odszedł do Pana Boga tydzień temu, w piątek 19 lutego. Miał wtedy wrócić ze szpitala do domu. Wrócił do Domu.
Pożegnaliśmy Go wczoraj.
piątek, 26 lutego 2010
wtorek, 16 lutego 2010
Sztuka (apokaliptyczna)
OSTATKI
CZYLI
CZTERDZIEŚCI I CZTERY
ALBO
LANS
Tragedia apokaliptyczna w jednym akcie i trzech scenach
SCENA I
Ostatni dzień karnawału. Bar. Przodem do widowni siedzą za nim przebierańcy: Archanioł, Niedźwiedź, Zając. Przed nimi szklaneczki z alkoholem. Barman, odwrócony większość czasu tyłem do widowni, robi to, co robi barman: przeciera blat, czyści szkło, ogląda je pod światło, od czasu do czasu przywołany skinieniem dolewa do szklaneczek. W tle pulsujące światła, muzyka, uwijające się w dzikim tańcu karnawałowe pary przebierańców. Z głośników leci utwór „Firestarter” zespołu Prodigy.
ARCHANIOŁ (trzymając w ręku kartkę papieru, najwidoczniej kończąc czytać) „...Czy jest więc coś radośniejszego niż zapach napalmu o poranku? Tak, zapach nadchodzącej apokalipsy!”
ZAJĄC Pięknie napisane, Rafale.
NIEDŹWIEDŹ Niezły czad!
ARCHANIOŁ Eee tam! Nie przesadzajcie. Taki tam, tekścik.
ZAJĄC A widzieliście? Tadzio dał wywiad dla „Dziennika Wyborczego”.
NIEDŹWIEDŹ Nie mów! Nic mi o tym nie wspominał.
ARCHANIOŁ (nieco zawiedziony zmianą tematu) O czym mówił?
ZAJĄC Jak to o czym? (śmiech) O sobie!
NIEDŹWIEDŹ (śmiech) Typowe dla Tadzia!
ARCHANIOŁ Co tam Tadzio! Coś o naszych wiecie?
NIEDŹWIEDŹ No pewnie! O Szczepciu napisali w „Kobiecie na gorąco”!
ZAJĄC (z niedowierzaniem) Serio? Jaja sobie robisz!
NIEDŹWIEDŹ Nie, no co ty! Całe pół strony mu poświęcili!
ZAJĄC No popatrz! Pół strony! Ile to ma nakładu?
NIEDŹWIEDŹ Nie wiem dokładnie, ale sporo.
ARCHANIOŁ A Marek będzie za tydzień u Maksa Dachówki w RockSy F Music.
NIEDŹWIEDŹ, ZAJĄC (razem) Nieźle!
ARCHANIOŁ Nooo! A pamiętacie ten jego wywiad dla „Wyborczego”?
ZAJĄC Ba! Ale Wojtek tak nic nie mówi, a tu mu pokadzili nielicho w „Polityce Polskiej”.
ARCHANIOŁ Prawda to Wojtek?
NIEDŹWIEDŹ Iiii! Nic specjalnego! Taka tam notka! Za to w „Republice” o Zbyszku skrobnęli ponoć.
ZAJĄC Owszem, Olek machnął tekścik. Trzeba informację na stronie umieścić, bo ostatnio się żalą, że tylko ja i ja.
ARCHANIOŁ (wiercąc się nieco niespokojnie) Taaak, można by tak ten mój drugi tekst też na stronie...
NIEDŹWIEDŹ Zapomniałem wam powiedzieć: na blogu Stowarzyszenia Obrońców Sarmacji umieścili krótki artykuł o naszym Piśmie.
ARCHANIOŁ, ZAJĄC (razem) Oooo!
ZAJĄC Trzeba dać notkę!
SCENA II
Ten sam bar. Ten sam barman. Ci sami przebierańcy. Jakby mniej pewnie trzymają się na stołkach. Częściej się podpierają. Barman cały czas trzyma się znakomicie. W tle też nieco mniej par na parkiecie.Barman dolewa do szklaneczek. Nagłe zamieszanie. Na parkiet wpadają nowi przebierańcy: skórzane kurtki i spodnie, policyjne czapki, nagie torsy, nabijane cekinami obroże na szyjach, tęczowe chustki i apaszki, wyuzdane pozy, silny makijaż. Wśród nich kangur, który próbuje się im wyrwać. Szamotanina. Kangur upada. Widać, że go kopią i okładają, ale całość zasłania bar. Wrzask bitego i bijących. Archanioł, Niedźwiedź i Zając odwracają się na stołkach. Z głośników leci „Breathe” Prodigy.
GŁOS Z PODŁOGI ZA BAREM Aaaaaaaa!!!
ARCHANIOŁ (troszeczkę plącze mu się język) O!... To... przecież... Tomek!
NIEDŹWIEDŹ Trzeba... mu... ten... tego... pomóc (próbuje się podnieść).
ARCHANIOŁ, ZAJĄC (z obu stron chwytają go za ramiona osadzając z powrotem na stołku) Siadaj, Wojtek!
NIEDŹWIEDŹ Ale...
ARCHANIOŁ (stanowczo) Żadne „ale”! Pamiętasz: „Nie chcemy swoim udziałem poszerzać”... tego... jak to... się nazywa?... a! „pola walki w tym względzie”. I ten... no!... no!... „Zostawiamy to innym. Będziemy im kibicować”.
GŁOS Z PODŁOGI ZA BAREM Aaaaaaaa!!!
NIEDŹWIEDŹ Ale...
ZAJĄC „Jaka wojna, takie...” (szuka chwilę w pamięci) to... jak mu tam?... o!... „męczeństwo”!
GŁOS Z PODŁOGI ZA BAREM Aaaaaaaa!!!
NIEDŹWIEDŹ Ale... Przecież.... biją!
ZAJĄC No właśnie! Z pewnością jest zażenowany tym... co to ja chciałem (waha się dłuższą chwilę)... aha!... tym, że... musi... „brać udział w takim spektaklu”
GŁOS Z PODŁOGI ZA BAREM Aaaaaaaa!!!
ARCHANIOŁ, ZAJĄC (razem, klaszcząc w miarę rytmicznie w dłonie) Toooo-mek! Toooo-mek! Nie-daj-się! Nie-daj-się! Toooo-mek! Toooo-
NIEDŹWIEDŹ (przyłączając się do skandowania, z początku niepewnie, potem coraz bardziej energicznie) mek! Nie-daj-się! Nie-daj-się!
