego noblisty! (A nie dorównuje?) Ale jest jak haust świeżego powietrza po dusznej atmosferze jakiejś speluny, gdzie robi się szemrane interesy i gdzie duszę diabłu można sprzedać za garść srebrników, by potem się tłumaczyć, że innego wyjścia nie było albo że to lub tamto. Jakże rozczulające są „grzechy” św. Tereski w porównaniu z tym bagnem moralnym, które opisuje nieżyjący polski poeta!
czwartek, 3 stycznia 2013
Subskrybuj:
Posty (Atom)