Sprawa dystrybucji filmu „Cristiada” jest przykładem na to,
że sieci kinowe nie są tylko zainteresowane zyskiem i że ich głównym motorem
napędowym nie jest tylko pieniądz. Są one po prostu częścią tego wielkiego
systemu prania mózgów, do jakiego należą w większości stacje radiowe i
telewizyjne, wielkie koncerny prasowe i wydawnicze. Przecież w takim kraju, jak
Polska, film „Cristiada” z miejsca powinien się stać hitem, filmem, na który
przy odrobinie promocji ludzie waliliby drzwiami i oknami. Tymczasem we
Wrocławiu filmu w drugiej połowie maja nie można już obejrzeć w żadnym kinie, a
przedtem pokazywały go tylko dwa (chyba, że coś przeoczyłem) i to w takich
godzinach, że dla większości widzów wybranie się na seans to praktycznie mission impossible.
A przecież „Cristiada” to film familijny w dwojakim co najmniej
znaczeniu: po pierwsze to film, na który bez obaw można się wybrać całą rodziną
(uwzględniając oczywiście, że niektóre sceny mogą być zbyt drastyczne dla
dzieci w wieku przedszkolnym). Po drugie to film, w którym każdy członek
rodziny odnajdzie coś dla siebie: ojciec – przykład prawdziwego twardego
mężczyzny, człowieka czynu, unikającego zbędnych słów; matka – wzór prawdziwej
pani domu – pięknej, zadbanej, pełnej kobiecości; syn – bohaterskiego chłopca,
który może z początku trochę błądzi, ale potem wykazuje się odwagą, wiarą i
wiernością zasadom, lojalnością wobec przyjaciół; córka – model nie tylko
eleganckiej dziewczyny, ale także gotowej zaangażować się w słuszną sprawę,
wspomóc mężczyzn w ich męskich zadaniach.
Nie jest to film eksperymentalny z pewnością. Nie przypomina
filmów braci Coen, od których zapożyczyłem polskie tłumaczenie tytułu. Nie ma w
nim ironii, puszczania oka do widza. Jest to film, który nie unika patosu, jak
patosu nie unikał „Byliśmy żołnierzami”. Ale w końcu jest to opowieść oparta na
tragicznych wydarzeniach, hołd złożony ludziom, którzy stanęli bohatersko w
obronie swojego prawa do wolności, wolności wyznawania Chrystusa. Jest to
opowieść o ludziach prawdziwych, żyjących pełnią życia, o bohaterach i
kanaliach, o jasnych zasadach i powinnościach moralnych, o moralnych wyborach,
czasem niełatwych, w czasie konfliktu. Jest to film o wierze i jej braku. O
wiary poszukiwaniu i pytaniu o sens podejmowanych działań.
Nie sposób na tym filmie powstrzymać wzruszenia. Ale
przecież nawet prawdziwy, twardy mężczyzna uroni łzę, co nie pozbawia go wcale
męskości. Tak to widzimy w filmie. Bo męskość nie oznacza wcale braku wrażliwości,
choć może oznaczać unikanie nadmiernej czułostkowości.
I właśnie motyw męstwa, dzielności, „prawdziwego charakteru”
(„True Grit”) jest jednym z tych, które dla mnie w tym filmie wydają się być szczególnie
ważne (czy tego obawiali się dystrybutorzy oprócz katolickiego przesłania?). Mamy
tutaj różne formy tego męstwa: Męstwo starego katolickiego kapłana, który nie
ucieka i z modlitwą na ustach oczekuje na śmierć, a którego tak wzruszająco i
pięknie zagrał Peter O’Toole. Męstwo generała (w którego wcielił się Andy
Garcia) stającego do walki po stronie prześladowanych, choć z początku nie
dzieli ich wiary. Męstwo prostego, nieco nieokrzesanego i nie zawsze postępującego rozsądnie, ale już za
życia legendarnego cristero
, którego na ekranie znakomicie odtworzył Oscar
Isaac. I wreszcie prowadzące do męczeńskiej śmierci męstwo młodego chłopca, doskonale
oddanego przez młodego aktora Mauricio Kuri. Nie należy oczywiście zapominać o
dzielności portretowanych w tym filmie kobiet wspierających mężczyzn, biorących
swój udział w walce, rozumiejących, że są cele wyższe, dla których należy
poświęcić osobiste szczęście.
Trzeba też pamiętać, że „Cristiada” jest oparta na
autentycznych wypadkach i autentyczne są postaci, w których role wcielają się
aktorzy. Przypominają o tym autorzy filmu na końcu, dodając garść krótkich
informacji o poszczególnych postaciach, z których część to męczennicy uznani
przez Kościół za świętych bądź błogosławionych. Oczywiście film rządzi się
swoimi prawami i nie należy oczekiwać od niego całkowitej wierności faktom.
Zdziwiły mnie natomiast wyczytane gdzieś pretensje jednego z recenzentów, że
film jest nazbyt długi. Nie uświadomiłem sobie, że faktycznie projekcja trwa
dłużej niż przeciętna, bo po prostu tak bardzo wciągnęła mnie opowiadana
historia. To nie jest film z dłużyznami. To jest opowieść, która pochłania,
swoją dynamiką nie pozwala na chwilę nudy, która wzrusza, porusza i daje do
myślenia.
Na film szedłem z nieco podobnymi obawami, z jakimi
zabierałem się do przeczytanej niedawno książki Jana Polkowskiego (o czym
pisałem niżej) – sądziłem, że publicyści narzekający na niechęć dystrybutorów
do rozpowszechniania tego filmu przesadzają, że być może film jest po prostu „słuszny”,
ale wcale nie taki rewelacyjny. Tymczasem okazało się, że film jest naprawdę
znakomity i że w zachwytach widzów i części recenzentów nie ma przesady. Jak
już wspomniałem wyżej, wygląda więc na to, że wielkim sieciom kin nie chodzi
tylko o pieniądze, ale o coś jeszcze. Pytanie o co? Jakiego widza chcą sobie
wychować (wyhodować)? I kto za tym stoi?
Cristiada,
reż. Dean Wright, scen. Michael James Love, Meksyk 2012.