GŁOS Z PODŁOGI ZA BAREM (słabiej) Aaaaaaaa!!!
ARCHANIOŁ, ZAJĄC, NIEDŹWIEDŹ (wspólnymi siłami, choć nieco wypadają z rytmu) Toooo-mek! Toooo-mek! Nie-daj-się! Nie-daj-się! Toooo-mek! Toooo-
GŁOS Z PODŁOGI ZA BAREM (ledwo go słychać) Aaaaaaaa!!!
SCENA III
Bar, barman – jak w Scenie II. Tylko dwie-trzy pary na parkiecie. Archanioł i Zając ledwo trzymają się na stołkach, ale w dalszym ciągu próbują zachować fason. Niedźwiedź zdaje się drzemać oparłszy głowę na dłoniach złożonych na blacie. Z głośników słychać „Spitfire” Prodigy.ARCHANIOŁ Przy... ten... opowiadaniu Chmiela to ja bym... kurde... taki sprośny rysunek dał... o!
ZAJĄC No... co ty??
ARCHANIOŁ Noooooo! A ja!
ZAJĄC Eeee! No... co ty???
ARCHANIOŁ A dałbym!... Żebyś, stary, wiedział!
ZAJĄC Jaja sobie robisz, nie?
ARCHANIOŁ Aaaa.... dałbym!
ZAJĄC E!... z Jankiem by trzeba... (urywa)
Przed barem zjawia się nagle, ni stąd ni zowąd Prosiaczek. Prosiaczek jest podejrzanie ogromny. Na dodatek trzyma w ręku kosę.
ZAJĄC (klepiąc Archanioła po ramieniu) Ty! Zobacz! Grzesio?!
ARCHANIOŁ Eeee!
ZAJĄC Grzesio! Po co ci ta kosa?
PROSIACZEK (milczy)
ZAJĄC Eh! To chyba nie Grzesio. Może Bartek??
PROSIACZEK (milczy)
ARCHANIOŁ Nie-e. To chyba nie on.
ZAJĄC No to kto???
PROSIACZEK (poważnie) Śmierć.
ARCHANIOŁ, ZAJĄC (śmiejąc się) Dobre, dobre! To musi być Grzesio!
PROSIACZEK (bardzo poważnie) Zbudźcie kolegę. Przychodzę po was.
ZAJĄC Nie, no! Grzesio! Daj Wojtkowi pospać. Opowiemy mu!
Nagły huk i oślepiający błysk. Przez chwilę trudno cokolwiek dostrzec. Niedźwiedź budzi się i spada ze stołka. Strój Prosiaczka też spada i ukazuje się Śmierć.
ŚMIERĆ (głosem, który rozbrzmiewa ze wszystkich stron) Żarty się skończyły.
Niedźwiedź na wszelki wypadek się nie podnosi. Barman robi swoje zupełnie nie zwracając uwagi na Śmierć.
Kurtyna
Wszelkie podobieństwo, a zwłaszcza niepodobieństwo do pewnych panów redaktorów i ich pisma czysto przypadkowe i zdecydowanie niezamierzone. Żadnego z nich nie znam osobiście, ale znam pismo, a zwłaszcza – dość powierzchownie trzeba przyznać – drugi jego numer. I nie ukrywam: jestem szczególnie zbulwersowany rysunkiem – tą nieprzemyślaną i niewiele mającą wspólnego z apokalipsą, eschatologią oraz Dniem Sądu prowokacją obyczajową – na stronie 205!
Użycie cytatów w powyższej „tragedii” samowolne, idiotyczne i głęboko nierozważne.
Podobnie, jak poprzednio, odcinam się kategorycznie od lekkomyślnego i stanowczo nierozsądnego wyskoku mojej chorej wyobraźni.
Z wyrazami głębokiego szacunku i poważania,
Terezjusz
PS
I proszę mnie nie pytać, dlaczego Prodigy. Nie wiem. Nie mam zielonego pojęcia,
T.
PS
Aha! Na czas Wielkiego Postu zawieszam wszelakie kontakty z Internetem, tym międzynarodowym i światowym narzędziem zniewalania jednostki. Należy się co najwyżej spodziewać drugiej części tekstu o poezji Polkowskiego,
T.
poniedziałek, 15 lutego 2010
niedziela, 14 lutego 2010
sobota, 13 lutego 2010
piątek, 12 lutego 2010
Z cyklu: Myszkując po Internecie
Trwa festiwal tow. Wolskiego
w mediach. Parę dni temu odezwał się na łamach „Rzeczpospolitej” kolejny jego obrońca, który już na początku swojego tekstu zamieścił takie oto zdanie:
„We mnie ten film nie wywołał żadnego zastanowienia nad życiorysem generała Jaruzelskiego ani nad czasami, które przedstawiał”.
Mogę tylko powtórzyć, z małym uzupełnieniem, to, co wówczas napisałem w komentarzu pod tym osobliwym artykułem: Ilekroć czytam teksty Waldemara Kuczyńskiego na łamach „Rzeczpospolitej”, zastanawiam się, z jakich powodów ta gazeta w ogóle go drukuje. Pozostaje to zagadką dla mnie do dziś. Może ktoś wreszcie odpowie na to pytanie, np. na łamach samej „Rzeczpospolitej”? Powyższy cytat z tego „myśliciela” najlepiej komentuje jakość jego wypowiedzi: „żadnego zastanowienia”. Otóż to! Trafny autokomentarz.
Pamiętam, jak swego czasu prasnąłem „Wyborczą” w kąt, gdy próbowałem wrócić po latach do jej regularnej lektury w myśl zasady, że trzeba poznać poglądy przeciwnika. Czytałem wówczas, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, właśnie artykuł Kuczyńskiego. Kiedy doszedłem do zdania o „PiS-owskich chwastach” miałem dość. Stwierdziłem, że dziennik publikujący teksty na takim poziomie nie zasługuje nawet na to, by znaleźć się u mnie w toalecie. O ja naiwny! Jakże skrzywdziłem „Wyborczą”! Nie zauważyłem wówczas, że pan Waldemar publikuje swoje „głębokie” przemyślenia w prasie od lewa do prawa!
Ktoś jego pokroju, kto posądza innych o „czarno-białą” wizję rzeczywistości, powinien się poważnie zastanowić (ale przecież z „zastanowieniem” u niego jest kłopot!), jaka jest jego, skoro najlepszym argumentem polemicznym są dla niego inwektywy niewiele różniące się od słynnych „zaplutych karłów reakcji”. I to właśnie ktoś taki ma czelność pisać o autorach filmu „Towarzysz Generał” jako o „wnukach Stalina”!
„Bohaterski” towarzysz Wolski, który niczym Konrad Wallenrod „walczył o Polskę”, wraz z jego obrońcami nie zasługują na więcej miejsca na moim blogu. Ja wolę takich bohaterów-desperatów jak „Bombowcy ze Śląska”, nawet jeśli z dzisiejszej perspektywy – gdy groza i beznadzieja ówczesnej sytuacji jest już tylko wspomnieniem – ich walka może wydawać się tragikomiczna. To oni zasługują na medale i honory, czas antenowy i sążniste artykuły w prasie. Towarzyszowi Wolskiemu, żalącemu się w kolejnym liście na swój ciężki los (znajdźcie go sobie w Internecie sami), należy się jedynie zapomnienie i pozbawienie stopni oficerskich.
A co do inwektyw, to żaden Kuczyński nie pobije w nich Emiliana Kamińskiego:
w mediach. Parę dni temu odezwał się na łamach „Rzeczpospolitej” kolejny jego obrońca, który już na początku swojego tekstu zamieścił takie oto zdanie:
„We mnie ten film nie wywołał żadnego zastanowienia nad życiorysem generała Jaruzelskiego ani nad czasami, które przedstawiał”.
Mogę tylko powtórzyć, z małym uzupełnieniem, to, co wówczas napisałem w komentarzu pod tym osobliwym artykułem: Ilekroć czytam teksty Waldemara Kuczyńskiego na łamach „Rzeczpospolitej”, zastanawiam się, z jakich powodów ta gazeta w ogóle go drukuje. Pozostaje to zagadką dla mnie do dziś. Może ktoś wreszcie odpowie na to pytanie, np. na łamach samej „Rzeczpospolitej”? Powyższy cytat z tego „myśliciela” najlepiej komentuje jakość jego wypowiedzi: „żadnego zastanowienia”. Otóż to! Trafny autokomentarz.
Pamiętam, jak swego czasu prasnąłem „Wyborczą” w kąt, gdy próbowałem wrócić po latach do jej regularnej lektury w myśl zasady, że trzeba poznać poglądy przeciwnika. Czytałem wówczas, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, właśnie artykuł Kuczyńskiego. Kiedy doszedłem do zdania o „PiS-owskich chwastach” miałem dość. Stwierdziłem, że dziennik publikujący teksty na takim poziomie nie zasługuje nawet na to, by znaleźć się u mnie w toalecie. O ja naiwny! Jakże skrzywdziłem „Wyborczą”! Nie zauważyłem wówczas, że pan Waldemar publikuje swoje „głębokie” przemyślenia w prasie od lewa do prawa!
Ktoś jego pokroju, kto posądza innych o „czarno-białą” wizję rzeczywistości, powinien się poważnie zastanowić (ale przecież z „zastanowieniem” u niego jest kłopot!), jaka jest jego, skoro najlepszym argumentem polemicznym są dla niego inwektywy niewiele różniące się od słynnych „zaplutych karłów reakcji”. I to właśnie ktoś taki ma czelność pisać o autorach filmu „Towarzysz Generał” jako o „wnukach Stalina”!
„Bohaterski” towarzysz Wolski, który niczym Konrad Wallenrod „walczył o Polskę”, wraz z jego obrońcami nie zasługują na więcej miejsca na moim blogu. Ja wolę takich bohaterów-desperatów jak „Bombowcy ze Śląska”, nawet jeśli z dzisiejszej perspektywy – gdy groza i beznadzieja ówczesnej sytuacji jest już tylko wspomnieniem – ich walka może wydawać się tragikomiczna. To oni zasługują na medale i honory, czas antenowy i sążniste artykuły w prasie. Towarzyszowi Wolskiemu, żalącemu się w kolejnym liście na swój ciężki los (znajdźcie go sobie w Internecie sami), należy się jedynie zapomnienie i pozbawienie stopni oficerskich.
A co do inwektyw, to żaden Kuczyński nie pobije w nich Emiliana Kamińskiego:
czwartek, 11 lutego 2010
środa, 10 lutego 2010
Tekturowe drzwiczki czy kute wrota?, cz. I
Tym razem Wojciech Wencel „pojechał – jak mawiają młodzi – po bandzie”. W tym samym „Gościu Niedzielnym”, który wcześniej zamieścił pozytywną notkę Wojciecha Kudyby o najnowszym tomie Polkowskiego, autor „Imago mundi” w swoim felietonie zbył zbiór „Cantus” stwierdzeniem, że źródłem pomieszczonych w nim wierszy jest „estetyka, a nie rzeczywistość”.
Trudno raczej polemizować z tą konstatacją, bo felieton nie jest szczegółową analizą dzieła literackiego, a Wencel nie przytacza żadnych argumentów na poparcie swojej obserwacji, która dla mnie jest co najmniej zaskakująca, jeśli nie kuriozalna. Choć sztuka (zwłaszcza malarstwo), muzyka (przede wszystkim Jan Sebastian Bach) są jednym ze źródeł inspiracji i to od dawna w tych utworach, to nie jedynym, a to w tomie „Cantus” jest widoczne nawet po pobieżnej jego lekturze.
Zresztą autor znakomitego zbioru „Ziemia święta” (aby nie było wątpliwości, że cenię sobie przynajmniej część dokonań poetyckich Wencla) udaje idiotę w swoim felietonie już od samego początku, gdy stwierdza:
„Kiedy po wielu miesiącach lekturowej przerwy, postanowiłem sprawdzić, co się dzieje w polskiej poezji, usłyszałem od aktywnych twórczo kolegów po klawiaturze: - Daj spokój. Nie ma już nic. Wydawnictwa przestały publikować wiersze, bo to się im po prostu nie opłacało”.
Potem opisuje jeszcze swoją przygodę w lokalnej księgarni, gdzie na półce z poezją znajduje wszystko, m.in. „zbiory aforyzmów, głównie o tematyce erotycznej”, ale nie prawdziwą poezję. Poeta jakoś nie dostrzega – być może z powodu owej „lekturowej przerwy” – że istnieją co najmniej dwa poważne wydawnictwa literackie, które głównie specjalizują się w poezji i mają na tym polu już spore zasługi. Jednym z nich jest Wydawnictwo a5 Krynickich, które wydało m.in. tak sponiewierany przez Wencla tom Polkowskiego. Drugim jest prężnie działające we Wrocławiu Biuro Literackie. To znaczy Wojciech Wencel, owszem, zauważa istnienie tego pierwszego, ale nazywa je „niszowym” nie dostrzegając nawet fenomenu, jakim jest oficyna literacka opierająca swój byt wyłącznie na poezji. Oczywiście są też inne, chociaż poezja nie stanowi tam dominanty, co nie znaczy, że nie jest istotna. Wystarczy na przykład wspomnieć Wydawnictwo Literackie, to samo, które kilka lat temu wydało tomik Wencla czy Instytut Wydawniczy „Znak”, Świat Książki i parę innych. Wśród nich można by wymienić bliską niegdyś naszemu felietoniście „Frondę”, która opublikowała jego „Wiersze zebrane”. Zasłużone dla promocji książki poetyckiej są też niektóre czasopisma literackie, jak choćby bliski autorowi „Imago mundi” po względem regionalnym „Topos”, który do kolejnych numerów dołącza arkusz poetycki i tom wierszy. Chyba nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że gdybym dysponował czasem i odpowiednimi funduszami, to moja półka uginałaby się od najnowszych tomików poetyckich. Inną kwestią pozostaje jakość tej produkcji literackiej.
„Koledzy po klawiaturze” Wojciecha Wencla albo sami są niedoinformowani, bo za dużo czasu spędzają przed „kompem”, albo wprowadzają swojego mniej zorientowanego kolegę w błąd, albo to sam autor po prostu łże jak pies. Przy okazji informuję go, że tomik „Cantus” nabyłem właśnie w lokalnym empiku, gdzie znalazłem nieco więcej niż tylko aforyzmy o tematyce erotycznej. Zresztą, gdy o najnowszej książce Polkowskiego stało się głośno, reszta egzemplarzy szybko z tego samego sklepu znikła. We Wrocławiu znam parę księgarni. Niektóre z nich zapewne oferują na półkach z poezją zestaw wymieniony przez Wencla, jednak z reguły wybór jest nienajgorszy. A to, co prezentuje empik – zwłaszcza ten w Rynku – należy do lepszych. Ja rozumiem, że felieton ma swoje prawa, ale po co zaraz wypisywać bzdury?
Wróćmy jednak do poezji. Opisawszy swoje przygody w księgarni, Wencel wygłasza nie pozbawiony patosu pean pochwalny na temat poprzedniej twórczości poetyckiej Polkowskiego. O jego wierszach pisze tam m.in.:
„Obecne w nich nawiązania do kultury europejskiej nie redukowały doświadczenia «tu i teraz», autentycznego, jednostkowego bólu, który przeradzał się w zbiorową tęsknotę do wolności. To osadzenie w konkretnym życiowym dramacie było siłą wierszy Polkowskiego”.
Nieco dalej zaś tak wypowiada się o trwającym prawie 20 lat milczeniu poety:
„To spektakularne milczenie było dla mnie wielkim zwycięstwem poezji. Znakiem, że jest ona czymś głębszym niż językowa gra, estetyczna zabawka. Że jest w stanie podążać drogami «wzniosłymi i ukrytymi», które są tajemnicą Boga”.
Na najnowszej książce poetyckiej Jana Polkowskiego jednak Wencel nie pozostawia suchej nitki. Można by powiedzieć: „De gustibus non disputandum est”, a jednak trudno mi się z poetą z Matarni zgodzić, gdy pisze m.in.:
„Wiersze z tomu «Cantus» porażają wielosłowiem i duchową pustką. Za wszelką cenę chcą się podobać. Są jak dekoracje z papier-mâché albo jak pieśni sztucznego słowika, który w baśni Andersena błyszczał na dworze chińskiego cesarza. Nie chodzi o to, że nie mówią już o Polsce. Chodzi o to, że ich źródłem jest estetyka, a nie rzeczywistość. (...)
Ten odwrót od rzeczywistości jest klęską nie tylko Polkowskiego, ale całej polskiej poezji”.
Czy faktycznie najnowsza poezja Polkowskiego oderwała się lub „odwróciła” od rzeczywistości? Czy przestała odnosić się do doświadczenia „tu i teraz”? Czy nie jest już więcej osadzona „w konkretnym życiowym dramacie”? Czy to faktycznie tylko piękne „dekoracje z paier-mâché” i nic więcej? Mam wątpliwości.
CDN.
Tragedia satyryczna w jednym akcie
Trudno raczej polemizować z tą konstatacją, bo felieton nie jest szczegółową analizą dzieła literackiego, a Wencel nie przytacza żadnych argumentów na poparcie swojej obserwacji, która dla mnie jest co najmniej zaskakująca, jeśli nie kuriozalna. Choć sztuka (zwłaszcza malarstwo), muzyka (przede wszystkim Jan Sebastian Bach) są jednym ze źródeł inspiracji i to od dawna w tych utworach, to nie jedynym, a to w tomie „Cantus” jest widoczne nawet po pobieżnej jego lekturze.
Zresztą autor znakomitego zbioru „Ziemia święta” (aby nie było wątpliwości, że cenię sobie przynajmniej część dokonań poetyckich Wencla) udaje idiotę w swoim felietonie już od samego początku, gdy stwierdza:
„Kiedy po wielu miesiącach lekturowej przerwy, postanowiłem sprawdzić, co się dzieje w polskiej poezji, usłyszałem od aktywnych twórczo kolegów po klawiaturze: - Daj spokój. Nie ma już nic. Wydawnictwa przestały publikować wiersze, bo to się im po prostu nie opłacało”.
Potem opisuje jeszcze swoją przygodę w lokalnej księgarni, gdzie na półce z poezją znajduje wszystko, m.in. „zbiory aforyzmów, głównie o tematyce erotycznej”, ale nie prawdziwą poezję. Poeta jakoś nie dostrzega – być może z powodu owej „lekturowej przerwy” – że istnieją co najmniej dwa poważne wydawnictwa literackie, które głównie specjalizują się w poezji i mają na tym polu już spore zasługi. Jednym z nich jest Wydawnictwo a5 Krynickich, które wydało m.in. tak sponiewierany przez Wencla tom Polkowskiego. Drugim jest prężnie działające we Wrocławiu Biuro Literackie. To znaczy Wojciech Wencel, owszem, zauważa istnienie tego pierwszego, ale nazywa je „niszowym” nie dostrzegając nawet fenomenu, jakim jest oficyna literacka opierająca swój byt wyłącznie na poezji. Oczywiście są też inne, chociaż poezja nie stanowi tam dominanty, co nie znaczy, że nie jest istotna. Wystarczy na przykład wspomnieć Wydawnictwo Literackie, to samo, które kilka lat temu wydało tomik Wencla czy Instytut Wydawniczy „Znak”, Świat Książki i parę innych. Wśród nich można by wymienić bliską niegdyś naszemu felietoniście „Frondę”, która opublikowała jego „Wiersze zebrane”. Zasłużone dla promocji książki poetyckiej są też niektóre czasopisma literackie, jak choćby bliski autorowi „Imago mundi” po względem regionalnym „Topos”, który do kolejnych numerów dołącza arkusz poetycki i tom wierszy. Chyba nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że gdybym dysponował czasem i odpowiednimi funduszami, to moja półka uginałaby się od najnowszych tomików poetyckich. Inną kwestią pozostaje jakość tej produkcji literackiej.
„Koledzy po klawiaturze” Wojciecha Wencla albo sami są niedoinformowani, bo za dużo czasu spędzają przed „kompem”, albo wprowadzają swojego mniej zorientowanego kolegę w błąd, albo to sam autor po prostu łże jak pies. Przy okazji informuję go, że tomik „Cantus” nabyłem właśnie w lokalnym empiku, gdzie znalazłem nieco więcej niż tylko aforyzmy o tematyce erotycznej. Zresztą, gdy o najnowszej książce Polkowskiego stało się głośno, reszta egzemplarzy szybko z tego samego sklepu znikła. We Wrocławiu znam parę księgarni. Niektóre z nich zapewne oferują na półkach z poezją zestaw wymieniony przez Wencla, jednak z reguły wybór jest nienajgorszy. A to, co prezentuje empik – zwłaszcza ten w Rynku – należy do lepszych. Ja rozumiem, że felieton ma swoje prawa, ale po co zaraz wypisywać bzdury?
Wróćmy jednak do poezji. Opisawszy swoje przygody w księgarni, Wencel wygłasza nie pozbawiony patosu pean pochwalny na temat poprzedniej twórczości poetyckiej Polkowskiego. O jego wierszach pisze tam m.in.:
„Obecne w nich nawiązania do kultury europejskiej nie redukowały doświadczenia «tu i teraz», autentycznego, jednostkowego bólu, który przeradzał się w zbiorową tęsknotę do wolności. To osadzenie w konkretnym życiowym dramacie było siłą wierszy Polkowskiego”.
Nieco dalej zaś tak wypowiada się o trwającym prawie 20 lat milczeniu poety:
„To spektakularne milczenie było dla mnie wielkim zwycięstwem poezji. Znakiem, że jest ona czymś głębszym niż językowa gra, estetyczna zabawka. Że jest w stanie podążać drogami «wzniosłymi i ukrytymi», które są tajemnicą Boga”.
Na najnowszej książce poetyckiej Jana Polkowskiego jednak Wencel nie pozostawia suchej nitki. Można by powiedzieć: „De gustibus non disputandum est”, a jednak trudno mi się z poetą z Matarni zgodzić, gdy pisze m.in.:
„Wiersze z tomu «Cantus» porażają wielosłowiem i duchową pustką. Za wszelką cenę chcą się podobać. Są jak dekoracje z papier-mâché albo jak pieśni sztucznego słowika, który w baśni Andersena błyszczał na dworze chińskiego cesarza. Nie chodzi o to, że nie mówią już o Polsce. Chodzi o to, że ich źródłem jest estetyka, a nie rzeczywistość. (...)
Ten odwrót od rzeczywistości jest klęską nie tylko Polkowskiego, ale całej polskiej poezji”.
Czy faktycznie najnowsza poezja Polkowskiego oderwała się lub „odwróciła” od rzeczywistości? Czy przestała odnosić się do doświadczenia „tu i teraz”? Czy nie jest już więcej osadzona „w konkretnym życiowym dramacie”? Czy to faktycznie tylko piękne „dekoracje z paier-mâché” i nic więcej? Mam wątpliwości.
CDN.
Tragedia satyryczna w jednym akcie
wtorek, 9 lutego 2010
Herbert czytany przez poetów
Z antologią tekstów zebranych i opracowanych przez Andrzeja Franaszka pt. „Poeci czytają Herberta” zapoznałem się kilka tygodni temu. Gdy teraz zastanawiam się, co utkwiło mi w pamięci, wymieniłbym cztery teksty: dwa, które mnie zirytowały oraz dwa, które wydały mi się interesujące. Te dwa pierwsze to „Zaproszenie do gry” Urszuli Kozioł oraz następujący zaraz potem „Paradoks kontra tautologia” Bohdana Zadury. W przypadku tekstu wrocławskiej poetyki odniosłem wrażenie, jakby autorka nie tylko chciała pochwalić się swoją znajomością ze „Zbyszkiem”, ale również przy okazji „dokopać” pani Joannie Siedleckiej i pożalić się na swój los w czasach PRL-u. Wszystko to może pięknie, ale w sumie materiał na co najmniej trzy albo cztery różne artykuły, a ja tymczasem oczekiwałem naiwnie, może zbyt naiwnie, jakiegoś intrygującego odczytania utworu „Studium przedmiotu”, jakiejś odpowiedzi na nurtujące mnie w związku z tym utworem pytania. „Paradoks kontra tautologia” Bohdana Zadury to z kolei rozwlekła opowieść o... samym Bohdanie Zadurze. Z Herbertem w tle. Czytanie tych wynurzeń było równie denerwujące jak przebywanie w towarzystwie faceta, który oczekuje, że co chwilę będziemy mówić: „Ależ skądże, jesteś świetny”, „No, nie! Nie opowiadaj! Kto jak kto, ale ty zdecydowanie masz dar słowa!”.
Oczywiście w samej antologii można znaleźć więcej szkiców, które intrygują (np. krótka, zwięzła i do rzeczy, stawiająca niebanalne pytanie wypowiedź Wisławy Szymborskiej) bądź irytują, drażnią (np. kolejny popis narcyzmu, jakim jest „Masz mało czasu trzeba dać świadectwo” Henryka Grynberga). Jest ona ciekawa już choćby z tego powodu, że o poezji Herberta piszą nie tylko jej wielbiciele, ale też czytelnicy nastawieni do niej krytycznie, a co ważniejsze sami poeci. A, jak pisze we wstępie Andrzej Franaszek, „Lektura wiersza podejmowana przez innego poetę rządzi się nieco odmiennymi prawami niż poznawanie go przez krytyków czy «zwykłych» czytelników. Nieraz zapewne jest napiętnowana zazdrością i niepokojem, wszak literatura to także, jak prześmiewczo zapisał Miłosz, «turniej garbusów», ale równie często rozjaśniona bezinteresownym podziwem, którego śladem jest zapamiętywanie, a czasem też – tłumaczenie na inny język, by przedłużyć i rozszerzyć życie wiersza”. Dużą zaletą tego zbioru szkiców jest również fakt, że jego autorami są nie tylko poeci różnych pokoleń, ale także różnych narodowości, piszący w różnych językach i stosujący odmienne poetyki. Dla mnie więc szczególnie ciekawe było znalezienie odpowiedzi na pytanie, co takiego w poezji Herberta czyni ją atrakcyjną dla czytelników, a także twórców innych obszarów językowych niż polski. Myślę, że pod tym względem szczególnie ważna jest wypowiedź angielskiego poety i krytyka Ala Alvareza zatytułowana „Są rzeczy ważniejsze niż te wszystkie igraszki”. W jakimś sensie wpisuje się ona w spory poetyckie toczące się również we współczesnej poezji polskiej, zasygnalizowane np. niedawno przez Andrzeja Horubałę w jego recenzji z tomu „Cantus” Jana Polkowskiego. Warto przytoczyć więc na zakończenie przynajmniej dwa fragment tekstu angielskiego poety, w których tak pisze o „Kamyku” Herberta:
„Pamiętam pierwszą lekturę tego wiersza: czytałem go przy czterdziestowatowej żarówce w hotelowym pokoju i czułem: to jest, czego szukałem, taka powinna być poezja, pełna uczcucia, ale bez «fałszywego ciepełka», trzeźwa, ironiczna, bezstronna, nieustępliwa. Herbert był pierwszym znanym mi współczesnym poetą, który pisał o szlachetności i, co ważniejsze, brzmiał szlachetnie, nie trącając przy tym fałszywej struny.
(...)
Pretensjonalność poezji i pozy przejmowane przez poetów, sprawiających wrażenie, jakby mieli do nich prawo, zawsze mnie drażniły. Kiedy w roku 1968 wydałem zbiór szkiców, zatytułowałem go Beyond All This Fiddle (Poza wszystkimi tymi igraszkami) na cześć wspaniałego wiersza Marianne Moore pod tytułem Poezja, który zaczyna się do słów: «Ja także jej nie lubię: są rzeczy ważniejsze niż te wszystkie igraszki» (przeł. Julia Hartwig). Okazało się, że oto istnieje świat poetycki prawdziwszy niż te wszystkie igraszki, ale odkryłem go dopiero kiedy wybrałem się za żelazną kurtynę”.
Poeci czytają Herberta, zebrał i opracował Andrzej Franaszek, Kraków 2009.
poniedziałek, 8 lutego 2010
niedziela, 7 lutego 2010
Sztuka (sporo mięsa) II
PRAWDA OBIEKTYWNA
CZYLI
FILM NA ZLECENIE
ALBO
GDZIE JEST GENERAŁ?
Tragedia fantastyczna w jednym akcie
Staroświecki pokój. Duży głęboki skórzany fotel. Przed nim na zdobionym solidnym niemieckim stoliku stoi telewizor. Na ścianie spora kolekcja zdjęć: Adolf Hitler przyjmujący defiladę wojskową, Adolf Hitler z amerykańskim prezydentem, Adolf Hitler z papieżem, Adolf Hitler z Churchillem, Adolf Hitler podpisujący jakąś książkę w otoczeniu czytelników czekających na autograf, Adolf Hitler zwiedzający fabrykę komputerów, Adolf Hitler wypuszczający gołąbka pokoju na tle Kremla itd., itp. Pod ścianą ze zdjęciami zabytkowa komódka, na niej odtwarzacz płyt kompaktowych.
Nie widać postaci siedzącej w fotelu, tylko nogi w kapciach z pomponami. Z telewizora słychać muzykę, która cichnie.
SPIKER TELEWIZYJNY Za chwilę zaprosimy państwa na dyskusję po filmie. A teraz przerwa na rek... (głos nagle milknie, telewizor eksploduje trafiony pilotem rzuconym z fotela)
ADOLF HITLER (wynurza się z fotela, posiwiałe włosy, również posiwiały charakterystyczny wąsik, zmarszczki, przyciemniane okulary w eleganckich oprawkach): Verfluchte Schweine!!!! (następuje seria nieartykułowanych dźwięków i okrzyków, którym towarzyszy typowa dla Hitlera gestykulacja i tupanie nóg. Trwa to dłuższą chwilę. Hitler robi się czerwony na twarzy) Ewa! Komm zu mir! Ewa!!! Ty tu przyjść natychmiast!! Donnerwater! (z niezrozumiałych dla mnie przyczyn Hitler mówi łamaną polszczyzną przeplataną niemieckimi słowami).
EWA BRAUN (zza sceny) Moment! Chwileczkę! Właśnie kończę kolacyjkę dla mojego papcia! (dla odmiany Ewa Braun mówi płynnie po polsku).
ADOLF HITLER (ciągle siedząc w fotelu, bębniąc pięściami po oparciach) Schnnela! Ty mnie nie denerwować!
EWA BRAUN (wchodzi do pokoju – elegancka starsza pani, nieco w stylu Joli lub innej heroiny z brazylijskiego tasiemca) Już idę, już idę... O! (zatrzymuje się patrząc na dymiący jeszcze telewizor) Pewnie znowu oglądałeś TV Historia! A tyle razy ci mówiłam! (załamuje ręce) To już drugi telewizor w ciągu miesiąca! I lekarz też ci mówił, byś...
ADOLF HITLER (wściekły) Ewa!! Ty mnie nie denerwować! Kto to jest ten Grz... Grz... Grz... (robi się purpurowy na twarzy) ten Grz... Grz... Grz...
EWA BRAUN (zaniepokojona) Adolfku! Na litość!
ADOLF HITLER (dławiąc się z gniewu) Ten Grzygrzyg!! Ten Grzygrzygogrzy Braun! Kto to jest! Ja się pytać!
EWA BRAUN A ja skąd akurat mam to wiedzieć?
ADOLF HITLER (w furii) Ty dobrze wiedzieć! Donnerwater! To jest Braun! Braun! Ty go nie kryć!
EWA BRAUN A czy to jednemu psu na imię Burek?
ADOLF HITLER Jaki Burek? Jaki Burek?! Braun, nie Burek! Co ty gadać?!
EWA BRAUN Adolfku! Przecież... (słychać dźwięk staroświeckiego dzwonka telefonicznego). Chwileczkę, odbiorę.
ADOLF HITLER Ewa! Donnerwater!
Żona Hitlera nie słucha go. Wychodzi odebrać telefon. Adolf wali gniewnie pięściami po oparciach fotela.
EWA BRAUN (z holu) To Monika Lorbeeröl. Chciałaby przeprowadzić z tobą wywiad.
ADOLF HITLER (uspokaja się) A! Monika! Ja, ja! Ty mnie umówić na wywiad! Już mu... temu... Grz... Grz... Grz... (znowu purpurowieje na twarzy, krztusząc się)
EWA BRAUN (wchodząc) Umówiłam cię na śro... (powtórnie słychać dzwonek telefonu) A to kto znowu? (wychodzi)
W międzyczasie Adolf wstaje i przechadza się niespokojnie po pokoju. Lekko przygarbiony. Ma na sobie drogi ciemnozielony szlafrok. Pod szyją elegancka apaszka.
EWA BRAUN (wchodząc) Dzwonił Adam. Mówił, byś się nie denerwował, że oni tych gówniarzy jutro w gazecie... (ponownie dzwonek telefonu) Skaranie normalnie!
ADOLF HITLER (do siebie) A! Adam! Ja, ja... wielki przyjaciel. Mógłby być generał, gdyby nie... (chichocze, widać, że powoli się rozluźnia).
EWA BRAUN (wracając po dłuższej chwili) Adolfku, co to był za film? Dzwonił Georg Wunderwaffe z Sojuszu Ludowych Demokratów. Mówił, że wydadzą oświadczenie, w którym zaprotestują przeciwko temu filmowi, że to stek kłamstw w stylu najgorszej bolszewickiej propagandy. Będą się domagać... (dzwonek telefonu) Ach, wiedziałam, że tak będzie... (idzie odebrać).
ADOLF HITLER (promieniejąc) Georg! Ha! Teraz my dać popalić tym gówniarze!
Podchodzi do komódki, włącza odtwarzacz, z głośnika dobiega „Haili Hailo”. Adolf zaciska dłoń w pięść i porusza nią w rytm melodii.
Kurtyna
Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób i wydarzeń jest czysto przypadkowe i wyłącznie wytworem mojej chorej wyobraźni. No tak, ale to już kiedyś tak jakby pisałem... Wstyd i hańba po prostu i tyle! Jak można takie głupoty publikować!
Z poważeniem,
Terezjusz
sobota, 6 lutego 2010
piątek, 5 lutego 2010
czwartek, 4 lutego 2010
środa, 3 lutego 2010
wtorek, 2 lutego 2010
„Kim jest generał”? – śmieszne pytanie!
W swojej zapowiedzi dokumentu „Towarzysz Generał” wspomniałem o „niuansowaniu postępowania głównego bohatera filmu” i proszę! Ku swojemu zdumieniu przeczytałem artykuł Krzysztofa Feusette w tym tonie na łamach samej „Rzeczpospolitej”. Albo była to prowokacja mająca na celu wywołanie dyskusji pod blogiem autora, albo dziennikarz nie uniknął infekcji szerzonej od lat dwudziestu przez postępowe i arcyliberalne media i też zapadł na chorobę.
W swoim tekście „Kim jest generał” pisze on m.in. tak:
„(...) film Roberta Kaczmarka i Grzegorza Brauna jest zbyt jednostronny. Historyczne tło wydarzeń, które ukształtowały generała, razi uproszczeniami. Jakby widz miał odnieść wrażenie, że za wszelkim złem PRL-u stał wyłącznie Wojciech Jaruzelski”.
Pan redaktor raczy sobie chyba żartować! Po pierwsze oglądając „Towarzysza Generała” nie odniosłem wrażenia, „że za wszelkim złem PRL-u stał wyłącznie Wojciech Jaruzelski”. Tak może pomyśleć tylko mało inteligentny widz, który nie zna ówczesnych realiów i kontekstu historycznego. Film Brauna i Kaczmarka nie mógł z konieczności uwzględnić wszystkich wydarzeń i postaci, inaczej stał by się wieloodcinkową historią PRL-u (Swoją drogą chętnie bym taki dokument w ich reżyserii zobaczył, tylko kto da im na to pieniądze?). Natomiast bez wątpienia dzieło wspomnianego duetu jest przedstawieniem kanalii pnącej się po szczeblach komunistycznej kariery i mającej za plecami potężnych mocodawców. Jest to obraz zdrajcy i sprzedawczyka, sługusa obcego imperium, które nie tylko okroiło Polskę z jej historycznych ziem, ale też zabrało jej niepodległość, cofnęło na długie lata w rozwoju, uniemożliwiło normalne jej funkcjonowanie i pozbawiło jej mieszkańców szans na realizację swoich marzeń, pragnień oraz rozwinięcie talentów i ukrytego w nich potencjału. Jest to portret zbrodniarza. Koniec. Kropka.
Kuriozalny jest też kolejny passus, całkiem jak wyjęty z zupełnie innej gazety:
„Rozumiem, że dokument próbuje odpowiedzieć wszystkim tym, którzy widzą w Jaruzelskim jednego z „ludzi honoru”, że przynosi wiedzę o mało znanych faktach z jego życia i dzięki temu pełni rolę edukacyjną. Ale tak jak nie można mówić o Jedwabnem, zapominając o antyżydowskich polskich lękach, czy wypominać Piłsudskiemu zamach stanu, nie pamiętając, jak krucha była wtedy międzynarodowa pozycja Polski, tak nie można pominąć w filmie o Jaruzelskim historycznych realiów, w których robił karierę i podejmował najważniejsze decyzje”.
Umieszczanie Jedwabnego w kontekście dyskusji o człowieku odpowiedzialnym za antysemickie czystki w wojsku byłoby szczególnie zabawne, gdyby nie tragizm tego, co w Jedwabnem się stało. Natomiast przywołanie imienia Piłsudskiego, niewątpliwie postaci kontrowersyjnej i niejednoznacznej, ale też o ogromnych zasługach dla odzyskania przez Polskę niepodległości i wybitnego męża stanu, w zestawieniu z człowiekiem, który był „sowieckim lokajem” jest już poniżej wszelkiej krytyki. Zresztą może nawet i dobrze. Właśnie nazwisko Piłsudskiego pokazuje najlepiej, dlaczego w przypadku Jaruzelskiego szkoda czasu na niuanse.
Nie miałem okazji obejrzeć dyskusji po filmie. Nazwiska uczestników zresztą pozwalają przewidzieć, co mieli do powiedzenia. Zdziwiłbym się mocno, gdyby było inaczej albo gdyby któryś z obrońców generała nagle przejrzał na oczy niczym Szaweł w drodze do Damaszku. Bardzo mnie natomiast rozbawiło stwierdzenie, że film powstał „na zamówienie PiS-u”. Ten, kto choć trochę zna poglądy Grzegorza Brauna, wie jaki to absurd. No, cóż. Jeśli się nie ma argumentów, najlepiej zwalić wszystko na „czarnego luda” – PiS.
Zainteresowanym całą sprawą polecam rozmowę Rafała Ziemkiewicza z Grzegorzem Braunem, dwa felietony tego pierwszego („Towarzysz prymus, czyli o banalności zła” i „Nie byłem sam, mówi Jaruzelski”) oraz wywiad, jakiego Grzegorz Braun udzielił „Frondzie”. Warto też zajrzeć do blogów Antoniego Dudka oraz Tomasza Terlikowskiego. Teksty obrońców towarzysza generała, zatroskanych o jego dobre imię (zapewne był „tragiczną szekspirowską postacią” – jakże mnie bawiło to sformułowanie stosowane odnośnie różnych komunistycznych notabli w „Onych” Torańskiej!) znajdźcie sobie sami.
W swoim tekście „Kim jest generał” pisze on m.in. tak:
„(...) film Roberta Kaczmarka i Grzegorza Brauna jest zbyt jednostronny. Historyczne tło wydarzeń, które ukształtowały generała, razi uproszczeniami. Jakby widz miał odnieść wrażenie, że za wszelkim złem PRL-u stał wyłącznie Wojciech Jaruzelski”.
Pan redaktor raczy sobie chyba żartować! Po pierwsze oglądając „Towarzysza Generała” nie odniosłem wrażenia, „że za wszelkim złem PRL-u stał wyłącznie Wojciech Jaruzelski”. Tak może pomyśleć tylko mało inteligentny widz, który nie zna ówczesnych realiów i kontekstu historycznego. Film Brauna i Kaczmarka nie mógł z konieczności uwzględnić wszystkich wydarzeń i postaci, inaczej stał by się wieloodcinkową historią PRL-u (Swoją drogą chętnie bym taki dokument w ich reżyserii zobaczył, tylko kto da im na to pieniądze?). Natomiast bez wątpienia dzieło wspomnianego duetu jest przedstawieniem kanalii pnącej się po szczeblach komunistycznej kariery i mającej za plecami potężnych mocodawców. Jest to obraz zdrajcy i sprzedawczyka, sługusa obcego imperium, które nie tylko okroiło Polskę z jej historycznych ziem, ale też zabrało jej niepodległość, cofnęło na długie lata w rozwoju, uniemożliwiło normalne jej funkcjonowanie i pozbawiło jej mieszkańców szans na realizację swoich marzeń, pragnień oraz rozwinięcie talentów i ukrytego w nich potencjału. Jest to portret zbrodniarza. Koniec. Kropka.
Kuriozalny jest też kolejny passus, całkiem jak wyjęty z zupełnie innej gazety:
„Rozumiem, że dokument próbuje odpowiedzieć wszystkim tym, którzy widzą w Jaruzelskim jednego z „ludzi honoru”, że przynosi wiedzę o mało znanych faktach z jego życia i dzięki temu pełni rolę edukacyjną. Ale tak jak nie można mówić o Jedwabnem, zapominając o antyżydowskich polskich lękach, czy wypominać Piłsudskiemu zamach stanu, nie pamiętając, jak krucha była wtedy międzynarodowa pozycja Polski, tak nie można pominąć w filmie o Jaruzelskim historycznych realiów, w których robił karierę i podejmował najważniejsze decyzje”.
Umieszczanie Jedwabnego w kontekście dyskusji o człowieku odpowiedzialnym za antysemickie czystki w wojsku byłoby szczególnie zabawne, gdyby nie tragizm tego, co w Jedwabnem się stało. Natomiast przywołanie imienia Piłsudskiego, niewątpliwie postaci kontrowersyjnej i niejednoznacznej, ale też o ogromnych zasługach dla odzyskania przez Polskę niepodległości i wybitnego męża stanu, w zestawieniu z człowiekiem, który był „sowieckim lokajem” jest już poniżej wszelkiej krytyki. Zresztą może nawet i dobrze. Właśnie nazwisko Piłsudskiego pokazuje najlepiej, dlaczego w przypadku Jaruzelskiego szkoda czasu na niuanse.
Nie miałem okazji obejrzeć dyskusji po filmie. Nazwiska uczestników zresztą pozwalają przewidzieć, co mieli do powiedzenia. Zdziwiłbym się mocno, gdyby było inaczej albo gdyby któryś z obrońców generała nagle przejrzał na oczy niczym Szaweł w drodze do Damaszku. Bardzo mnie natomiast rozbawiło stwierdzenie, że film powstał „na zamówienie PiS-u”. Ten, kto choć trochę zna poglądy Grzegorza Brauna, wie jaki to absurd. No, cóż. Jeśli się nie ma argumentów, najlepiej zwalić wszystko na „czarnego luda” – PiS.
Zainteresowanym całą sprawą polecam rozmowę Rafała Ziemkiewicza z Grzegorzem Braunem, dwa felietony tego pierwszego („Towarzysz prymus, czyli o banalności zła” i „Nie byłem sam, mówi Jaruzelski”) oraz wywiad, jakiego Grzegorz Braun udzielił „Frondzie”. Warto też zajrzeć do blogów Antoniego Dudka oraz Tomasza Terlikowskiego. Teksty obrońców towarzysza generała, zatroskanych o jego dobre imię (zapewne był „tragiczną szekspirowską postacią” – jakże mnie bawiło to sformułowanie stosowane odnośnie różnych komunistycznych notabli w „Onych” Torańskiej!) znajdźcie sobie sami.
poniedziałek, 1 lutego 2010
Subskrybuj:
Posty (Atom)